Została w górach. Bezgranicznie wolna

16 września, 2022

Wanda Rutkiewicz – obok Marii Grzegorzewskiej,
Marii Konopnickiej, Józefa Mackiewicza, Józefa
Wybickiego i Ignacego Łukasiewicza – jest
patronką roku 2022
Pisze: Majka Lisińska-Kozioł, dziennikarka, autorka tekstów

oraz wywiadów z polskimi himalaistami i wspinaczami


Góry były dla niej sportowym wyzwaniem, a to oznaczało rywalizację:
wyżej, szybciej, w lepszym stylu. Doceniała je i bała się ich. Ten strach ją
ograniczał, ale mimo to umiała żyć w górach. A tu, na dole, nie za bardzo.
Na dziesiąte piętro warszawskiego wieżowca wjechałam windą. Zza
drzwi oznaczonych numerem 88 dochodziło szczekanie psa. Po chwili stanęła
w nich Wanda. Była boso. – Kiedy jestem w domu, lubię chodzić w skarpetkach,
choć właściwie nie powinnam – powiedziała i wsunęła nogi w wygodne białe
klapki na koturnach. Tamtego dnia, wiosną 1992 roku, w ciemnych wąskich
spodniach i oliwkowej bluzie wyglądała tak krucho, że trudno mi było uwierzyć,
że nie oparło jej się 8 z 14 najwyższych gór świata.
W małym mieszkaniu przy ul. Sobieskiego rozmawiałyśmy o życiu i wspinaniu
się. Wanda Rutkiewicz podała herbatę; aromatyczną, gorącą, w ręcznie malowanych
filiżankach. Odebrałam ją jako kobietę konkretną i zorganizowaną.
Zapytałam nawet, czy porządkuje swoje sprawy przed wyprawą. – Jadę w góry
po to, by wrócić. Nie po to, żeby umierać – odparła lodowato.
Ewa Matuszewska (zm. w 2018 r.) – przyjaciółka Wandy Rutkiewicz – mówiła,
że była twarda i konsekwentna, ale też wrażliwa. – Gdy wpadała bez zapowiedzi,
od progu wołała: zaraz wychodzę. Miałam wrażenie, że nie chciała absorbować
sobą innych i to się z upływem lat pogłębiało. Wysoko w górach spędziła wiele
tygodni i miesięcy. Nabrała dystansu do tego, co było na dole.
Wspinanie kocham
Górami zauroczyła się po maturze nad Morskim Okiem. Zakochała się w nich na
zabój dopiero na studiach, gdy Bogdan Jankowski, kolega z uczelni, zaprosił ją
na wycieczkę w skałki – Sokoliki pod Jelenią Górą. Wanda miała tylko patrzeć
na wspinających się kolegów, tymczasem ruszyła za nimi po niemal pionowej
ścianie, bez sprzętu wspinaczkowego, bez zabezpieczeń. Po latach wspominała:
– Pierwszy dzień w skałkach przyniósł mi doznania, które osłabiły wszystkie
dotychczasowe fascynacje.
Ruszyła zatem w Tatry, szlifowała umiejętności w Alpach, zaczęła jeździć na
wyprawy w Pamir, Hindukusz i wreszcie w Himalaje. – Wspinanie to nie jest
coś, do czego się przymuszam, co wymaga jakiegokolwiek poświęcenia. To coś,
co naprawdę kocham – mówiła.
Górom podporządkowała życie. Wchodząc na kolejne wierzchołki, forsowała
granice swojej wytrzymałości. Zatracała się i wypalała przez pasję, która osaczała
ją kawałek po kawałku. Na początku dbała o kondycję. Wnosiła na dziesiąte
piętro do swojego mieszkania worek kamieni. Podciągała się na drążku, biegała.
Za to odpowiednie odżywianie to nie była jej domena. Anna Kamińska, autorka
biografii Rutkiewicz, uważa, że górska pasja była dla niej destrukcyjna.

W pewnym momencie dostrzegała tylko poszczególne góry, na które chciałaby
wejść w jakiejś kolejności, uważała Ewa Panejko-Pankiewicz. Później wybierała
partnerów do wspólnej wspinaczki. A kobiety, z którymi się wspinała, były podobne
do niej: entuzjastki, pełne energii, zdeterminowane. Z czasem wróciła do
wypraw z mężczyznami, a na koniec zdobywała góry w pojedynkę.
Czuła się jednak samotna i to uczucie jej ciążyło – uważała Krystyna Palmowska.
Nie potrafiła zbudować silnej, bliskiej więzi z drugim człowiekiem. Kochała wolność
i nie umiała żyć bez gór. Nie celebrowała życia tu i teraz. Miała tego świadomość.
Jednak w końcu spotkała właściwego dla siebie człowieka. Kurt Lyncke-Kruger,
znany neurolog z Berlina Zachodniego, który w wolnym czasie też wspinał się po
górach, był miłością, którą po dwóch nieudanych małżeństwach w końcu odnalazła.
Miał być jej partnerem na resztę życia. Latem 1990 r. jej szczęście roztrzaskało się
na Broad Peaku. Niemiec spadł z wysokości 400 m na oczach ukochanej.
Krystyna Palmowska zastanawiała się, czy już wtedy, tamtego lata Wanda
Rutkiewicz przekroczyła cienką linię, za którą nie mogła się już cofnąć.

Zwycięstwo na „Dachu świata”
W swojej książce „Karawana do marzeń” Matuszewska zamieściła opis
nocy przed atakiem szczytowym na Everest. Wanda mówiła wtedy: – Mimo
niebezpieczeństwa czuję się bezpiecznie. (…). Czuję się chroniona – czyżby
to były myśli i modlitwy mamy i bliskich? Jestem zdeterminowana i uwolniona
od wszystkiego, co nie jest górą i mną, wolna od strachu i obaw – bo
nie mam już wyboru. Czekająca mnie akcja likwiduje strach. Lubię to uczucie.
Myślę, że jest to jeden z powodów, dla których się wspinam.
Polka była wtedy uczestniczką międzynarodowej, niemiecko-francuskiej,
wyprawy kierowanej przez Karla Herrligkoffera. Atak z bazy rozpoczęła wraz
z trzema himalaistami 9 października 1978 r. Na wierzchołku stanęła 7 dni
później po 6 godzinach i 15 minutach wspinaczki z obozu IV położonego na
Przełęczy Południowej.
Ostatnie metry do szczytu pokonała bez tlenu. – Nie podnoszę rąk do góry
gestem brania świata w posiadanie. Moja radość jest skierowana do wewnątrz,
pełna pokory i wdzięczności. Górę traktowałam jak przeciwnika, bez ciepłych
uczuć dla jej piękna i potęgi. Pozwoliła mi zwyciężyć i nie mogę chełpić się
zwycięstwem – cytowała przyjaciółkę Matuszewska.
Gdy Rutkiewicz wchodziła na Everest, swój szczyt zdobywał także Karol
Wojtyła. 16 października 1978 r. konklawe w Rzymie wybrało go na nowego
papieża. Rok później, podczas pielgrzymki do Polski, Jan Paweł II spotkał się
z Wandą Rutkiewicz i powiedział: „Dobry Bóg tak chciał, że tego samego dnia
weszliśmy tak wysoko”. A ona dała mu w prezencie kamień z wierzchołka góry.
Po zdobyciu Everestu stała się gwiazdą. Z czasem stworzyła własną kategorię
wspinania i często z tego powodu doznawała przykrości. Bywała wszak
lepsza niż koledzy alpiniści, co im się nie podobało. Zostawiała w pokonanym
polu koleżanki himalaistki, z czego i one się nie cieszyły. Aleksander Lwow
w swojej książce „Zwyciężyć znaczy przeżyć” zamieścił nawet anegdotyczne
zdanie: „Polski himalaizm dzieli się na męski, żeński oraz na Wandę Rutkiewicz.
Ona zawsze pragnęła dokonać czegoś nowego, trudniejszego. I ta chęć
wynikała z tego, jaka była. Środowisko miało niewielki wpływ na jej decyzje”.

Światło w lodówce
Wspinanie porównywała do małżeństwa. Najpierw jest miłość od pierwszego
wejrzenia, zauroczenie. Potem po prostu trwa się już w tym związku. Można
go w ten czy inny sposób analizować, ale to niczego nie zmienia. Przyznawała,
że potrzebne jest jej poczucie zagrożenia i to takiego, którym może sterować.
Zagrożenie z wyboru. Bo, jak mówiła: – W górach spotyka nas także niebezpieczeństwo
obiektywne i bywa, że o przeżyciu decyduje łut szczęścia. Wejścia
w stylu, jaki obowiązuje w Himalajach, są na granicy ludzkich możliwości.
W pewnym momencie, nagle przekraczamy tę granicę i wówczas giniemy. Tej
wiedzy nie dopuszczamy jednak do świadomości. Próbujemy wejść na szczyt,
wiedząc o ryzyku, wierząc jednak w powodzenie przedsięwzięcia.
Podejrzewała, że wspina się także dlatego, żeby ocenić, jak mimo wszystko
droga jest jej szara codzienność. Mówiła, że wracając z gór, przypomina sobie,
jak smakuje filiżanka gorącej herbaty po dniach pragnienia, sen po wielu nieprzespanych
nocach, spotkanie z przyjaciółmi po długiej samotności, cisza po
godzinach przeżytych w przeraźliwej wichurze.
Z upływem lat opinie o Wandzie Rutkiewicz polaryzowały się. Anna Kamińska
uważa, że była kobietą o wielu twarzach. – Każdy znał ją nieco inaczej, każdemu
pokazywała inną naturę, inny charakter. Na pozór delikatna, wręcz eteryczna,
o oryginalnej urodzie i melodyjnym głosie, ale też twarda, wytrzymała, o wysportowanym
ciele i zniszczonych dłoniach – mówiła pisarka.
Wiadomo było wszystkim, że Rutkiewicz dbała, by w każdych warunkach
wyglądać perfekcyjnie – nawet w górach. Zawsze znajdowała na to sposób.
I tak, w trakcie zimowej wyprawy na Yalung Kang (1988/89) chciała zażyć
kąpieli w 120-litrowej plastikowej beczce i omal nie przypłaciła tego poważnymi
oparzeniami. – Kiedy z właściwym większości kobiet brakiem wyobraźni
o sprawach technicznych, stojąc nago w beczce, zapragnęła w niej kucnąć, żeby
zanurzyć się po szyję, a jest to niemożliwe ze względu na za małe „fi”(średnica)
przedmiotu i za duże „de” człowieka; tu kobiety – beczka postawiona koło
ogniska, żeby było cieplej, przewróciła się. I tylko ogólne wysportowanie oraz
umiejętność siatkarskiego padania uratowały naszą wybitną alpinistkę przed
wylądowaniem goło na rozżarzonych węglach – wspominał Aleksander Lwow
(„Wanda Rutkiewicz”, Wrocław, 2013 r.).
Rutkiewicz lubiła dobre perfumy, elegancką bieliznę, piękne sukienki. W jej
szafie wisiały białe bluzki z jedwabiu, nepalskie chusty, żakiety szyte w Katmandu,
piękna biżuteria. Ubrania były dla niej ważne i na dole, i w górach. Gdy
komentowano jej żółty kombinezon, który miała pod K2, mówiła, że nie jest jej
obojętne, jaki ma strój, bo jest sobą nawet na ośmiotysięczniku.
Zaraz po powrocie z wyprawy przede wszystkim biegła do fryzjera i kosmetyczki.
Stosowała kremy tłuste i nawilżające. Ale nie lubiła zakupów. Potrafiła
zdobyć pozwolenie na wyprawę, ale nie umiała zadbać o swój obiad. W lodówce
miała na ogół tylko światło.
Bywała też roztargniona. Żeby ogarniać wszystkie sprawy, często potrzebowała
pomocy. I tę pomoc potrafiła sobie świetnie zorganizować. Wystarczyło,
że uśmiechnęła się i poprosiła, a zawsze dostawała to, czego chciała. Niektórzy
jej znajomi mówią, że Rutkiewicz często okazywała się też egoistyczna i apodyktyczna.
Obrażała się, gdy spotykała się z krytyką.

„W górach spotyka nas także
niebezpieczeństwo obiektywne
i bywa, że o przeżyciu decyduje
łut szczęścia. Wejścia w stylu,
jaki obowiązuje w Himalajach, są
na granicy ludzkich możliwości.
W pewnym momencie, nagle
przekraczamy tę granicę
i wówczas giniemy”

W swojej górskiej działalności była profesjonalistką. Miała agenta, podpisywała
umowy ze sponsorami, organizowała prelekcje. Była niezrównana, jeśli chodzi
o przygotowania do wypraw wysokogórskich, potrafiła załatwić sprzęt, o jakim
nie śniło się wspinaczom w kraju w czasach PRL.
W młodości uważano ją za osobę chłodną i wycofaną. Dopiero na studiach
zaczęła interesować się płcią przeciwną. Ale prawdziwe związki i głębokie relacje
nie były jej potrzebne. Zakochiwała się na chwilę, za każdym razem w kimś
innym. Nie byli to jednak przypadkowi mężczyźni – musieli to być najlepsi,
a przynajmniej tacy, którzy czymś się wyróżniali.
Także wspinacze byli pod wrażeniem jej urody, sposobu mówienia, uśmiechu.
Miała tego świadomość i chętnie ze swoich atutów korzystała, by załatwić jakąś
sprawę. Miłość na całe życie nie pasowała do jej stylu. Jej pierwszym mężem
był Wojciech Rutkiewicz. Małżeństwo nie przetrwało. Drugim został doktor
Helmut Scharfetter, austriacki lekarz, który pomógł jej wyleczyć nogę; w 1981 r.
podczas wspinaczki na Elbrus potrącił ją inny alpinista, Wanda spadła kilkadziesiąt
metrów w dół i doznała otwartego złamania kości udowej. Wróciła do
pełni formy dopiero po niemal 4 latach. Natychmiast też ruszyła w góry. Weszła
wtedy na wierzchołek Nanga Parbat (1985 r.) i ogłosiła, że w ciągu roku chce
osiągnąć 8 niezdobytych dotąd przez siebie ośmiotysięczników. Ten sportowy
plan nazwała „Karawaną do marzeń” i choć wyprawy rozciągnęły się w czasie,
robiła to, czego pragnęła, przez całe dorosłe życie – niemal nie schodziła z gór.

Alpinizm – sposób na śmierć?
Po Nanga Parbat została pierwszą kobietą globu, która stanęła na najtrudniejszym
technicznie ośmiotysięczniku – K2 w Karakorum (8611 m n.p.m.). Było
to 23 czerwca 1986 r. Wspinała się wtedy z francuskim małżeństwem Liliane
i Maurice Barrardami, ale na szczycie stanęła samotnie, wyprzedzając tę dwójkę
o blisko 2 godziny. „W górach koniec wspinaczki jest bardzo naturalny – jest
nim szczyt. Dookoła nieograniczona przestrzeń, słońce, czasem wiatr i deszcz,
czasem mgła. A my na szczycie, poprzez wysiłek i zmęczenie oczyszczeni i wolni,
choć na chwilę stajemy się cząstką natury”, pisała Wanda Rutkiewicz w swojej
książce „Na jednej linie”.

Zejście przy załamaniu pogody było dramatyczne; Francuzi przypłacili go
życiem, a samotny powrót Rutkiewicz w śnieżnej zadymce do bazy trwał 5 dni.
To była jej trzecia próba na K2 (wcześniej 1982 i 1984) i jednocześnie trzeci
zdobyty ośmiotysięcznik.
W komentarzu do filmu nakręconego w trakcie zdobywania tej góry powiedziała:
– Ze szczytu K2 zniosłam kamyk, taki bezwartościowy okruch skały.
(…) Kamień ten jest dla mnie symbolem wolności ludzi, prawa do poświęcenia
własnego życia dla wartości, które wybrali. Tych zaś, którzy zapłacili za nie
najwyższą cenę, nie powinniśmy osądzać. Jesteśmy im winni pamięć.
W rozmowie z Barbarą Rusowicz podkreślała, że w sensie sportowym K2 to
jej największy sukces, ale łączy się on ze śmiercią wielu partnerów i przyjaciół.
Była załamana, gdy w 1986 r. na K2 zginęli : „Mrówka”, czyli Dobrosława
Miodowicz-Wolf, i Wojtek Wróż. – Straciła wtedy przyjaciół, których dorobiła
się z ogromnym trudem. Bo ona na przyjaźnie pracowała. Po śmierci Jerzego
Kukuczki była tak wstrząśnięta, że jej nie poznałam. Przyjechała do mnie
z flaszką czystej wódki pod pachą, czego nigdy przedtem ani nigdy potem nie
zrobiła. Ta śmierć dała jej sporo do myślenia. Mimo to uparcie podkreślała, że
alpinizm to sposób na życie. Ja powtarzałam, że to sposób na śmierć – mówiła
Ewa Matuszewska.

Wątpliwa Annapurna
Tymczasem Wanda wchodziła na kolejne ośmiotysięczniki. Najpierw była Shisha
Pangma (1987), Gasherbrum II (1989), Gasherbrum I (1990), samotnie Cho Oyu
(1991). A zaraz po zejściu z tej góry dołączyła do wyprawy na Annapurnę, którą
dowodził Krzysztof Wielicki.
Miała wtedy 48 lat. Poruszała się bardzo wolno. Na Annapurnie szła jako ostatnia,
bez partnera, ponieważ Wielicki zdecydował, że może stanowić zagrożenie
dla silniejszych i szybszych wspinaczy. Na wysokości około 7900 m spotkała
schodzącego w dół Ryszarda Pawłowskiego. Powiedział jej, żeby rozglądała się
za starymi poręczówkami, bo one prowadzą na szczyt. Wanda zdobyła Annapurnę
dopiero po zmroku. Próbowała zrobić zdjęcia, by udokumentować swe
dokonanie, ale żadne nie wyszło.
Pawłowski po zejściu do obozu powiedział o tej sytuacji Wielickiemu, a ten po
powrocie do Warszawy podzielił się wątpliwościami z innymi wspinaczami. Ktoś
podał do prasy, że nie jest pewne, czy Rutkiewicz była na wierzchołku i rozpętała
się prawdziwa afera. Nie wszyscy uwierzyli, że walcząc z bólem, poobijana kamieniami
Rutkiewicz weszła na szczyt. Podano w wątpliwość jej wyczyn. Polski
Związek Alpinizmu powołał komisję w sprawie tego wejścia. Środowisko górskie
podzieliło się na zwolenników i przeciwników Wandy. Ostatecznie po poddaniu
obróbce zdjęć ze szczytu w specjalnym laboratorium w Wiedniu uznano, że alpinistka
była na wierzchołku. Mimo to wielu kolegów, wśród nich także Wielicki,
wciąż jej nie dowierzało.
Rutkiewicz wspominała później, że było to najgorsze doświadczenie w jej życiu

Karawana jedzie dalej
Tymczasem Ewa Matuszewska podejrzewała, że Wanda już wtedy była w głębokiej
depresji, która trwała od lipca 1990 r., czyli od momentu, gdy na Broad Peaku zginął Kurt Lynche.

Sytuacja po zdobyciu Annapurny jeszcze pogorszyła
jej samopoczucie. Dochodziła do tego świadomość, że jest coraz starsza, ma
coraz mniej siły i być może nie uda jej się spełnić swojego marzenia. Mimo wątpliwości
– także zdrowotnych – zdecydowała, że „Karawana do marzeń” pojedzie
dalej.
Krzysztof Wielicki, piąty w historii alpinizmu zdobywca Korony Himalajów
i Karakorum, czyli wszystkich 14 ośmiotysięczników, uważał, że jej plan powinien
był być zmodyfikowany. – Wiedziałem, że zbyt wolno się wspinała, a to na
wysokości jest bardzo niebezpieczne. Tam trzeba być szybkim. Powinna była mieć
dobrych partnerów, żeby „Karawanę” próbować zrealizować – mówił kilka lat
po jej zaginięciu.
Wanda Rutkiewicz nie słuchała. Parła ciągle do przodu. Uważała, że góry kształtują
bardzo silną więź między wspinającymi się partnerami, uczą solidarności.
Ale przy wyższym stopniu umiejętności występuje pewne zobojętnienie na los
partnera i niebezpieczeństwo. Jej zdaniem chce się je pokonywać wspólnie, ale
zarazem zostawia każdemu pewną strefę na indywidualne przeżywanie zagrożenia
i strachu.
Czy Wanda chciała zostać?
Z Arkiem Gąsienicą-Józkowym (zmarł 10 lat po naszej rozmowie – przyp. MLK)
spotkałam się w siedzibie TOPR-u w Zakopanem zaraz po tym, jak wrócił spod
Kanczendzongi. Opowiadał o wyprawie, która miała przybliżyć Wandę Rutkiewicz
do Korony Himalajów. Był od niej 25 lat młodszy, dobry technicznie i chciał
jej pomóc. Dołączyli do małej wyprawy Carlosa Carsolio. Wejście na wierzchołek
miało odbyć się szlakiem Scotta.
– Zakładałem liny poręczowe. Brat Carlosa – Alfredo – największy siłacz
z całej ekipy nosił te liny za mną. Przez pierwsze bodaj pięć tygodni, licząc od 11
lub 12 marca, założyli wspólnie 1500 m poręczówek. Podczas pierwszego ataku
szczytowego – między 19 a 23 kwietnia – doszliśmy do wysokości 7900-7950 m
i założyliśmy obóz czwarty, ale pogoda zgoniła nas na dół. Wiał silny wiatr, ponad

100 km na godzinę, padał śnieg i było minus 35 stopni – opowiadał Arek. Eliza
i Alfredo trafili do szpitala z poważnymi odmrożeniami, a on był wyczerpany.
Spędził przecież 30 dni w górach, w tym ponad 10 na wysokości powyżej 7000 m.
Okazało się, że do kolejnego ataku szczytowego zdolni są tylko Wanda i Carlos.
Wyruszyli razem, ale od obozu drugiego działali oddzielnie. Wanda szła wolno,
jednak miała dobrą tolerancję na duże wysokości. Carlos był szybki, ale nie mógł
być zbyt długo w strefie śmierci. Spotkał Wandę na wysokości obozu trzeciego.
Miała kłopoty żołądkowe. Nie jadła ani nie piła i chciała jeszcze trochę odpocząć.
On 11 maja o 6 rano osiągnął obóz czwarty. Wanda dotarła tam 12 godzin później
zmęczona i odwodniona, ale zdecydowana, by iść na szczyt.
Następnego dnia ruszyli w górę. Carlos prowadził, ale Wanda za nim nie nadążała.
Stracił ją z oczu i po kilku następnych godzinach był na wierzchołku.
Po latach, podczas VII Otwartych Dni Wspinania na Jurze Krakowsko-
-Częstochowskiej w rozmowie z Portalem Górskim opowiadał, że dotarł
na szczyt około siedemnastej. Było pięknie, ale coraz zimniej i ciemniej.
Zdecydował o szybkim zejściu. Na wysokości 8200-8300 m n.p.m., w połowie
drogi z obozu czwartego do szczytu dostrzegł pojedynczą linę na połaci
śniegu. Znalazł Wandę Rutkiewicz; leżała w jaskini lodowej. Odpoczywała.
To go zaniepokoiło, bo powinna była się ruszać, żeby się rozgrzać. Został
z nią. Dużo rozmawiali, ale nie powiedział jej wprost, żeby zawróciła. Czuł,
że nie ma prawa tego robić i że powinien uszanować jej decyzję. Przyznał, że
nadal nie jest pewien, czy nie popełnił błędu, bo wiedział, że Wanda będzie
w niebezpieczeństwie niezależnie od decyzji, jaką podejmie.
Ruszył w dół. Dotarł do jaskini na wysokości 7900 m. Czekał tam na Wandę
całą noc i większość dnia, gotując i przygotowując gorące napoje. Po południu
doszedł do przełęczy. W dużym namiocie został 2 dni, ale Wanda nie pojawiła
się. Arek i Andres pomogli mu zejść do bazy.
Wyprawa opuściła ją 21 maja. Po 5 dniach marszu (normalnie trwa to 9 dni)
dotarli do miejsca, gdzie są lotnisko i radiotelefon. To było 2 tygodnie po tym,
jak Wanda była widziana po raz ostatni.
Zdaniem Ewy Matuszewskiej, wieloletniej przyjaciółki Wandy, to ona dokonała
wyboru tam, na górze. Zresztą także podjęcie decyzji, że pojedzie na tę wyprawę
ze słabymi partnerami, z bolącą nogą, na środkach przeciwbólowych i z kompletnie
rozregulowanym systemem trawiennym – było trudne. Wiedziała, że
ryzykuje i podjęła wyzwanie.
Wiadomo natomiast, że organizm na tej wysokości potrzebuje 4 litrów płynu
na dobę, a żołądek Wandy nie przyjmował niczego w ciągu ostatnich 2 dni przed
planowanym atakiem szczytowym. No i biwakowała na 8000 m bez namiotu
czy śpiwora. Pojawiały się wówczas spekulacje, że chciała odejść z tego świata.
– Ja w to nie wierzę. Miała plan do zrealizowania i nie musiała płacić 15 tysięcy
dolarów ani wchodzić na 8 tysięcy metrów, żeby się zabić – mówił Józkowy.
Zakopiańczyk wiedział, że nie było szans, by Wanda przeżyła. Mimo to do końca
życia obwiniał się, że mógł zrobić dla niej więcej, że mógł iść w górę i spróbować
ją odszukać, ale zabrakło mu odwagi i wsparcia.
Z Carlosem Carsolio Gąsienica-Józkowy zetknął się potem jeszcze tylko raz, na
zorganizowanej jesienią 1992 r. konferencji prasowej w Wiedniu. To spotkanie
niczego więcej nie wyjaśniło.

Pociąg jak kolorowa tasiemka
Maria Błaszkiewicz, nazywana w rodzinie Mary – jak pisze Anna Kamińska
w swojej książce o Wandzie Rutkiewicz – nie radziła sobie z opieką nad dziećmi,
ze sprzątaniem i praniem, zakupami. Była kobietą oddaną mistyce Wschodu,
interesującą się okultyzmem. Przedkładała lekturę, przyjęcia i życie towarzyskie
ponad domowe obowiązki. Natomiast Zbigniew Błaszkiewicz, ojciec Wandy, był
człowiekiem otwartym na świat. Pokazywał swoim dzieciom, że nie ma rzeczy
niemożliwych. Dzięki niemu zainteresowała się sportem. Osiągała dobre wyniki
w skoku wzwyż, rzucie oszczepem czy pchnięciu kulą, a także w siatkówce – jako
zawodniczka pierwszoligowej Gwardii Wrocław została powołana do szerokiej
kadry olimpijskiej na igrzyska w Tokio (1964). Rutkiewicz podkreślała, że ojciec
uczył ją przezorności w górach. Powtarzał, że w plecaku trzeba mieć wszystko co
konieczne, żeby pomóc sobie przetrwać. To ojciec miał największy wpływ na jej
charakter. Ukształtowały ją także trudne powojenne lata, które zrodziły marzenia
i chęć odkrywania różnych pasji.
A mama Mery po prostu była. I żyła jakby obok tragedii, które dotykały jej
rodzinę. Nie wracała do historii wuja zagłodzonego w łagrze. Milczała, kiedy od
wybuchu pocisku zginął we Wrocławiu starszy brat Wandy – Jurek. I wtedy, gdy
wiele lat później brutalnie został zamordowany Zbigniew Błaszkiewicz. Anna Kamińska
pisze, że Wanda Rutkiewicz przez całe życie miała z mamą trudne relacje.
Poznałam Marię Błaszkiewicz, gdy miała 82 lata. Kilka miesięcy po zaginięciu
Wandy Rutkiewicz zaprosiła mnie do mieszkania córki przy ul. Sobieskiego.
Rozmawiałyśmy niemal 7 godzin. – Tego dnia – opowiadała – to było bodaj
27 maja, zadzwonił z Wrocławia Michał, mój syn, i wykrztusił, że Wanda nie
wróciła do bazy. A ja byłam spokojna. To co wielkiego. Jeśli jeszcze nie wróciła,
to wróci, pomyślałam. Chwilę po tym telefonie przyszła pani Kasia, sekretarka
Wandy – mieszka cztery piętra niżej. Rzuciła mi się na szyję, szlochając, że Wanda
nie żyje. I, że dała na mszę żałobną za Wandę – poprosiłam, żeby wyszła. Po niej
zjawił się Andrzej Zawada z panią Hanką (Wiktorowską – przyp. MLK) z PZA,
żeby złożyć mi kondolencje. Byłam poruszona ich zachowaniem. Reuters podał,
że Wanda zaginęła, a nie zginęła. Tymczasem jej koledzy od razu ją pogrzebali.
Przecież, żeby przesądzić o ludzkim losie, trzeba mieć pewność, a tej nie ma –
opowiadała pani Maria.
Wspominała, że jesienią (1991 r. – przyp MLK), na długo przed wyruszeniem
na Kanczendzongę, podczas podróży do Wrocławia, Wanda, prowadząc auto,
przekonywała matkę o tym, że dobrze zna swój organizm i potrafi w nim czytać
jak w książce. Że w razie wątpliwości nigdy nie ryzykuje i że ma w górach kryjówki
na wypadek nieprzewidzianych trudności. Tamta rozmowa skończyła się równie
niespodziewanie, jak się zaczęła. Gdy w lutym 1992 roku Maria Błaszkiewicz

wróciła do Warszawy, jak zwykle przed wyjazdem Wandy w Himalaje, zastała
córkę spokojną, rozluźnioną i pogodną jak nigdy wcześniej przed żadną wyprawą.
Na ogół była zdenerwowana. Tym razem wyruszyła w podróż w dobrym nastroju.
Pierwszy list, który Maria Błaszkiewicz dostała od Wandy, napisany tuż po
spotkaniu z Carsolio i jego rodziną, był bardzo wylewny. Córka pisała o zachwycających
stosunkach w grupie, tyle że w następnych listach już o tym nie
wspominała, co matkę trochę dziwiło. Tylko o Arku Gąsienicy-Józkowym wyrażała
się ciepło. – Czas mijał, a ja coraz częściej myślałam o tym, co się mogło
wydarzyć w górach. Wiem, że zaraz po tym, jak Carlos zszedł ze szczytu, zaczął
tam wiać monsun. Widziałam wiele razy na filmach nakręconych przez Wandę
taką zawieruchę. Słyszałam ten ogłuszający łoskot. Nie wierzę jednak, że Wanda
poszła na szczyt w ten monsun, jeśli nie miała zabezpieczenia.
Wanda Rutkiewicz czasami opowiadała matce, że tu, na dole jest coraz więcej
konfliktów, że ludzie się kłócą, a świat i cywilizacja pędzą nie wiadomo dokąd.
I o tym, jak cały ten rozgardiasz marnie wygląda z perspektywy 8000 m. – Rozumiałam
ją – mówiła mi pani Maria.
W dawnych wrocławskich czasach często jeździły w skałki pod Jelenią Górą.
– Ona się wspinała, a ja wchodziłam na okoliczne wzniesienia. Kiedyś spojrzałam
w dół, a tam domy jak pudełka zapałek, pociąg jak kolorowa tasiemka,
a ludzi w ogóle nie widać. Tylko niebo, przyroda tak blisko. Wtedy poczułam
potęgę świata. Człowiek w takich okolicznościach nabiera oddechu. Zaczyna
rozumieć, co jest naprawdę w życiu ważne. Staje się bogatszy wewnętrznie.
Wanda jeździła w góry, by tak właśnie się wzbogacić. By odpocząć od tego, co
spotykało ja tutaj.
Maria Błaszkiewicz do końca życia nie pozwalała mówić o córce jak o zmarłej.
Dla niej wciąż istniała w innym, lepszym świecie. Świecie poza światem. – Dopóki
ja żyję, dopóty jest nadzieja – mówiła. – Dlatego muszę żyć.
Zmarła w wieku 103 lat.

Ostateczna granica
Książkę „Uciec jak najwyżej” Ewa Matuszewska napisała już po zaginięciu Wandy.
Jest to pewna forma pożegnania się z nią i z ich czternastoletnią przyjaźnią.
– Dla mnie był to twórczy układ. Ona miała w sobie pasję i gdy się przy niej było,
zawsze się coś działo. Ta książka jest zapisem mojej fascynacji górami. Bo dzięki
Wandzie weszłam w ten świat. Przekonała mnie, że jeśli bardzo czegoś chcę,
to mam. I dzisiaj wiem, że tak naprawdę jest. Iść coraz wyżej, walczyć z górami
i ze sobą? Podążać za swymi marzeniami i patrzeć, jak się oddalają? Tak jak szczyt
Kanczendzongi niknący w śnieżnej zadymce…
Wanda była wielką samotniczką. Zawsze mówiła, że góry są jej całym życiem,
że tylko tam naprawdę jest sobą i tam też umrze. We Wrocławiu czy w Warszawie
żyła tylko tymczasowo, w głowie wciąż mając góry. To na dużych wysokościach,
w namiocie, czuła się jak w domu: pracowała, pisała książki i listy, słuchała muzyki,
na przykład ulubionego Jean-Michela Jarre’a, czytała i osiągała spokój, jakiego brakowało
jej w mieście, wśród ludzi. Wanda myślami tak do końca nigdy nie była tutaj.
W audycjach radiowych Anny Lisieckiej Rutkiewicz mówiła słuchaczom,
że ciągle dochodzi do jakiegoś muru, który początkowo wydaje się jej niebotyczny,
a potem okazuje się, że sforsowanie go jest możliwe, choć nie zawsze.

Podkreślała, że w górach przekraczanie granic jest czymś niebezpiecznym, bo
tam jest tylko jedna granica, ta ostateczna. W górach nie ma półtonów. Stan
zagrożenia powoduje, że wszystko bardzo szybko się porządkuje. W górach
w danej chwili wszystko jest jasne. – Tam jestem zdeterminowana i uwolniona
od wszystkiego, co nie jest Górą i mną, wolna od strachu i obaw – bo nie mam
już wyboru – mówiła Wanda Rutkiewicz.
Wiedziała, że ekstremalne warunki i pogoda mogą pokrzyżować jej plany.
– Jeśli igram ze śmiercią, widocznie tego potrzebuję – mówiła. – Kocham
przygodę i ryzyko. One są częścią mojego życia.
Jej wiedeńska menedżerka Marion Feik mówiła, że Wanda chciała żyć, ale
nie miała nic przeciwko śmierci. Natomiast zdaniem profesora Zdzisława Jana
Ryna Rutkiewicz jakiś czas przed którąś wyprawą nieświadomie pozostawiła opis
swojej himalajskiej śmierci. – Czułam, że słabnę i być może jestem już bliska
końca. Będąc w ogromnym niebezpieczeństwie, przestałam jednak odczuwać
strach. Przeciwnie. Ogarnęło mnie wspaniałe poczucie bezgranicznej wolności.
Tworząc książkę o Wandzie, Ewa Matuszewska poznała Patrycję z Poznania,
która pisała piękne listy i opowiadania. W jednym z takich opowiadań Rutkiewicz,
już jako staruszka, mieszkała w Austrii, w bardzo luksusowym pensjonacie dla
osób samotnych. Korzystała z dobrobytu, ale wiedziała, że sprzeniewierzyła się
sobie, bo zawróciła spod szczytu Kanczendzongi. Oglądała więc albumy, wspominała
i miała świadomość, że popełniła błąd. Że życie, które zostało jej darowane,
to nie jej życie. – Patrycja wyraziła w tym opowiadaniu dokładnie to, o czym ja
zawsze myślałam i co czułam – mówiła mi kilka lat temu Ewa Matuszewska. –
Najważniejsze dla mnie jest to, że Ona odeszła w biegu. Nie wyobrażam sobie
Wandy starej, chorej i opuszczonej. Ani nawet pracującej na etacie, gotującej
obiadki. I ona chyba też sobie tego nie wyobrażała.


25 maja 1992 roku światowe agencje podały informację o zaginięciu Wandy
Rutkiewicz. Do dziś nie odnaleziono ciała polskiej himalaistki.

Korzystałam z: książek: „Wanda. O sile życia i śmierci. Historia Wandy Rutkiewicz” Anny Kamińskiej;
„Wanda Rutkiewicz. Jeszcze tylko jeden szczyt” Elżbiety Sieradzińskiej; „Karawana do marzeń”
Wandy Rutkiewicz i Ewy Matuszewskiej; „Uciec jak najwyżej” Ewy Matuszewskiej; „Wszystko
o Wandzie Rutkiewicz” Barbary Rusowicz; „Na jednej linie” Wandy Rutkiewicz i Ewy Matuszewskiej
oraz „W drodze do bezgranicznej wolności” Wierchy nr 58 Jana Zdzisława Ryna.

Udostępnij wpis

Przeczytaj również