„Wracamy do cywilizacji, bilans rozgrywki 1:2:2.
Jeden, bo zdobyliśmy jeden dziewiczy szczyt, jego kota to 5885m. Nazwaliśmy go Petr Kuh (Son’s Peak), w lokalnym języku Wakhi, na cześć mojego nowo narodzonego synka Antka i każdego syna, który wyczekuje powrotu swego ojca z gór.
Dwa – bo zrobiliśmy dwie nowe drogi na szczyty prawdopodobnie sześciotysięczne, niestety tylko do grani szczytowych, bez wejścia na sam szczyt.
Na koniec znów dwa, gdyż właśnie te dwa szczyty nas pokonały… Trudno powiedzieć co zrobiliśmy źle, wspinaliśmy się całą noc, lecz po dotarciu do grani, przy pierwszych promieniach słońca warunki śniegowe pogarszały się drastycznie, śnieg zmieniał się w mokrą papkę, uniemożliwiając skuteczną asekurację, a nawet poruszanie. Każdy z nas ma syna, rodzinę, więc mieliśmy do kogo wracać…
Obie drogi startowały kuluarami/żlebami, więc zjazdy w tych warunkach były dość niebezpieczne. Brak szczytu zrekompensowała nam radość ze szczęśliwego powrotu i szczęście, że nic na nas nie wyjechało, ani nie spadło, a latające „tostery” mijały naszą drogę. Trudności dróg oscylują gdzieś pomiędzy Wielkim Młynarzowym Źlebem i Żlebem Komarnickich na Gerlachu, no może trochę więcej spiętrzonego lodu i śnieżnych nawisów ;).