Rafał i Piotr w ekspresowym tempie w ciągu 3 dni po zdobyciu szczytu przez Rafała są już w Polsce. Jarek wraca. Poniżej Jego podsumowująca relacja:
Relacja Jarka Gawrysiaka z ataku szczytowego na Everest
Dwa miesiące aklimatyzacji:
Dwa miesiące oczekiwania.
Wreszcie jest. Noc z 19 na 20 maja wydaje się idealna na atak szczytowy. Prognozy mówią wyraźnie: temperatury rosną, opady maleją/zanikają i co najważniejsze wiatr 0 do 20 km/h na szczycie Mount Everest… lepiej nie będzie. 19go maja o godzinie 5 rano ruszam z obozu 3 na 7200m. Chłopcy (Rafał i Piotr) jeszcze drzemią choć o śnie w namiocie szturmowym, tylko z nazwy trzyosobowym, nie da się mówić gdy jeden z zawodników pakuje się i gotuje. Ja ruszam dwie godziny wcześniej do C4 na Evereście oni do swego biwaku szturmowego na Lhotse.
Ruszam mniej obładowany niż podczas pierwszej wycieczki na Przełęcz Południową. Wtedy miałem cały obóz, gaz i żarcie, teraz niosę może 10-12 kg.
Pierwsze wyjście zajęło mi 12 godzin tym razem 8, jest lepiej… ale ten wiatr. Prognozy mówią, że miał słabnąć a na Evereście piękny pióropusz na kilkaset metrów. Nie powstrzymuje to kilkudziesięciu klientów (w tym mnie) i towarzyszących im szerpów (ja takowego nie posiadam) i brniemy równiutko wzdłuż poręczówki do obozu czwartego, przecież prognoza nie kłamie. Tym razem trawers prowadzący do C4 nie wydaje się taki długi. No tak wtedy taszczyłem ok 20 kg, była 21sza i byłem sam. Na Przełęcz Południową docieram ok. 14:00. Wygląda inaczej niż dwa tygodnie temu. Wtedy było tam pięć namiotów i kilkadziesiąt depozytów, teraz wyrosło miasteczko i pojawiły się sterty butli z tlenem. Niewyobrażalna jest siła mięśni… szerpów. Kręcą się oni, przerzucają i liczą butle. Sami cały czas na tlenie z małymi butlami sznurkiem przytroczonymi do pleców. Klientów nie widać, leżą na tlenie.
Teraz sztuczka do wykonania, jak rozbić samemu namiot przy porywach wiatru dochodzących do 70 km/h? 30 sekund względnego spokoju, realizujesz kolejny krok i przychodzi podmuch … i wszystko… hm generalnie musisz wyrównać oddech (to 7950 m) i wrócić do poprzedniego kroku.
Po rozbiciu namiotu, zapadnięciu się w nim i próbie zjedzenia czegokolwiek (bez sukcesu) stwierdzam, że minęły trzy godziny. Jest 17:00 a wiatr nie słabnie. Do ataku szczytowego na Evereście rusza się ok 21:00 więc zostały cztery godziny. Według umowy próbuję kontaktu z Rafałem i Piotrem, którzy podążali w większości moim śladem (równiutko wzdłuż poręczówki do obozu czwartego Lhotse) ale choć obozy nr cztery Everestu i Lhotse są ok 1,5 km od siebie kontakt jest bardzo słaby. Z trzasków i szumów wnioskuję, że dotarli do C4, odpoczywają gotują i chcą ruszać do szczytu ok pierwszej w nocy.
Leżąc w letargu z tlenem ustawionym na 1litr/min. czekam wieczora, wiatr wciąż szarpie płachtą namiotu.
Z nienacka uświadamiam sobie, że jest już 21sza a ja nie zacząłem gotować. Miejscowość Nienacko jest tu jak najbardziej na miejscu, leżysz umordowany jak koń po westernie, przymykasz oczy na parę oddechów i okazuje sie, że minęło półtorej godziny. Wyglądam z namiotu i prócz tysięcy gwiazd widzę ponad Przełęczą kilkadziesiąt światełek, więc wyszli niedawno… a wiatr wieje tak samo. No może porywy są rzadsze, bo nie słabsze (na tyle rozgwieżdżonego nieba wciąż widać pióropusz ciągnący ze szczytu) i to dało szerpom nadzieję, że ta cholerna prognoza w końcu się sprawdzi.
Wypożyczony zestaw tlenowy od początku sprawia problemy. Gdy napisałem do właściciela ok 3 tygodnie temu i opisałem problem, przysłał helikopterem inną maskę i reduktor, ale w jeszcze gorszym stanie (zdecydowałem się używać tego pierwszego). Po paru godzinach użytkowania widzę stan głównej butli wskazujący dwukrotnie większe użycie/wyciek. Teraz start z tlenem nie jest już możliwy, mam go zdecydowanie za mało. Myślę chwilę i podejmuje decyzje: 'nie gonię ich’.
Zapadam w namiocie i rozmyślam o planie zwinięcia całego bałaganu. Wiem, że skoro podjąłem decyzję o zejściu powinienem uciekać ASAP ale myśl o składaniu samemu namiotu w tym wietrze przeraża mnie. Wreszcie ok 23ciej zerkam na wciąż poruszające się w górę czołówki i rozpoczynam pakowanie. Po 40 minutach w słabnącym wietrze kończę pakowanie i ruszam w kierunku domu… może decyzja co do kierunku była błędna? Czołówki wciąż pełzną ku szczytowi a ja w dół? Schodzenie pustą o 12tej w nocy drogą idzie szybko. Trawers od C4 zajmuje mi 50 min i otwiera się widok na ścianę i kuluarach Lhotse więc widzę czołówki kolegów pnących się ku Lhotse. Im w formacji wklęsłej wiatr tak nie dokucza jak 'Everestowcom’. Mijam obóz czwarty Lhotse zlokalizowany 100 m od drogi na Przełęcz Południową i ruszam w dół, koniec trawesów teraz 2 godziny w dół i mam C3.
I co? Niespodzianka. W świetle czołówki majaczący kształt. Depozyt? Hm, za duży i porusza się. Ściana Lhotse, 7700 m., 40-45 stopni nachylenia, dochodzi pierwsza w nocy?
I już po chwili wiem wszystko. Azjata. Wisi na poręczy 2 metry poniżej przelotu. Brak kontaktu, rozpięty kombinezon a ciężkie rękawice 5 metrów poniżej (jakimś cudem nie spadły do postawy ściany). Podchodzę, plecak przypięty do lonży a z niego wystaje pusta butla. Maska wciąż na twarzy blokuje oddech nieprzytomnego.
Skostniałe ręce w cienkich pięciopalczastych rękawiczkach wetknięte w kieszenie kombinezonu wyglądają na 100 procentowych kandydatów do amputacji. Zakładam mu swoją maskę i podaje tlen 3 litry/min. Po kilku minutach zaczynają się reakcje. Zaczyna się trząść i reagować. Przy przelocie leży kilka butli. Odcinam jedną, czyszczę zalodzoną maskę i podłączam tlen. Pełna, 200 atmosfer, bardzo dobrze, gość ma parę godzin. Schodzę po rękawicę. Próba ich założenia potwierdza, że ręce są już raczej stracone. Próbuję włożyć je pod mój uchylony kombinezon, ale po paru minutach, gdy nie widzę efektu, zaczynam kalkulować. Nie mogę robić tu za piecyk do rana. Wiem, że dla rozgrzanego już odmrożenia najgorsze jest jego ponownie zamrożone. Cóż, wkładam mu dłonie do kieszeni jego kombinezonu. Jeśli przeżyję najbliższe 48 godzin…
Walczymy tak ok dwie godziny. Plecak z butlą udało się założyć na plecy ale tlen powoduje, że delikwent zaczyna się kręcić i podduszać własną lonżą na której obaj wisimy. Nadal brak z nim kontaktu, ale może po prostu nie zna angielskiego. Wyciągnięcie go te dwa metry bez współpracy wydaje mi się ponad ludzkie siły, a już na pewno ponad moje. Jesteśmy ponad Yellow Band, to wciąż 7700 m.n.p.m. jeśli nawet wyciągnę te 70 kg azjaty na track to jak samemu na tej wysokości przeprowadzić pół przytomnego gościa przez Żółte Skały czyli 100 m 60 stopniowego terenu? Ja tego nie dokonam, a z dalszych rozważań wynika:
Pędzić w dół w kierunku C3, szukać kogoś z radiem posiadającym kontakt z bazą (dowolną) niech oni organizują wśród swoich szerpów kogoś z tlenem w C4 aby ten/ci zeszli do niego z góry będzie kilkukrotnie szybciej. Helikopter ponad siedmioma tysiącami metrów jest bezużyteczny więc jakaś ludzka siła musi sprowadzić go niżej. Zapadam mu czołówkę i po trzeciej w nocy ruszam w dół. Zostawiam człowieka w górach, czy to była najlepsza decyzja czy przeżył… Nadal nie wiem. Po godzinie schodzenia, poniżej Yellow Band spotykam szerpów, opisuje sytuację a oni dają znać bazie. Idąc do góry będą przy nim za trzy godziny, ale czy pomogą, czy też mają swoich klientów i zobowiązania? Następnego dnia gdy Rafał z Piotrem schodzą z ataku na Lhotse mówią, że widzieli dwóch szerpów walczących pod Yellow Band z gościem podobnym do opisanego przeze mnie. Potem do wieczora helikopter z podwieszoną liną próbował dolecieć w górne okolice C3 i tam zawisnąć aby kogoś pojąć ale mimo że ubezpieczenie musiało być świetne, o czym świadczy wiele uporczywie powtarzanych prób, ratownicy odlecieli z niczym.
Wniosek: suma ubezpieczenia nie podnosi pułapu działania helikoptera.
Mam nadzieję że wszystko skończyło się dobrze do faktów jeszcze nie dotarłem.
To wydarzenia z 19 maja i 20go w nocy.
20go nad ranem docieram z całym dwudziesto kilogramowym bałaganem do C3. To 'tylko’ 7200m spałem tu 5 nocy więc z wysokością nie będzie problemu. Dwóm kolejnym napotkanym szerpom sprzedałem 'temat azjaty’ i poprosiłem o natychmiastowe przekazanie informacji do bazy.
Kontaktuje się bezskutecznie z chłopakami z Lhotse aż w końcu odzywa się Rafał.
Słyszę: 'byłem na szczycie, zimno, wieje, schodzę. Piotr zawrócił, odmroził nos i palce u rąk. Chyba nie jest dobrze. Odezwę się później’
Ustalamy jeszcze, że czekam na nich w C3.
Jest więc 20 maja i czekam na przyjaciół w obozie trzecim na 7200m.
Ostateczny wynik wyprawy:
Opis wspinaczki na Lhotse w relacji Rafała….poniżej. Zapraszam