Rafał i Piotr w ekspresowym tempie w ciągu 3 dni po zdobyciu szczytu przez Rafała są już w Polsce. Jarek wraca. Poniżej Jego podsumowująca relacja:
Relacja Jarka Gawrysiaka z ataku szczytowego na Everest
Dwa miesiące aklimatyzacji:
Dwa miesiące oczekiwania.
Wreszcie jest. Noc z 19 na 20 maja wydaje się idealna na atak szczytowy. Prognozy mówią wyraźnie: temperatury rosną, opady maleją/zanikają i co najważniejsze wiatr 0 do 20 km/h na szczycie Mount Everest… lepiej nie będzie. 19go maja o godzinie 5 rano ruszam z obozu 3 na 7200m. Chłopcy (Rafał i Piotr) jeszcze drzemią choć o śnie w namiocie szturmowym, tylko z nazwy trzyosobowym, nie da się mówić gdy jeden z zawodników pakuje się i gotuje. Ja ruszam dwie godziny wcześniej do C4 na Evereście oni do swego biwaku szturmowego na Lhotse.
Ruszam mniej obładowany niż podczas pierwszej wycieczki na Przełęcz Południową. Wtedy miałem cały obóz, gaz i żarcie, teraz niosę może 10-12 kg.
Pierwsze wyjście zajęło mi 12 godzin tym razem 8, jest lepiej… ale ten wiatr. Prognozy mówią, że miał słabnąć a na Evereście piękny pióropusz na kilkaset metrów. Nie powstrzymuje to kilkudziesięciu klientów (w tym mnie) i towarzyszących im szerpów (ja takowego nie posiadam) i brniemy równiutko wzdłuż poręczówki do obozu czwartego, przecież prognoza nie kłamie. Tym razem trawers prowadzący do C4 nie wydaje się taki długi. No tak wtedy taszczyłem ok 20 kg, była 21sza i byłem sam. Na Przełęcz Południową docieram ok. 14:00. Wygląda inaczej niż dwa tygodnie temu. Wtedy było tam pięć namiotów i kilkadziesiąt depozytów, teraz wyrosło miasteczko i pojawiły się sterty butli z tlenem. Niewyobrażalna jest siła mięśni… szerpów. Kręcą się oni, przerzucają i liczą butle. Sami cały czas na tlenie z małymi butlami sznurkiem przytroczonymi do pleców. Klientów nie widać, leżą na tlenie.
Teraz sztuczka do wykonania, jak rozbić samemu namiot przy porywach wiatru dochodzących do 70 km/h? 30 sekund względnego spokoju, realizujesz kolejny krok i przychodzi podmuch … i wszystko… hm generalnie musisz wyrównać oddech (to 7950 m) i wrócić do poprzedniego kroku.
Po rozbiciu namiotu, zapadnięciu się w nim i próbie zjedzenia czegokolwiek (bez sukcesu) stwierdzam, że minęły trzy godziny. Jest 17:00 a wiatr nie słabnie. Do ataku szczytowego na Evereście rusza się ok 21:00 więc zostały cztery godziny. Według umowy próbuję kontaktu z Rafałem i Piotrem, którzy podążali w większości moim śladem (równiutko wzdłuż poręczówki do obozu czwartego Lhotse) ale choć obozy nr cztery Everestu i Lhotse są ok 1,5 km od siebie kontakt jest bardzo słaby. Z trzasków i szumów wnioskuję, że dotarli do C4, odpoczywają gotują i chcą ruszać do szczytu ok pierwszej w nocy.
Leżąc w letargu z tlenem ustawionym na 1litr/min. czekam wieczora, wiatr wciąż szarpie płachtą namiotu.
Z nienacka uświadamiam sobie, że jest już 21sza a ja nie zacząłem gotować. Miejscowość Nienacko jest tu jak najbardziej na miejscu, leżysz umordowany jak koń po westernie, przymykasz oczy na parę oddechów i okazuje sie, że minęło półtorej godziny. Wyglądam z namiotu i prócz tysięcy gwiazd widzę ponad Przełęczą kilkadziesiąt światełek, więc wyszli niedawno… a wiatr wieje tak samo. No może porywy są rzadsze, bo nie słabsze (na tyle rozgwieżdżonego nieba wciąż widać pióropusz ciągnący ze szczytu) i to dało szerpom nadzieję, że ta cholerna prognoza w końcu się sprawdzi.
Wypożyczony zestaw tlenowy od początku sprawia problemy. Gdy napisałem do właściciela ok 3 tygodnie temu i opisałem problem, przysłał helikopterem inną maskę i reduktor, ale w jeszcze gorszym stanie (zdecydowałem się używać tego pierwszego). Po paru godzinach użytkowania widzę stan głównej butli wskazujący dwukrotnie większe użycie/wyciek. Teraz start z tlenem nie jest już możliwy, mam go zdecydowanie za mało. Myślę chwilę i podejmuje decyzje: 'nie gonię ich’.
Zapadam w namiocie i rozmyślam o planie zwinięcia całego bałaganu. Wiem, że skoro podjąłem decyzję o zejściu powinienem uciekać ASAP ale myśl o składaniu samemu namiotu w tym wietrze przeraża mnie. Wreszcie ok 23ciej zerkam na wciąż poruszające się w górę czołówki i rozpoczynam pakowanie. Po 40 minutach w słabnącym wietrze kończę pakowanie i ruszam w kierunku domu… może decyzja co do kierunku była błędna? Czołówki wciąż pełzną ku szczytowi a ja w dół? Schodzenie pustą o 12tej w nocy drogą idzie szybko. Trawers od C4 zajmuje mi 50 min i otwiera się widok na ścianę i kuluarach Lhotse więc widzę czołówki kolegów pnących się ku Lhotse. Im w formacji wklęsłej wiatr tak nie dokucza jak 'Everestowcom’. Mijam obóz czwarty Lhotse zlokalizowany 100 m od drogi na Przełęcz Południową i ruszam w dół, koniec trawesów teraz 2 godziny w dół i mam C3.
I co? Niespodzianka. W świetle czołówki majaczący kształt. Depozyt? Hm, za duży i porusza się. Ściana Lhotse, 7700 m., 40-45 stopni nachylenia, dochodzi pierwsza w nocy?
I już po chwili wiem wszystko. Azjata. Wisi na poręczy 2 metry poniżej przelotu. Brak kontaktu, rozpięty kombinezon a ciężkie rękawice 5 metrów poniżej (jakimś cudem nie spadły do postawy ściany). Podchodzę, plecak przypięty do lonży a z niego wystaje pusta butla. Maska wciąż na twarzy blokuje oddech nieprzytomnego.
Skostniałe ręce w cienkich pięciopalczastych rękawiczkach wetknięte w kieszenie kombinezonu wyglądają na 100 procentowych kandydatów do amputacji. Zakładam mu swoją maskę i podaje tlen 3 litry/min. Po kilku minutach zaczynają się reakcje. Zaczyna się trząść i reagować. Przy przelocie leży kilka butli. Odcinam jedną, czyszczę zalodzoną maskę i podłączam tlen. Pełna, 200 atmosfer, bardzo dobrze, gość ma parę godzin. Schodzę po rękawicę. Próba ich założenia potwierdza, że ręce są już raczej stracone. Próbuję włożyć je pod mój uchylony kombinezon, ale po paru minutach, gdy nie widzę efektu, zaczynam kalkulować. Nie mogę robić tu za piecyk do rana. Wiem, że dla rozgrzanego już odmrożenia najgorsze jest jego ponownie zamrożone. Cóż, wkładam mu dłonie do kieszeni jego kombinezonu. Jeśli przeżyję najbliższe 48 godzin…
Walczymy tak ok dwie godziny. Plecak z butlą udało się założyć na plecy ale tlen powoduje, że delikwent zaczyna się kręcić i podduszać własną lonżą na której obaj wisimy. Nadal brak z nim kontaktu, ale może po prostu nie zna angielskiego. Wyciągnięcie go te dwa metry bez współpracy wydaje mi się ponad ludzkie siły, a już na pewno ponad moje. Jesteśmy ponad Yellow Band, to wciąż 7700 m.n.p.m. jeśli nawet wyciągnę te 70 kg azjaty na track to jak samemu na tej wysokości przeprowadzić pół przytomnego gościa przez Żółte Skały czyli 100 m 60 stopniowego terenu? Ja tego nie dokonam, a z dalszych rozważań wynika:
Pędzić w dół w kierunku C3, szukać kogoś z radiem posiadającym kontakt z bazą (dowolną) niech oni organizują wśród swoich szerpów kogoś z tlenem w C4 aby ten/ci zeszli do niego z góry będzie kilkukrotnie szybciej. Helikopter ponad siedmioma tysiącami metrów jest bezużyteczny więc jakaś ludzka siła musi sprowadzić go niżej. Zapadam mu czołówkę i po trzeciej w nocy ruszam w dół. Zostawiam człowieka w górach, czy to była najlepsza decyzja czy przeżył… Nadal nie wiem. Po godzinie schodzenia, poniżej Yellow Band spotykam szerpów, opisuje sytuację a oni dają znać bazie. Idąc do góry będą przy nim za trzy godziny, ale czy pomogą, czy też mają swoich klientów i zobowiązania? Następnego dnia gdy Rafał z Piotrem schodzą z ataku na Lhotse mówią, że widzieli dwóch szerpów walczących pod Yellow Band z gościem podobnym do opisanego przeze mnie. Potem do wieczora helikopter z podwieszoną liną próbował dolecieć w górne okolice C3 i tam zawisnąć aby kogoś pojąć ale mimo że ubezpieczenie musiało być świetne, o czym świadczy wiele uporczywie powtarzanych prób, ratownicy odlecieli z niczym.
Wniosek: suma ubezpieczenia nie podnosi pułapu działania helikoptera.
Mam nadzieję że wszystko skończyło się dobrze do faktów jeszcze nie dotarłem.
To wydarzenia z 19 maja i 20go w nocy.
20go nad ranem docieram z całym dwudziesto kilogramowym bałaganem do C3. To 'tylko’ 7200m spałem tu 5 nocy więc z wysokością nie będzie problemu. Dwóm kolejnym napotkanym szerpom sprzedałem 'temat azjaty’ i poprosiłem o natychmiastowe przekazanie informacji do bazy.
Kontaktuje się bezskutecznie z chłopakami z Lhotse aż w końcu odzywa się Rafał.
Słyszę: 'byłem na szczycie, zimno, wieje, schodzę. Piotr zawrócił, odmroził nos i palce u rąk. Chyba nie jest dobrze. Odezwę się później’
Ustalamy jeszcze, że czekam na nich w C3.
Jest więc 20 maja i czekam na przyjaciół w obozie trzecim na 7200m.
Ostateczny wynik wyprawy:
Opis wspinaczki na Lhotse w relacji Rafała….poniżej. Zapraszam
Wyprawa programu TATERNIK w Górach Wysokich – relacja Rafała Froni:
Relacja z ataku szczytowego! 21.05.2017 godzina 14:18
Atak.
Cicha noc skończyła się dla nas o 2:30. Zamglony księżyc, żółtawy jak pół plasterka cytryny wisiał nad Nuptse, dreptaliśmy raźnie rozgrzewając się marszem i potykając na luźnych, oblodzonych kamieniach ścieżki. Wokół ciemność. Ale tylko przez chwilę, bo z boków niczym na wezwanie dołączały do nas kolejne światełka. Kluczyliśmy moreną, aż wiatr przegnał chmurę i stanęliśmy zdębiali. Przez Icefall ciągnął sznur lamp. Ale nie luźny, czy chaotyczny. Był to ciasno zbity jeden świetlny organizm. A co to oznaczało, okazało się niebawem. Pierwsza duża drabina zakorkowała drogę. Ludzie obejmujący szczeble jak ratunkowe koło na oceanie z drżeniem sunęli do góry, ciągnięci i pchani przez szerpów. Pełzli na czworakach a z tyłu formował się tłum. I tak do końca szczelin, sznur chiński, wojskowy, z plakietkami i transparencikami obwieszeni maskotkami i trzymający linę jak nić Ariadny sunęli w górę.
Do c2 dotarliśmy po 8 godzinach. Wynudzeni staniem, i wyczerpani upałem. Gdyby to było śmieszne, śmialibyśmy się do łez, ale to był horror, że tam nikt nie zginął, to prawie cud.
Dzień 2.
Zgodnie z planem wyszliśmy o 5:30. W porannym blasku Nuptse, która niczym księżyc, świeciła odbitym światłem od roziskrzonego śniegiem wierzchołka.
Dziś cisza i spokój, tylko mała grupka Chińczyków brnie w górę. I niestety zaczyna wiać. C3 osiągamy po 4,5 godz, tylko po to by walczyć z wichrem i wykopywać zabetonowany namiot. Strasznie wieje. Trwamy skuleni w namiocie szarpanym wiatrem i zasypywanym wciąż i wciąż. Dobrze, że choć słońce świeci.
Dzień 3.
Niczym mrówki, albo termity w swoich maskach tlenowych wypełzali z żółtych mrowisk i jak mrówki utworzyli długi, ciągnący w górę korowód dający znak, że słońce tuż.
Na palcach jednej ręki można policzyć tych, co idą bez tlenu. M.in. my.
Ściana nie ma końca, niby tuż, tuż Yellow Band a wspinanie trwa 4 godz. Potem trawers i ścianka pod skały u wylotu kuluaru, 100 m w pionie ale to 7850 więc tempo ślimacze.
Cudem czeka na nas wolna platforma, wykuta w lodzie i zasypana śniegiem, w sam raz na mini namiocik, jedną rozciętą na pół karimatę i jeden śpiwór, nie zanosi się na sen, raczej na dotrwanie do nocy. Jeśli temperatura pozwoli ruszymy po północy.
Summit day.
Jarek decyduje nie wychodzić do ataku co jak się okazało było słuszne. Wiatr na Przełęczy Południowej bezlitośnie szarpie namiotem, w porywach osiągając ok 70 km, na szczycie biały pióropusz śniegu ciągnie się dobrych kilkaset metrów. Jakże silny musi być wiatr, który porywa zbrylony śnieg i lód tak wysoko? Kilkunastu zdesperowanych jednak podejmuje próbę ataku, wychodzą na żebro, potem na Balkon i jeszcze przed Wierzchołkiem Południowym wszyscy zawracają. Następne okno pogodowe dla Everestu 25, 26 maja
Sukces Wyprawy Lhotse!!!!!
Ruszyliśmy zgodnie z planem o 1:00.
Przetrwaliśmy bardzo trudną noc. Silny wiatr, okropne zimno. My skuleni na jednej rozciętej karimacie, pod jednym lekkim śpiworkiem Małacha, świetnym, rewelacyjnym, ale o jednym za mało, czekaliśmy bardziej niż spaliśmy.
Nierozgrzani, bez żadnego posiłku na którego myśl już robiło się niedobrze wypełzliśmy w noc.
Na początku szło nieźle. Ale zimno kazało mi przyspieszyć. Noc bez księżyca, ciemna jak smoła nic, żadnego kuluaru, tylko strome zbocze z na szczęście z twardym śniegiem.
Godzina, dwie, trzy. Wyprzedziłem Piotra i już sam wszedłem w kuluar, za mną migało światełko, Piotr, a dalej, znacznie niżej kolejne dwa. I tak każdy samotnie brnęliśmy w osłonie ścian kuluaru. Wiatr dmący wyżej buczał i warczał ale niżej docierały tylko porywy, niebezpieczne jak się okazało.
Kuluar nie miał końca. Nastał świt, ale było tak zimno, że tylko raz zachwycony płonącym Everestem zrobiłem zdjęcie, tam na grani właśnie załamywał się atak. Wypatrywałem wierzchołka, oglądając się w tył widziałem, że zaraz zrównam się z Everestem, niemożliwe. Zdjęcia, filmy, animacje. Wszystko mi umknęło, nic nie pamiętałem poza tym, że na końcu w lewo. W lewo, mimo, że nad kuluarem potężne dominuje piramida z prawej strony. W końcowej części wąwóz się rozszerza i staje się bardziej płaski, za mną z przewężenia brną 3 małe ludziki, więc Piotra dogoniła kolejna dwójka.
Wreszcie widzę szczyt, po lewej, dam radę! Idę, a właściwie pełznę, gdzieniegdzie przez skałki, ale tak kruche, że z przerażeniem myślałem o tych niżej, na których zrzucałem kamienie. Kolejne metry… rany, to nie szczyt, za nim wyżej kolejna piramida, stroma, z szarych luźnych kamieni.
Nie wiem jak, ale pokonałem te metry i dotarłem do skał. Ciemne, jakby wszystkie prostokątne, poutykane luźno w ścianę. Trudno, teraz w górę. Tu naprawdę się bałem… i nagle, już, tuż, słyszę ryk wiatru ostrzącego grań i aby uciec z tych przeklętych organków skręciłem w prawo… i zdębiałem. Przede mną leży człowiek, w kombinezonie z Mountain Hard Wear, czerwonym. Założone z przodu ręce, kask opuszczony na oczy, i twarz, zielona, zamarznięta miesiące temu. Schowany w maleńkiej niszy, osłonięty przed wiatrem usiadł na chwilę i został na lata. Nie miałem śmiałości przejść szlakiem tego młodzieńca i po prostu go przekroczyć, zawróciłem na rozklekotaną ścianę. W górę.
Jest. Koniec skał i ostra jak nóż grań. Nie, nie da się stanąć na szczycie Lhotse. Można na nim usiąść okrakiem. Wychyliłem głowę. Wiatr. Dudniący i ciskający lodowymi igłami. Jedną ręką złapałem się tej grani a drugą wyjąłem aparat… zamarzł. Telefon. Rany jak dobrze, choć sam nie wiem po co go zabrałem. Ale dłoń, zimna jak lód, nikt nie przewidział, że ekran ma działać jak puka się w niego soplami. Chucham, palec wkładam do ust… wreszcie cyk, cyk, cyk. 3, 4, starczy, bo będę miał zdjęcia, ale nie nie będę miał palców. W dół… szybko.
Wypatruję Piotra. Jest pod ścianą. Tylko, gdy zszedłem okazało się, że że to nie Piotr a trójka, a nie dwójka Chińczyków, na tlenie… po kolejnych metrach spotykam Piotra, ile mu zostało? 50, 100 m do szczytu? Godzina tam i z powrotem?
Zanim zapytałem, już wiedziałem. Biały jak papier nos, i zacieranie dłoni. Kilka odmrożonych palców. Decyzja należy di wspinacza: szczyt i nóż chirurga, albo jak najszybciej w dół… i być może ocalenie palców.
I tak zrobiliśmy. Do c4… tu padliśmy na dwie godziny, ale Jarek z c3 darł się na nas, w dół, koniecznie w dół. I tak zrobiliśmy, tam dzięki tlenowi mam nadzieję uratowaliśmy każdy koniuszek przemrożonych palców.
Już w nocy dotarliśmy cali do c2.
Uf.
Powrót…
16.05.2017 godzina 7:47
Tej nocy rozpoczynamy atak szczytowy.
Prognozy nie są najgorsze i jest szansa na osiągnięcie szczytów 20 maja. PT i RF Lhotse i JG Everestu. Nie wiemy w jakim stanie są liny i drabiny, ani jak ma się nasz c3, ostatnio zabetonowany śniegiem po dach. Walka nie będzie łatwa, trzymajcie kciuki.
Nasz plan:
17 maja c2
18 maja c3
19 maja c4
20 maja szczyt i powrót do c3. Startujemy z c4 ok północy, po pokonaniu 600 m kuluaru na szczycie planujemy być o 8:00.
21 maja powrót do bazy.
Mała niespodzianka od Jarka Gawrysiaka! Zapraszamy do odsłuchu nagrań z komentarzem na temat sytuacji panującej w bazie, rekordowej liczby wspinaczy i bezpieczeństwa pod najwyższą górą świata 🙂
Jarek Gawrysiak o bazie pod Everestem
Jarek Gawrysiak – bezpieczeństwo na lodowcu
Jarek Gawrysiak o sytuacji w obozach
Jarek Gawrysiak – Podsumowanie
12.05.2017 godzina 10:00
Nadrabiamy zaległości – kilka zdjęć z ostatnich dni wyprawy 🙂
10.05.2017 godzina 15:30
Dziś, 10 maja wszyscy zameldowaliśmy się w bazie.
Zespołem Lhotse RF PT zeszliśmy po spędzeniu nocy w c3, dwa dni temu. JG samotnie Osiągnął c4 na Przełęczy Połudbiowej i po spędzeniu tam nocy powrócił do bazy.
Na tym zańczyliśmy aklimatyzację. Teraz w planie 2,3 dniowe zejście do wsi Pheriche na 4250 m celem krótkiego wypoczynku i przeczekania spodziewanych opadów śniegu i złej pogody. Potem… już tylko walka o szczyt. Planowane rozpoczęcie ataku, w zależności od warunków, ok. 17 maja.
05.05.2017 godzina 10:30
Z pt/sob o 3:00 w nocy wyruszymy w górę. Planowany powrót przed zapowiadanymi na wtorek opadami śniegu. Plan jest ambitny.
02.05.2017 godzina 11:00
Wyjście rozpoczęła kłótnia z kucharzem, który stwierdził, że jest zimno i nie będzie dla nas robił śniadania o 3:00 w nocy. Sherlock, jak on wpadł na to, że w nocy, na 5300 jest zimno?
Ale szczęśliwie przywołany do porządku żołnierskimi słowy wywiązał się i po porcji owsianki potruchtaliśmy w Icefall.
Wyszliśmy prawie ostatni, a przed nami drgał, połyskiwał i wił się wśród lodowych labiryntów, srebrnymi blaskami latarek wielki wąż szerpów i membersów. Kłopoty zaczęły się juž na dole, gdy prowadzona na tlenie od bazy pewna Pani dostała hiperwentylacji. Otoczona wianuszkiem szerpów chyba zakończyła swą drogę ku Everestowi, powoli sprowadzana jest w dół. Potem liny i drabiny, ale nie było tak źle. Mijaliśmy maruderów z plecakami wielkości camelbagów i drepczących za nimi szerpów z worami jak u św. Mikołaja. W c1 zaczęło wiać. Wyszło słońce i powoli upał dawał się we znaki. Ale po 7,5 godz dotarliśmy do c2. Przestawiliśmy namiot i teraz zasłużone zaleganie.
Noc troszkę podrasowana farmakologią dała nam 10 godzin snu.
Ruszyliśmy po świcie, początek łagodnie. 6500, 6600, 6700. I wreszcie potężna szczelina brzeżna z pionowym, 10 metrowym serakiem, a dalej… ściana Lhotse, 1800 m do szczytu schowanego w skalnych zrębach, na nas czeka dziś fragment, 400 metrów szklanej góry. Żywy lód męczy, wspinanie na przednich zębach nie pozwala odpocząć ale szybko łapiemy wysokość. Wraz z nami jest może 20 osób, aż strach pomyśleć co będzie, jak na linach dosłownie zawiśnie 100 a może więcej półprzytomnych wspinaczy, szerpów i po prostu klientów uczepionych małpy oburącz i próbujących dźwignąć się o kilka cm.
Docieramy do c3. I tu również liny okalające względnie płaskie fragmenty ściany. Idziemy dalej mijając obóz. Na 7200, pod lodową ścianką, w zmrożonym śniegu, na stromym zboczu kopiemy platformę. Nie jest to łatwe zadanie, dyszymy a przed oczami tańczą mroczki.
O 14 na względnie równej platformie stają dwa szturmowe namiociki.
Plan na dziś wykonany.
30.04.
Strasznie ciężka noc za nami. Przemarznięci i sponiewierani mrozem nie jesteśmy w stanie iść do góry. Schodzimy.
Lodowe zbocze pełne wiszących klientów. Szarpią linę i rzucają kamienie i bryły lodu, co chwila słychać świst nadlatujących niebezpieczeństw. Jest naprawdę niebezpiecznie…
Ledwie o tym pomyśleliśmy dociera do nas wieść o wypadku Ulego Stecka, tuż obok, na ścianie Nuptse. Była akcja, przyleciał heli. Patrzymy na 1000 metrową ścianę, pełną seraków i skał. Widać ślady Ulego, gdy to zobaczyliśmy, zdaliśmy dobie sprawę, że skutek takiego upadku może być tylko jeden. Potwierdzenie otrzymaliśmy chwilę później od znajomego Peruwiańczyka, który uczestniczył w akcji, mówił o strasznym upadku. Pod ścianą widać było skutki.
Bardzo nam przykro.
Przez kilka kolejnych dni zostajemy w bazie.
01.05.2017 godzina 9:00
Smutne wieści. 30.04 na ścianie na ścianie Nuptse doszło do tragicznego wypadku Ulego Stecka. Bardzo nam przykro z tego powodu – składamy nasze kondolencje. Pełna relacja z z ostatnich kilku dni będzie dostępna dziś wieczorem.
25.04.2017 godzina 10:30
Od 2 dni jesteśmy w bazie.
Jeśli pogoda i okoliczności pozwolą, ruszymy do c2 i c3.
Ostatnią próbę dojścia do c3 odwołaliśmy po stanowczych uwagach szerpów w obozie drugim.
W ścianie, powyżej Yellow Band trwało poręczowanie i zakomunikowano nam, że niedobrze będzie, jeśli ruszymy. W podtekście zrozumieliśmy, że najpierw muszą dotrzeć do c3 duże agencje z ich szerpami, zająć platformy dla swoich klientów z dużym portfelem. Pamiętni co przytrafiło się Ulemu właśnie w tamtym miejscu kilka lat temu odpuściliśmy. Nie przyjechaliśmy tu bić się z szerpami i nie uśmiecha nam się np utrata depozytu, a to bardzo prawdopodobne. Wycofaliśmy się.
Ale zostaje refleksja, nikt tu nie chce takich membersów jak my, samodzielnych, wspinających się bez gromady szerpów i nie zostawiających po 60 tys dolarów w agencjach.
Everest jest państwem z własnymi, choć niepisanymi prawami. I można się z tym nie zgadzać, ale trudno podjąć decyzję o ich nierespektowaniu.
22.04.2017
Khumbu, wyobrażenia a rzeczywistość.
Pełni werwy i animuszu ruszyliśmy o 6:30. Co to dla nas. Po pół godzinie wbiliśmy się w lód. Zbocze powoli zaczęło stawać dęba i pojawiły się lodowe bloki. Poręcze, drabiny. Kolejne drabiny, nad szczelinami i pionowo w górę. Godzina, dwie, trzy i każde przełamanie to myślimy, że koniec, ale pojawia się nowa fałda lodu wysoka na kilkadziesiąt metrów i tak poszatkowana przez runięcie w dół, że gdyby nie lina i ślady nigdy byśmy nie odnaleźli drogi. Jedno wiemy, praca kominiarza łażącego po dziesiątkach drabin nie dla nas.
Po 5 godzinach obładowani 20 kg plecakami dotarliśmy do c1, zaszło mordercze słońce i zaczął padać śnieg. Szliśmy dalej. Kolejne poprzeczne fałdy lodowca, pionowe uskoki, w dół 10 m i w górę 20, kolejne drabiny i przesmyk wijący się wśród szczelin jak górska serpentyna. Śnieg walił tak, że widzieliśmy zaledwie kolejny traser. I kolejne metry w górę. Skonani i już nie tacy kozakujący po 9,5 godz dotarliśmy do c2. Ciężki dzień za nami.
21.04.2017
Khumbu Icefall.
Magiczna nazwa, marzenie każdego zdobywcy. Mur lodu co odgradza od Elizjum i Styks za którym już tylko to, co najwyższe. A to zawsze budziło emocje i rozpalało zmysły.
Miliony ton śniegu i lodu zsypywane lawinami ze zboczy i uwięzione w Kotle Zachodnim, które wypełniają potężną misę o krawędzi z grani Everestu, Lhotse i Nuptse, które miażdżone ciśnieniem, napierają suną ku jedynemu z niej ujściu. Na zachód. Do krawędzi Kotła gdzie wylewają się skrystalizowaną, zamarzniętą Niagarą w 600 metrową otchłań. Piękno błękitnych okruchów wielkości domów błyszczących w zachodzącym słońcu. Lodowe bloki tworzące labirynty szczelin, seraków i pęknięć, niepowtarzalnych i groźnych. Lodospad, jedyny przesmyk do Olbrzymów strzegł go wytwale przez lata pochłaniając ludzkie życia. Przez lata. Zmiany dotarły jednak również do Khumbu. Dziś Icefall Doktorzy kładą setki metrów lin i drabin wyznaczając krętą nić Ariadny. Wystarczy jumar… i z zamkniętymi oczami brnie się wśród lodowych turni wprost do Kotła.
Ale czy to umniejsza piękna, ogromu i potęgi samemu Khumbu? Dalej walące się lodowe zbocza grożą wielkim niebezpieczeństwem. Dziś też nie wolno lekceważyć praw natury i grawitacji.
Ruszamy w górę, przez Icefall.
Jutro do c2. Pojutrze do c3 na 7400.
Trzymajcie kciuki.
20.04.2017
Dziś ważny dzień, z monastyru w Tiangboche dotarł do nas lama buddyjski. Odbyła się puja.
Od kilku dni przy mesie powstawał chorten, dziś udekorowany flagami, kadzidłami i olejkami był miejscem uroczystości, która otwiera nam górę.
Godzinna celebracja z poświęceniem sprzętu wspinaczkowego, coli, piwa i jedzenia była jedyna w swoim rodzaju.
Obok lamy przy chortenie usiedli argentyńscy żydzi, polscy chrześcijanie, nepalscy buddyści i hindu, ale także irańscy szyici. Wszystkich połączyła chęć ubłagania duchów Góry o łaskawość i szczęśliwy powrót
Jutro ruszamy w Khumbu Icefall.
18.04.2017
Od dwóch dni jesteśmy w Bazie, po powrocie z Lobuche odpoczywamy.
Dziś po raz pierwszy mamy wiosenną pogodę, jest ciepło i pogodnie, spodziewamy się opadów śniegu, które mają nastąpić jutro, potem rozpoczniemy walkę w Khumbu i Kotle Zachodnim i planem wyjścia będzie noc w C3 w ścianie Lhotse na 7400.
PS
Dziś na naszej lagunie (po odmaznięciu, choć jak widać częściowym) odbyły się pierwsze zawody wędkarskie pod patronatem Polish Exp. 2017. Jeden z zawodników został wciągnięty pod lód. Najlepsi złowili Produkty rybne Johna Westa, dla ułatwienia od razu w sosie pomidorowym.
16.04.2017
Wyszliśmy zgodnie z planem, zanim słońce wyjrzało zza Masywu Everestu. W ciszy poranka szybko schodziliśmy w dół moreny. Tu półgodzinna przerwa na naszą ulubioną milk tea i w tym czasie w dolinę zajrzało słońce. Droga do Lobuche to już nieustanna walka o byt na ścieżce, o to by nie dać się stratować mającemu obłęd w oczach tłumowi. Skąd oni się wzięli? Dokąd lezą? Stąd przecież też dobrze widać. Kilkadziesiąt miejsc w Gorak. Kilka lodgy w Lobuche a tu ruch jak w Dzień św. Wawrzyńca gdy na Śnieżkę lezie 10 tys ludzi.
Gdy skręciliśmy w boczną dolinkę tłum zniknął. Wędrowaliśmy już sami, rudymi łąkami pośród małych jak jagody krzaczków, o uschniętych listkach, które tak intensywnie pachniały, że niech się schowają eukaliptusy czy wonne maciejki. Gdy dolina się wystromiła weszliśmy w gołoborze. Kruche ściany Lobuche gryzione erozją i zębem czasu zrzucają swe wierzchnie warstwy tworząc labirynt głazów i kamieni pnący się na granicy osuwiska, aż do przełęczy. Ta jednak ukryta jest za pionowym obrywem, który trzeba: to przewspinać to strawersować. Obóz I rozbijamy na 5300 w szerokim siodle usłanym głazami. Chmurzy się i zaczyna padać śnieg. Odwiedzają nas czerwone … wróble chyba, rąbiąc okruszki i garście piachu i tak przy kartach zapada nam noc.
Dzień drugi.
Obok inna wyprawa o 2 nad ranem odprawia puję. Buddyjskie śpiewy niosą się w nic, jednak nasza wyprawa śpi. A tu na tle rozgwieżdżonego nieba i w świetle księżyca stoi lama-szerpa. Pali kadzidełka i śpiewa. Ruszyli ok 3. Koledzy ani drgnęli. Spaliśmy do 6.
My… ruszyliśmy po śniadaniu i nakarmieniu wróbli :).
Połogie skały litego granitu, dokładnie tak nachylone aby z nich nie fiknąć prowadziły ku kolejnej przełęczy. Śnieg zniknął w słońcu i dobrze. A za kolejną skalną barierą zaczął się lodowiec. Ale nie taki normalny, stromy lód. To 500 m w pionie lasu lodowych igieł. To jakby lód dostał gęsiej skórki z której sterczą pionowo w górę lodowe włosy penitentów. Poobijani, na szczęście nie nadziani na nie jak na gwoździe o 13:30 zakładamy obóz II na malutkim śnieżnym szczycie w grani Lobuche. Mamy 6000 m. Teraz sobie tu pomieszkamy łapiąc klimę.
Ale lekko nie jest. Ledwie zdążyliśmy wyrąbać platformę i rozstawić namiot zaczęło sypać.
Dzień trzeci.
Noc śnieżna. Przed północą przyszedł sztorm, grzmoty i błyski, jakby czerwoną lampą ktoś świecił w namiot.
Ranek to odkopywanie, chmury wiszą przeplecione smugami błękitu, nad Everestem potężna, szara soczewa.
Mijają godziny naszej aklimatyzacji na szczycie. To pada śnieg, to przebija słońce.
Nadeszło popołudnie, siedzimy, śnieg sypie a tuż pod szczytem z zamieci wyłania się czarny kształt. Yeti! Co robić? Ale nagle postać śnieżna woła: chłopaki! To naprawdę wy! I tak na szczyt Lobuche dotarł Waldi ze Szczecina. Łyknął herby i tak jak się pojawił, tak zniknął, a my siedzimy dalej zastanawiając się jak daleko mogą posunąć się zbiorowe halucynacje.
Dzień kolejny,
Noc. Wiatr wzmagał się z każdą chwilą, porywy szarpały namiot praktycznie całą noc, rankiem -15 i chyba więcej śniegu w namiocie, niż na zewnątrz. Zaczęliśmy pakowanie a po linach z dołu zbliżali się jacyś wspinacze, dzięki nim. Dzięki, bo komercyjni powiesili na stromych fragmentach skalnych poręcze. Wiatr nie ustępuje. Po 4 godzinach walki z wiatrem dotarliśmy do Lobuche.
Wesołych Świąt.
12.04.2017 – 13.04.2017
Od świtu jesteśmy w drodze na szczyt Lobuche. Pogoda dobra, choć wiatr w porywach wygląda poważnie i takie są prognozy. Plecaki mamy jednak tak ciężkie, że żaden jetstream nas nie ruszy.
Dziś rocki camp, jutro plateau pod szczytem. Tam spędzimy 3 dni na 6200 jako część klimy.
Na zdjęciach fit szczytu Lobouche.
Pozdrawiamy serdecznie z Gorak Shep gdzie po włączeniu solarów działa wifi! Z czego ochoczo korzystamy – Rafał Fronia :)))
8.04.2017
Opuściwszy Phortse wkroczyliśmy do innego świata, świata gór prawdziwych. Tylko ścieżka i wiatr, dolina rozszerza się dając poczucie niczym nie ograniczonych przestrzeni pokrytych rdzawą trawą. Ptaki piękne jak pawie biegają, niebieskie z czarną pręgą i czerwonym ogonem, który jak wachlarz rozłożywszy startowały z krzykiem jak cietrzewie nasze. Ani chmurki, na żebrach wiatr tylko wieje.
Dotarliśmy do Drangnag 4700, dziwna wioseczka, zaledwie kilka lodgy pod wielką skałą. Zmęczeni ciut.
Kolejny dzień.
Wiatr w nocy hulał, wstaliśmy wcześnie i ruszyliśmy na przełęcz. Powoli, łąkami w szerokiej dolinie i skalnym rumoszem na przełęcz 5380 m schowaną za skalnym urwiskiem. Słońce daje, że hej. Za przełęczą w dół po płytach, po lodowcu do Dzonglha na 4850. Tu zostajemy na noc. Padamy. Twarze palą od słońca. Wicher wieje jak Jerychońskie trąby, które chcą odwrócić uwagę od tego jakiż piękny widok za lodgą w dolinę ku Ama Dablam.
Kolejny dzień, ten do bc.
Wiatr w dolinie szalał. Blacha na dachach telepała jak pociąg.
Ruszamy w 7 godzinny marsz do bazy.
Schodzimy do rozbudowującego się w zastraszającym tempie Lobuche a potem do Gorak Shep. Za 3 godziny meldujemy się w Bazie.
05.04.2017
Dziś gromadka zaliczyła rest day.
Zapakowaliśmy kawę, kawiarkę i inne niezbędne rzeczy i ruszyliśmy, najpierw trawiastym a potem skalnym żebrem pod górę.
W 3 godziny urobiliśmy zaplanowane 1000 metrów. Pogoda się zdupczyła, wessały nas chmury przewalające się przez ostrą grań jak dym z armatki.
Zagrzebani w nyży pichciliśmy kawę i łapaliśmy klimę. Powrót to już tylko błądzenie po omacku we mgle i wietrze.
Jutro ruszamy w boczną dolinę ku Gokio i przez kilka dni może nie być od nas wieści.
04.04.2017
Poranek, wstaliśmy, zjedliśmy, zarzuciliśmy plecaki i wyszliśmy. Pobliska ścieżka wiodąca w górę do Khumjung niczym autostrada A4 w piątkowe popołudnie, ledwie włączyliśmy się do powolnego ruchu sapiącej kolumny. Dreptaliśmy w górę aż do Everest View Hotel, który okazał się czarną dziurą i niczym w kapeluszu maga – wszyscy zniknęli. Szliśmy dalej nie wierząc naszemu szczęściu. Ścieżka na której cisza, jaki i śpiew ptaków. Rododendronowym lasem przeplatanym poskręcanymi, owiniętymi brązową korą i obwieszonymi srebrnymi brodami glonów brzozami dotarliśmy do Phortse. Śpimy na 3800 we wsi gdzie domy porozrzucane wśród tarasów pól i labiryntów kamiennych murków dają ciszę i poczucie swobody. I nikogutko, tylko my. Gospodarz to 8 krotny zdobywca Everestu i wiele, wiele wejść na inne ósemki. Drobny chłopczyk, maratończyk, uśmiechnięty i skromny, żona – prawdziwa tybetanka o okrągłej buzi i korpuletnych kształtach. Siedzą, patrzą na siebie i raz na kilka minut któreś coś powie. Zanim się dogadają… przyjdzie jesień. Jakże piękne i pozbawione pędu życie wiodą we wsi na zboczach himalajskich olbrzymów.
Jutro dzień restu, choć zamierzamy wyjść na wysoki na 5200 m górujący nad wsią jeden ze szczytów schodzących z ramienia Taboche. Aklimatyzacja trwa.
03.04.2017
Relacja z Solokhumbu.
Dolina jest cudna, wszystko wręcz kwitnie. Na zboczach magnolie a w lasach czerwono od rodendronów. Wsie czyste, powstają nowe lodge i hotele, nowe schody i bruk na ścieżce a wszystko ukwiecone wiśniowymi (chyba) sadami z białymi kwiatkami.
Pogoda prześliczna, błękit nieba w górze a nad linią lasów spłakane białymi warkoczami śniegu czarne szyszaki turni skalnych. Istny cud dolina. I tylko jedno psuje nirwanę. To co dzieje się na ścieżce. Setki, wiele setek ludzi. Kolorowy tłum trekkersów, przewodników, karawan mułów i jaków przepychających się w obie strony i walczący o skrawek miejsca na ścieżce. Spocone, sapiące i piejące z zachwytu nad każdym kwiatkiem, kamieniem mani i widoczkiem amerykańskie hmm well made size, czyli puszyści. Natchnieni, rządni krwi i widoku szaleńcy z kilogramami sprzętu. I wszyscy ubrani tak, że mogliby iść bez tlenu bezpośrednio na szczyt Everestu w swoich topowych gore, puchówkach z kijami, dziobami na wodoodpornych plecakach i z tonami ekwipunku do pstrykania miliarda zdjęć na minutę.
I tak, przepychając się wzdłuż tej kolorowej, rozedrganej, drącej japy we wszystkich językach świata gąsiennicy dotarliśmy do Namch Bazar na 3550 m.
Jak dobrze, że lodga oddalona od centrum oferuje bezcenną ciszę.
Zdecydowaliśmy się zmienić naszą dalszą marszrutę i iść do bazy przez Gokio i przełęcz Cho La, liczymy, że tam będziemy sami.
Pozdrawiamy z kolorowego jak tęcza Namche.
02.04.2017
Lot do Lukli ma kilka wymogów dla podróżnych. Silne nerwy, sprawne zwieracze i dużo cierpliwości. Po pięciu godzinach oczekiwania udało się zaokrętować do mikro awionetki i po półgodzinnym szejkerze walnęliśmy w przykrótki pas lotniska w Lukli.
Nas quide chwilowo zaginął, razem z bagażami zresztą.
Dla bywalców: Paradise lodge dalej działa, a właścicielka zwana hmmm tu cytat… Klępą ma się świetnie i jakby coraz młodszą była.
31.03.2017