Książki te „połknąłem” w jednym ciągu – żadna nie pozwoliła mi oderwać się od siebie na dłużej.
Choć każda była inna, wciągnęły mnie od pierwszej do ostatniej strony. I za każdym razem pozostawał jakiś żal, że to już koniec osobistego obcowania z tymi niezwykłymi osobowościami. Choć każda inna – tak jak różni są ich autorzy i bohaterowie – to wszystkie mają jeden wspólny z moim życiowy mianownik – góry. Miłość do nich, fascynacja, czasem zahaczająca o pewien rodzaj obsesji… I pewnie dlatego, czytając ich historie, szukałem podobieństw do własnych przeżyć i wrażeń, do tego czegoś, co każe nam wracać w góry i szukać, odkrywać w nich siebie. „Opowieść o sile życia i śmierci. Historia Wandy Rutkiewicz”. Najsłynniejsza z trójki moich bohaterów i jako postać chyba najbardziej tragiczna, niespełniona, pomimo tak wspaniałych sukcesów w górach najwyższych. „Droga Słonia” – to opowieść o Arturze Hajzerze – biografia twórcy programu Polski Himalaizm Zimowy, ale też biznesmena i wizjonera, twórcy takich marek jak Alpinus i HiMountain, kreatora, współtwórcy szybkiego ich rozwoju i… spektakularnej klęski. I wreszcie „Osiem tysięcy metrów ponad marzeniami” – bardzo osobista, momentami wręcz intymna książka – autoportret Rafała Froni „Anatomia Góry”. Opowieść o jego górach, bo pomimo że są to często te same szczyty, te same najwyższe górskie pasma świata, każdy odbiera je inaczej, przeżywa w nich własne emocje. I te emocje właśnie najmocniej odczułem z bezpośrednich relacji, osobistych przeżyć i refleksji autora. Taką książkę spowiedź sprezentował mi (nam) Rafał. Dwie pozostałe opowieści spisali dziennikarze – Anna Kamińska („Wanda”) i Bartek Dobroch („Hajzer. Droga Słonia”). Solidna robota, dzięki której czytamy nie tylko rzetelne biografie bohaterów, dostajemy także pełne emocji obrazy ich życia z chwilami słabości i siły, zwycięstw i porażek. Czytając każdą z tych książek, zastanawiałem się, co może wynieść z ich lektury czytelnik taki jak ja? Czy tak niezwykłe życiorysy w czymś mi pomogą, przydadzą się do czegoś w moim życiu? Bo przecież nie chęć poznania kazała mi sięgnąć po te lektury. Znaczącą większość faktów, szczególnie tych górskich, znałem – to kawał historii polskiego himalaizmu w swych najlepszych odsłonach. Myślę jednak, że te same fakty przedstawione przez pryzmat różnych osobowości ich uczestników czy wręcz współtwórców dają nam różny, a przez to znacznie ciekawszy, pogłębiony obraz. Możemy wczuć się i mocniej przeżyć to wszystko, o czym czytamy w ich biografiach: zimno i strach, radość, złość, szczęście i smutek, tęsknotę. Obcowanie z każdym z tych bohaterów dostarczyło mi różnych wrażeń, tak jak różne miałem o nich wyobrażenie. Legendarna już Wanda – podziw i hołd dla jej dokonań. Pomnikowa wręcz postać polskiego himalaizmu obok Kukuczki, Zygi Heinricha czy Piotrowskiego. Tymczasem odkryłem jej drugą, inną twarz. Często skrytą za maską siły i stanowczości, walczącą z własnymi słabościami i demonami.
Poznałem kobietę samotną w otaczającym ją tłumie znajomych, kogoś, kto nie potrafił zatrzymać przy sobie życiowych partnerów, poznałem kobietę. Zszedł do mnie z pomnika zwykły człowiek… Artura podziwiałem, odkąd po raz pierwszy zetknąłem się z marką Alpinus. Nawet bardziej imponował mi z racji sukcesów biznesowych niż tych wysokogórskich. I nie mogłem nigdy pojąć, co się musiało wydarzyć, że facet z taką wspinaczkową historią, tak wciągnięty przez góry nagle je porzuca? A po piętnastu latach nieprawdopodobny wręcz come back! Kiedy i ja wkręciłem się w góry wysokie, gdy poznałem osobiście jego, jego partnerów i „wychowanków” z PHZ oraz innych ludzi z tego trochę hermetycznego świata – on odszedł. Wreszcie Rafał – kolega, współpracownik z Rady Wydawniczej „Taternika”, partner ze wspinania i z gór wysokich (w 2016 roku wspólnie zmagaliśmy się z masywem Gasherbruma II). Na wyprawie właśnie, gdy spędzaliśmy dużo czasu razem, zwróciłem uwagę na jego nałogowe wręcz notowanie. Prawie każdego ranka w bazie, wychodząc z namiotu, spotykałem Rafała, który mieszkając „po sąsiedzku”, siedział przed swoim domkiem i coś zapisywał. Już wówczas wielokrotnie rozmawialiśmy o tym, czy warto w jakikolwiek sposób upubliczniać swoje myśli, dzielić się przeżyciami z nieznanymi przecież czytelnikami. Rafał w swej skromności nie sądził, że ktokolwiek w ogóle chciałby sięgać po takie teksty. A potem dał się przekonać do napisania dla „Taternika” relacji z wyprawy. I tak powstał jego pierwszy tekst „Twarz Lhotse”. Niezwykle osobista relacja z wejścia na czwartą górę Ziemi. Zachwycali się nim wszyscy, od korektorki i grafika począwszy. Wszyscy zgodnie twierdziliśmy, że to jest to! Taki właśnie styl – indywidualny, niekryjący emocji, szczery i prawdziwy. Że to się po prostu dobrze czyta. Pól roku później opublikowaliśmy jego „Dziennik wyprawowy” z zimowej wyprawy na K2 (który oprócz „Taternika” wyszedł drukiem w oddzielnej – limitowanej – edycji „Biblioteki Taternika” pod tytułem Anatomia K2). Była to już zapowiedź książki, którą przeczytałem na jednym wdechu i która poprzez każdy rozdział pozwalała mi poznać Rafała z innej strony – jako refleksyjnego, nieco zdystansowanego do rzeczywistości, a równocześnie wnikliwego obserwatora otoczenia: ludzi i gór, ludzi w górach. Niedługo następna wspólna wyprawa – w Himalaje. Ciekaw jestem, czym zaskoczy mnie Rafał na żywo…
Grzegorz Bielejec