Pisze: Jacek Czech, „W skale”
7 lutego 2019 r. Około 1 w nocy ostrożnie schodzimy metalowymi drabinami. Smagani lekkim wiatrem wypatrujemy ich końca i depozytu sprzętu sterczącego gdzieś w dole. Atramentowe niebo i lodowiec mrożą straszliwie, zapierając dech w piersiach. Dopinamy narty i maszerujemy w ciemnościach, wyczuwając gdzieś tam północną ścianę.
Południe. Jacek przechodzi lodowe trudności pomiędzy pierwszym i drugim polem lodowym, kiedy pierwsze płatki śniegu bajkowo, bezszelestnie, delikatnie opadają na nasze ubrania. Półtorej godziny później, kiedy docieram do Jacka, rozpoczyna się bitwa. Ilość zapowiadanego opadu już po godzinie była wielokrotnie większa, a śnieżyca dopiero zaczynała się rozkręcać. Masy spadającego śniegu w naszej rynnie i na polu lodowym raz po raz wyrywają nas z pazurów raków i czekanów, tylko lina zjazdowa ratuje nas przed przepaścią. Zamykamy oczy, przytulamy się, zasłaniamy, ale to nic nie daje, trzeba robić swoje, czyli spieprzać.
Północ. Szczęśliwi, ostrożnie wchodzimy metalowymi drabinami do schronu le Leschaux. Boże, znów się udało.
21 lutego. U kresu pięknej, ciepłej, bezwietrznej i rozświetlonej księżycem nocy, oszpejeni, około 5 rano Adam potwierdza: Jacku, możesz iść. Znane mi pole lodowe prowadzę z lotną do momentu braku sprzętu, pod kominem prowadzenie na lotnej przejmuje Adam. Koniec drugiego pola i znów wychodzę na prowadzenie. Kilkadziesiąt metrów lodu tego pola doprowadza mnie do problemowej ścianki. Wygląda to źle. W oryginalnym wariancie sucho, więc próbuję lekko z prawej. Ślady poprzedników w postaci haków wyznaczają linię wspinaczki. Początkowo wspinam się klasycznie, jednak środkową część przechodzę hakowo (A1), w końcówce znów przechodzę do klasyki. Kiedy Adam dochodzi, okazuje się, że zajęło nam to 2 godziny, już grubo po południu. Teraz prowadzi Adam, już wiemy, że zjazd, wycof tą ścianą to trupia czaszka. Lód jest kruchy, cieniutki, niezwiązany, a osadzone śruby na ogół skracamy. Wolnym tempem docieramy do końca trzeciego pola lodowego. Zmęczony azeruję suche zacięcie ponad nim i kluczowy trawers w lewo. Przesztywniona lina wymaga stanowiska. Kolejne kilkaset metrów robimy na czuja, formacjami wiodącymi już na lotnej z tylko jedną zmianą prowadzenia, pokonujemy je w lodowatej wichurze już w ciemnościach. Około 21 Adam zakłada asekurację na starych pętlach głazu szczytowego, aby mnie ściągnąć.
Szesnaście godzin partnerskiej więzi wspinaczki, walki, modlitwy, transu. Dziesiątki godzin podejść, zejść, wycofów, przejazdów, rozmów, planów, dyskusji. Setki godzin treningu…
Dziękują Wam: żono moja kochana, Halinko, za Twą obecność zawsze i wszędzie; Adamie Bielecki za Matterhorn i Grandes Jorasses, Kacprze Tekieli za Matterhorn i tobie, synu, Jacku Józefie Czech za Eiger.
Dzięki Ci dobry Boże za wielu przychylnych mi ludzi i ich pomoc, modlitwy, kibicowanie, trzymanie kciuków, domową opiekę Eli w Zurichu i Chloe w Chamonix.
Foto archiwum: Adam Bielecki, Jacek Czech.