Śmigło

10 grudnia, 2015

Śmigło

Dwóch pilotów w tym dowódca załogi, dwaj ratownicy medyczni i kierownik dyżuru – ratownik pokładowy tworzą załogę biało-czerwonego śmigłowca Sokół W3-A. Śmigłowca TOPR, któremu każdego roku życie i zdrowie zawdzięcza kilkuset turystów i taterników. Od 25 lat to najszybszy i najbardziej niezawodny sposób na wyciągnięcie ludzi z opresji. Choć pierwszy udany lot ratowniczy wykonał Tadeusz Augustyniak już w marcu 1963 (!) roku śmigłowcem SM-1, to dopiero dzięki parametrom śmigłowca Sokół można w pełni wykorzystać możliwości ratownictwa z powietrza w Tatrach.

Śmigłowiec stacjonuje na tyłach szpitala powiatowego na Kamieńcu w Zakopanem, u podnóża Gubałówki. Ukryty między budynkami szpitala hangar kryje perłę ratownictwa górskiego. Oprócz lądowiska wykorzystywanego także przez Lotnicze Pogotowie Ratunkowe, za niskim płotem stoi skromna siedziba załogi Sokoła, „wysunięta” jednostka TOPR, w której przez 365 dni w roku od świtu do zmierzchu stacjonują ratownicy, piloci i mechanik. Nie ma tam luksusowych salonów, w jakich czas spędzają piloci linii pasażerskich, ale jest wszystko, czego potrzeba do utrzymania gotowości i wyruszenia na akcję. Pokój do pracy i odpoczynku, kuchnia, duża wygodna kanapa i telewizor umilają czas oczekiwania na akcję.

smiglo2W pokoju z widokiem na lądowisko, w operacyjnym sercu bazy, stoją dwa komputery, dzięki którym monitorowany jest aktualny stan pogody w Tatrach, radio do nasłuchu i telefon. To tu dyżurny ratownik przyjmuje wezwania z Centrali TOPR przy ulicy Piłsudskiego. Kierownik dyżuru dzwoni do nas wtedy, kiedy otrzyma wezwanie i podejmie decyzję, że na akcję ruszy śmigło – mówi Jacek Broński, ratownik pokładowy, członek załogi od 20 lat. W powietrzu jesteśmy w 6 minut od zgłoszenia, a jeśli jest to drugi czy trzeci lot tego dnia, nawet w cztery. Zimą czas przy pierwszym rozruchu wydłuża się do 8 minut – systemy olejowe i urządzenia Sokoła muszą się dobrze rozgrzać przed startem. W najdalsze rejony polskich Tatr, na Wołowiec i Rysy, dolatujemy w około 6 minut od startu, najbliżej – na Kasprowym Wierchu czy Świnicy możemy być już po 4 minutach. Proste akcje jesteśmy więc w stanie zakończyć w pół godziny. Ale tylko przy dobrej, lotnej pogodzie…

Dobra pogoda to taka, kiedy nie wieje, nie pada, nie ma mgieł, chmur i świeci słońce. Czyli w tatrzańskiej praktyce tylko kilka dni w roku. Na co dzień jest raczej loteria, rano wieje albo pada, a po południu wypogadza się, lub przez cały dzień jest upalnie, a między 13 a 15 z regularnością szwajcarskiego pociągu przychodzi burza. Wtedy piloci próbują dolecieć tak daleko jako mogą, wysadzają nas na przygodnych lądowiskach i odlatują. Ratownicy działają na ziemi, a oni w bezpiecznym miejscu czekają na poprawę warunków. Często jest tak, że turyści potrzebują nas tuż po lub w trakcie burzy, jeśli stwierdzimy, że pioruny już się oddaliły lecimy. Na ogół powietrze i przez to my także, jest naelektryzowane. Wysiadający lub desantowany ratownik czasem staje się ogniwem przewodzącym – to niemiłe uczucie, gdy pod nogami lub do rąk przeskakują iskry, a ciało przeszywa charakterystyczny dreszcz…

Ale o niepotrzebnym ryzyku nie ma mowy. W trudnych warunkach pogodowych lecimy tylko wtedy, gdy ratujemy życie – mówi i poważnieje zazwyczaj roześmiany Broński. Nie będziemy starać przebijać się przez chmury do skręconej kostki, ale jeśli mamy zawał czy upadek z wysokości, robimy co w naszej mocy. W wypadkach zagrażających życiu próbujemy na różne sposoby dotrzeć do turystów. Było tak w Dolinie Pańszczycy, kiedy załoga lecąca do poważnego wypadku w rejonie Orlej Perci natknęła się na ograniczenia widoczności z powodu mgły. Udało się jednak znaleźć lukę pomiędzy chmurami, zlokalizować, wciągnąć poszkodowanego na pokład i bezpiecznie odlecieć. Ponieważ na lądowisku nie mamy systemu do naprowadzania, widoczność musimy mieć dobrą także w samym Zakopanem. Dlatego też nie latamy w nocy.

Zdecydowana większość akcji to działania na szlakach lub tuż obok nich, proste urazy i wypadki typowe dla tzw. zwykłych turystów: skręcenia, złamania, osłabnięcia, odwodnienia, zatrucia pokarmowe czy pobłądzenia w trudniejszym terenie, szczególnie w rejonie Orlej Perci i Rysów. Wypadków taternickich jest oczywiście zdecydowanie mniej, ale często są bardziej skomplikowane i pomoc trwa dłużej. Najłatwiej jest podebrać ze ściany wspinaczy, którzy nie ulegli wypadkowi i nie uszkodzili swojego sprzętu (uprzęży, kasku – dop. red.), a tylko zapchali się lub zablokowała im się lina – opowiada Jacek. Wtedy ratownik wpina do uprzęży taternika specjalnie spreparowany lonż znajdujący się na końcu liny do przenoszenia lub haka wciągarki, wycina taternika sekatorem ze stanowiska i razem z nim jest wyciągany na pokład śmigłowca.

Jeśli wspinacze ulegli poważniejszemu wypadkowi, zaliczyli lot czy uderzeni zostali kamieniem i zachodzi podejrzenie uszkodzenia sprzętu osobistego, wtedy wyciąga się ich z pomocą trójkąta ewakuacyjnego, używanego także w przypadku turystów, którzy sprzętu wspinaczkowego nie mają w ogóle. Trójkąt to specjalna płachta, którą spina się w trzech punktach pod pachami i w kroczu i dopina naszą linę – wyjaśnia Jacek Broński i dodaje: trójkąta nie wykorzystujemy w przypadku urazów kręgosłupa, nóg czy głowy, utraty przytomności czy skomplikowanych złamań. W tych najcięższych urazach używamy noszy.

smiglo4Nie zawsze udaje się podebrać taterników wprost ze ściany. Gdy wypadek zdarza się pod przewieszką, ratownicy desantują się i budują swoje stanowisko, zjeżdżają do wspinaczy i następnie opuszczają ratowanych do miejsca, skąd może zabrać wszystkich śmigłowiec. W sytuacjach kiedy warunki terenowe są dogodne i umożliwiają bezpieczne przeprowadzenie działań bezpośrednio z miejsca zdarzenia, ratownicy przenoszeni są lub desantowani bezpośrednio do ratowanych, gdzie po zaopatrzeniu poszkodowanego zgłaszają gotowość do ewakuacji. Ponieważ działania te na ogół trwają długo, śmigłowiec oczekuje na dogodnym lądowisku nieopodal. Tak było z czeskim wspinaczem, który spadł na półkę na pierwszym wyciągu jednej z dróg na zachodniej ścianie Łomnicy – relacjonuje Jacek. Tradycyjnie zaczęliśmy „przymiarkę” polegającą na odmierzeniu długości liny pomiędzy ratowanymi a śmigłowcem, ale okazało się że nie wystarczy nam 100 m, które standardowo mamy na pokładzie. Wobec tego zniżaliśmy się wzdłuż ściany do miejsca, gdzie będąc 80 m nad potrzebującym pomocy oceniliśmy, że śmigła wirnika będą w bezpiecznej odległości od ściany i będzie można przeprowadzić tę akcję i stamtąd zaczęliśmy odmierzać – udało nam się zejść 80 m nad potrzebującego pomocy. Na lądowisku odmierzyliśmy więc z zapasem 90m i wróciliśmy na to miejsce z ratownikami na końcu liny, którzy znaleźli się dokładnie na stanowisku. W tym czasie wirnik był zaledwie metr-półtora od ściany, z pokładu widziałem każde źdźbło trawy. Mniejszej odległości ryzykować już byśmy nie mogli. Zostawiliśmy dwóch ratowników, którzy rozpoczęli reanimację czeskiego wspinacza i odlecieliśmy na lądowisko przy Chacie Teryego, by poczekać aż ratownicy działający w ścianie będą gotowi, wylądowaliśmy i wyłączyliśmy silniki. Po godzinie wezwali nas z powrotem, ale chłopaka nie udało się już uratować…

Praca na pokładzie śmigłowca ratowniczego to ciekawe i pełne wyzwań zadanie, tak Jacek, jak i reszta załogi nie zamieniliby jej na nic innego. No i bywa też zabawnie. Polecieliśmy kiedyś w rejon Zawratu do starszej turystki, która weszła w eksponowany teren i bała się zrobić krok. Desantowaliśmy się przy niej, tłumacząc że zabierzemy ją na pokład śmigłowca – opowiada śmiejąc się Jacek. Przerażona wizją wzniesienia nad ziemię rzuciła się między skały i siarczyście klnąc oświadczyła „Nigdzie się stąd nie ruszam!”. Nie było rady, na piechotę sprowadziliśmy panią na szlak, na którym odzyskała wigor i zdążyła brutalnie zrugać syna za wybór trasy wycieczki. Na siłę pomóc się nie da, ale i tak próbujemy – kończy Jacek Broński.

Dolina Pięciu Stawów Polskich. Pierwsza akcja ratownicza śmigłowca
Dolina Pięciu Stawów Polskich. Pierwsza akcja ratownicza śmigłowca

Tadeusz Augustyniak, legendarny pilot, który pierwszy poleciał śmigłowcem w Tatry, kilka lat przed śmiercią opowiadał o swoich pierwszych lotach w góry:

– Po 1962 r. zaczęliśmy poważniej myśleć o lotach ratunkowych w górach. Do tej pory wyprawy ratunkowe trwały długie godziny. Czas dotarcia do rannych, mających niejednokrotnie ciężkie uszkodzenia głowy, kręgosłupa czy wyziębionych, i przewiezienia ich do szpitala decydował o szansach na przeżycie. W połowie 1962 r. krakowskie lotnictwo sanitarne otrzymało swój pierwszy śmigłowiec. To SM-1. Wraz z ówczesnym naczelnikiem Grupy Tatrzańskiej GOPR Adamem Janikiem obchodziliśmy Tatry wybierając przyszłe lądowiska, poznając teren, planując podejścia maszyny. Pilot musi się oprzeć o każdą ścianę własnymi plecami.

Kwiecień 1963 r. Śmigłowiec SM-1 jest w Krakowie. Dzwoni GOPR: Wypadek w Pięciu Stawach, potrzebna pomoc śmigłowca. Lecę do Zakopanego, na Równi Krupowej zabieram ratownika, lecę nad drogą przez Brzezie, Łysą Polanę w stronę Morskiego Oka. Nad Wodogrzmotami Mickiewicza wchodzę w dolinę Roztoki i wchodzę do Doliny Pięciu Stawów. Pogoda jest idealna – świeci słońce, widoczność jest doskonała, ale w górach zagrożenie lawinowe. Dotarcie do rannego zajęłoby kilka godzin. Tam czeka na pomoc starszy mężczyzna ze skomplikowanym, otwartym złamaniem nogi. Akcja trwała 35 minut. Pamiętam, że śmigłowiec osiadł w śniegu i trzeba było go odkopać.

Akcje w Tatrach nie były rzeczą oczywistą. Nie było nikogo, kto miałby doświadczenie w lotach nad górami, a właściwie w górach. SM-1 był przy tym wielce niedoskonały i za słaby na potrzeby podobnych akcji. Był ciężki, miał niewielką moc, dlatego aby zachować zadawalającą sprawność w trudnych warunkach trzeba było brać tylko tyle paliwa, aby wystarczało na dolecenie i powrót. Każdy zapas zmniejszał szansę powodzenia akcji. Nie wszędzie można było nim dotrzeć. Był na tyle słaby, że jego działalność ograniczała się właściwie do lądowań, akcje w zawisie były zbyt trudne i zbyt niebezpieczne.

Wraz z ratownikami Eugeniusza Strzebońskim, Józefem Uznańskim, którzy najczęściej towarzyszyli w lotniczych akcjach, przygotowaliśmy lądowiska i zrzutowiska. Mimo tego, że do początku lat 70. przeprowadzono zaledwie 20-30 akcji w górach, to jednak wtedy zrodziło się doświadczenie ratowników i pilotów krakowskiego Zespołu Lotnictwa Sanitarnego: Zbigniewa Łukasika, Janusza Siemiątkowskiego, Wiesława Wolańskiego, Zbigniewa Rawicza i ich następców Andrzeja Brzezińskiego, Henryka Serdy, Wojciecha Wiejaka.

Latania w górach nie da się porównać z niczym. Tu nie pasowały żadne regulaminy. Przepisy mówiły na przykład, że samoloty powinny latać w górach na wysokości nie mniejszej niż 300 metrów ponad wierzchołkami i 1,5 km od stoku, co przy akcjach ratowniczych nie ma żadnego sensu. Gdy zawiedzie silnik pilot ma szansę uratować maszynę, pasażerów i siebie, jeżeli znajduje się na wysokości poniżej 5 lub powyżej 200 metrów. Wszystkie akcje w Tatrach przeprowadza się najczęściej w tym przedziale.

Wspomnienia T. Augustyniaka na podstawie notatek M. Kwaśniewskiego

Udostępnij wpis

Przeczytaj również