Pamięci Wiesława Stanisławskiego (1909-1933)
4 sierpnia 1933 r. ok. godziny 14.55 na ścianie Kościółka wydarzyła się niewyjaśniona do dzisiaj tragedia taternicka. Podczas próby przejścia tej ściany w tajemniczy sposób śmierć ponieśli Witold Wojnar i Wiesław Stanisławski – jedna z najwybitniejszych postaci w dziejach polskiego taternictwa okresu międzywojennego. Upamiętnienie górskich dokonań tego wyjątkowego człowieka to cel projektu „Stanisławski”.
Żyć górami i dla gór
Wiesław Stanisławski nie pochodził z gór. Urodził się 15 listopada 1909 roku w Lublinie. W latach 20. XX wieku związał się z warszawskim środowiskiem taternickim. Po raz pierwszy zobaczył Tatry w 1925 roku – odmieniły one jego życie, stając się wartością numer jeden. Z początku wspinał się z Mieczysławem Szczuką, Bronisławem Czechem, Justynem Wojsznisem, Lidą Skotnicówną i Marianem „Dzikiem” Maurizio-Abramowiczem.
Mówią, że prawdziwa pasja do gór nie zna granic. I mają rację. Myślę, że takie stwierdzenie, autorstwa Izabeli Gronowskiej-Babicz, zanotowane w kwartalniku „Tatry”, większość ludzi gór zaakceptuje w pełni, bo jest bardzo trafne. Głównie ze względu na swoją prawdziwość i piękno. Bo pięknie jest żyć z pasją, wybijającą się ponad zwykłą ludzką szarzyznę i egzystencję. Pięknie jest nawet dla takiej pasji zginąć. Myśl ta jest celna zwłaszcza w stosunku do omawianej postaci. Wiesław Stanisławski był człowiekiem gór.
Tatry były jego największą miłością i pasją. poświęcił dla nich wszystko: życie, pracę i rodzinę. Swoje hobby i zainteresowania. Wszystko im podporządkował. W jego krótkim życiu wszystko „kręciło” się wokół Tatr. Pisał, że wspinając się w Tatrach, dotyka esencji i największej treści swojego życia. W młodzieńczej pasji porywał się, latem i zimą, na ich największe urwiska. Najtrudniejsze i przeważnie niezdobyte. W ocenie swojego pokolenia był genialnym wspinaczem. Ekstremalnym, jak na owe czasy, który swoimi dokonaniami wyprzedzał osiągnięcia ówczesnych wspinaczy. Mimo dość prymitywnego sprzętu, jakim się posługiwał: kutych haków, konopnych lin, pomimo braku puchowych śpiworów, potrafił bez wahania atakować wielkie – największe – ściany tatrzańskie. Śmiały był i odważny.
Epoka jego największych sukcesów (1929-1933) słusznie została nazwana „erą Stanisławskiego”. A był to przecież okres, kiedy drogi przez te największe urwiska były jeszcze nieznane. Stanisławski przychodził pod ścianę, oglądał ją i wytyczał swoją linię – przeważnie trafną. Jożo, wspinacz ze Słowacji, opowiadał mi w Morskim Oku: „Stanisławski miał dobre oko do gór. Zresztą wiele mówiła jego twarz. Szlachetna w rysach. Dobrze ją zapamiętałem”.
Czy twarz świadczy o charakterze człowieka? W tym wypadku tak. Pociągła twarz i ostre spojrzenie. Jakie życie, taka twarz. Opalony, szczupły, mocny. Taki był Stanisławski. Żył górami i dla gór. One go stworzyły, a potem zabrały.
Zawsze nęciła go magia ekstremalnie trudnej wspinaczki. Przynajmniej od roku 1928, kiedy zaczął odnosić wielkie wspinaczkowe sukcesy. W latach 1928-1933 pokonał największe tatrzańskie ściany. Ich lista jest bardzo długa. Wymieńmy te najważniejsze:
Poprowadził nowe drogi na Gerlach z Wielickiej Doliny, zachodnią ścianę Łomnicy (lewą połacią), Małą Śnieżną Turnię zachodnią ścianą, najtrudniejszym urwiskiem Mnicha, arcytrudną drogę na Galerię Gankową z Doliny Ciężkiej i wiele innych. Zimą przeszedł między innymi: Zadni Gerlach północno-zachodnią ścianą (1930 r., z A. Kenarem i A. Staneckim), Dolinę Śnieżną na Lodową Przełęcz Wyżnią (1930 r., z H. Mogilnickim).
Sukces gonił sukces. O Stanisławskim zrobiło się głośno. Nikt wcześniej nie zgromadził w tak krótkim czasie kolekcji tylu zdobytych, wielkich tatrzańskich ścian. Drugą część życia realizował w stolicy. Mieszkał tam na stałe. Rozpoczął też studia, które skończył w 1933 r.
Między wspinaczką a górską wrażliwością
Zdobywał wielkie ściany i one były jego żywiołem. Jednak pozostał trochę romantykiem, wrażliwym człowiekiem. Pisał: „Nie to, że zdobyliśmy nowy rekord sportowy. Nie dla rekordu chodzimy. Tyle wysiłków i cierpień poświęciliśmy dla tej jednej chwili, kiedy upojeni zwycięstwem stanęliśmy na szczycie, który tak jeszcze niedawno był tylko naszem marzeniem” (ze wspomnień taternickich Wiesława Stanisławskiego, „Taternik” 1933 r., s. 102).
Znany taternik, partner Wiesława, Wiktor Ostrowski, pisząc wspomnienie o nim do „Taternika” z 1933 r., podkreślał wyjątkowość tej postaci: „Był wśród nas jednym z najmłodszych… Miał zaledwie 24 lata… zajmował miejsce wyjątkowe, był swego rodzaju autorytetem i gwiazdą pierwszej wielkości… Pamięć jego wśród nas będzie się zawsze łączyła z obrazem kolosalnej energii i wprost wyjątkowego zasobu sił życiowych… Kochał góry w słonecznej pogodzie i w kurniawie zimowej, kochał chropawy, twardy granit i ciężką, żmudną robotę w lodzie, kochał szalony pęd zjazdów narciarskich i długie wieczory w schroniskach, gdzie opowiadaniami pełnymi humoru i dowcipu potrafił nas bawić do późnej nocy.”
Podstawowe pytanie tego tekstu brzmi: jaki był największy wtedy zdobywca tatrzańskich urwisk? Spróbuję na nie pokrótce w tym skromnym tekście odpowiedzieć. Lubił moment wchodzenia na wierzchołek. Na Zadnim Gerlachu zanotował: „byliśmy targani wichrem, pijani szczęściem”. Przejrzałem jego teksty. Notatki górskie, listy, zdjęcia ze zbiorów Witolda Henryka Paryskiego. Jakże ubogi materiał fotograficzny, wykazy przejść, w tym jeden autorstwa Krzysztofa Pietruszewskiego. Co wydaje się najważniejsze? Wielka, nieokiełznana górska pasja Stanisławskiego. Pasja o skali, która zdecydowanie wybija się ponad przeciętność. Ponad dokonania ówczesnego pokolenia wspinaczy. Lśni jak najczystszy diament. Jest po prostu niezwykła. W świecie gór wysokich, o którym mówimy, niewielu mogło się poszczycić tym, że ukochało góry tak mocną miłością jak Stanisławski. I miało takie wyniki jak Stanisławski. Trudno ją też wyrazić słowami. Żaden człowiek nie potrafi. Tak silna, że Stanisławski szybko stał się liderem tamtego pokolenia wspinaczy. Uznany przez starszych kolegów, mimo młodego wieku.
Szkic do portretu Wieśka Wspaniałego
Jaki był? Bardzo trudno rysować prawdziwy wizerunek tego człowieka, nie mając z nim kontaktu, nie znając jego głosu, upodobań, zachowań. Trudno mówić o nim, opierając się li tylko na strzępach wspomnień jego przyjaciół z tatrzańskiej grani. Kilkunastu zdjęciach i artykułach z „Taternika”, kilku listach ze zbiorów Witolda H. Paryskiego i opisach dróg. Pozostało po nim zdumiewająco mało. Zaginęły gdzieś w zawierusze dziejów jego dokładne górskie notatki, zdjęcia i teksty.
Spróbujmy stworzyć chociażby szkic do portretu tej postaci. Na znanym zdjęciu z 30 czerwca 1932 r., wykonanym przez Henryka Mogilnickiego na Jaworowym Rogu, widzimy młodego człowieka o szczupłej, podłużnej twarzy, z dość wydatnym nosem, z zaczesanymi na bok ciemnymi włosami. Szczupły, zapatrzony w dal, lewą ręką dotyka granitowego bloku. Z tej postaci bije pewność siebie. Bo taki właśnie był. Pewny siebie w życiu i skale. Rzetelny i szaleńczo odważny. Niebywale silny i sprawny. Stanisławski jest w pasie przewiązany liną (taka była wtedy technika asekuracji). Nosi sweter i koszulę, modne wtedy „pumpki” i wzorzyste skarpety. Tyle zdjęcie. A jaki się jawi jego szkic z literatury?
Stanisławski był typem przebojowego człowieka, o żelaznym uścisku dłoni (pisze o tym Justyn Wojsznis). W towarzystwie raczej małomówny. Stonowany. Za to otwarty na przyjaciół. Miał ich wielu. W ich towarzystwie ujawniały się wszystkie zalety jego charakteru. Rzetelność w przyjaźni. Odwaga, konsekwencja, siła, rozmach i profesjonalizm w działaniu. Dobrze pojęta ambicja, upór, a na drugim biegunie charakteru – wrażliwość na piękno przyrody i na ludzi. Pisze: „(…) ja już tak dawno chodzę po Tatrach… i robiłem już rzeczy we wszelkich skalach trudności… ale nie przestanie być dla mnie ciekawa jakaś najprostsza nawet ścieżka tatrzańska”.
Lubił najdziksze urwiska tatrzańskie. Lubił je zdobyć za pierwszym razem. Lubił sporządzać notatki w skale. Przejść tam, gdzie próby innych się załamały. Lubił wygrywać. Lubił wreszcie noclegi w kolebach. Nie lubił za to dźwigania ciężkich plecaków. Pisał: „Ściana nad nami wspaniała – przewieszona. Gdyby ją postawić do góry nogami, byłaby dużo łatwiejsza, byłby taras za tarasem – ale pewnie wtedy nie przyszlibyśmy tutaj” (W. Stanisławski, „Zrobiliśmy Małą Śnieżną”). W tym samym tekście dodaje: „Jak co dzień od wielu dni, suniemy gąsienicą po podniebnych krawędziach. Czasami głuchą ciszę olbrzymów przerywa stuk młotka lub huk walącego się głazu. Idziemy i żadne z nas nie usiłuje wyrażać swego zachwytu, bo nikt tego nie potrafi. Są miłośnicy parodii uczuć i mają nam za złe, że mówimy o wszystkim, a nigdy o tym, co czuliśmy”.
Stanisławski to człowiek pełen humoru i dowcipu. W schronisku chętnie gra z kolegami w brydża, to znakomity partner do pogadania w gronie przyjaciół. Wiktor Ostrowski pisał: „W świecie taternickiem, jak i w życiu codziennem, był tak wybitną indywidualnością, że obok niej obojętnie nie można było przejść. Miał wrogów, ale miał też dużo serdecznych przyjaciół. Myśmy Go kochali, dlatego teraz nam Go tak strasznie brak…”. Czy dla tamtego pokolenia Wiesław był kimś wybitnym? Odpowiedź może być tylko jedna. Zdecydowanie tak.
Był to typ lidera. Osoba, która potrafiła porwać innych. Stanisławski, jak wynika z literatury, to człowiek, mimo młodego wieku, o mocno skrystalizowanych poglądach na życie. Mający, obok przyjaciół, wielu wrogów, którym potrafił powiedzieć w oczy, co o nich myśli (lub o tym napisać, co widać np., gdy skrytykował w „Taterniku” kilku uczestników polskiej wyprawy w Alpy z 1931 r., a zwłaszcza Z. Korosadowicza i K. Narkiewicza-Jodko).
Krytykował też tych taterników, którzy robili w Tatrach krótkie drogi, a omijali wielkie problemy. Miał wykształcone poczucie własnej wartości. To powodowało drobne i większe konflikty. Z drugiej strony ci, którzy go znali tak naprawdę, wyrażali się o Stanisławskim z najwyższym uznaniem. Nie był majętny, a na swoje wyprawy górskie w Tatry pożyczał nieraz z PTT (od Witolda H. Paryskiego, jest na to świadectwo w ich korespondencji) krótkie narty taternickie, raki, czekan, namiot, maszynkę do gotowania, a nawet kurtkę.
Góry były jego żywiołem. Wyzwalały w nim trudny do precyzyjnego zdefiniowania instynkt wielkiego zdobywcy. Tam dawał upust swojej świetnej technice, umiejętności właściwego wyboru drogi w skale, opanowaniu i odwadze. Bolesław Chwaściński pisze: „Lecz pasja pozostała ta sama. Ta sama zaciekłość i wytrwałość, niezważająca na żadne przeszkody w dążeniu do celu”. Prowadził systematyczne notatki górskie. Doskonalił technikę, czytał literaturę obcojęzyczną. Pisał: „(…) posiadam moje notatki górskie od dnia 27 lipca 1925 r., czyli od dnia, kiedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłem góry i od tego dnia każdą wycieczkę ja projektowałem, ja organizowałem, ja kierowałem wzruszeniem i przeprowadzeniem”.
Starał się tak kierować swym życiem, by jak najwięcej czasu spędzać w Tatrach. Od 1930 r. rokrocznie rozwiązywał w Tatrach kilkadziesiąt problemów taternickich, jak się wyraził w rozmowach z przyjaciółmi, chciał „wykańczać” po kolei kolejne „perełki” Tatr. Sporo miejsca w swoim górskim pisaniu poświęcił śmierci. Choćby w świetnym tekście „W kole złud”. Szukał prawdziwych wartości i przyjaźni. Intensywności przeżyć. Kochał życie.
Wybranką jego serca, jak zdaje się z jednego z listów ze zbiorów Paryskiego, była Lidka Skotnicówna. Niestety dziewczyna zginęła na Zamarłej Turni w październiku 1929 roku. Jakie młodzi mieli plany, nie wiadomo, ale często razem zaglądali w Tatry i sporo się wspinali. W liście do Paryskiego Stanisławski pisał: „Maleństwo moje już nie żyje, z czem się nie mogę do dziś dnia pogodzić” (list W. Stanisławskiego do Witolda H. Paryskiego z 12 października 1929 r.). Potem, jak wskazują materiały, nie związał się na stałe z żadną kobietą.
Dużo pisał i mówił o śmierci w górach. Siedząc na wąskiej półce skalnej w ścianie małego Kieżmarskiego Szczytu, zanotował w pamięci następujące myśli: „Leżąc na kupie kamieni, patrzę ku górze między potężne ściany, ku wiszącemu cyrkowi doliny. W nerwach czuję lekkie drżenie, ponieważ moje księżycowe wizje nie znikają, lecz żyją. Kiedy piargi pod ścianami Dzikiej Doliny zamieniły się w tłum ludzkich głów, górski cyrk rozpoczął nocne przedstawienie. Ku grani Czarnego szczytu pną się dwie białe postacie: widma taterników. W szumie potoków dosłyszeć można słowa uznania. Przewieszki puszczają wprost. Cyrkowcy wiodą swą drogę bez obchodzeń, wprost ku wierzchołkowi” (W. Stanisławski, „Ponad największą otchłanią Tatr”). Miał pewnie jakieś wady, ale było ich niewiele.
Tajemnicza śmierć w Batyżowieckiej
Stanisławski był ponad przeciętność inteligentnym, młodym człowiekiem. Wskazują na ten fakt chociażby jego teksty górskie. Właściwie nie sposób znaleźć wśród jego publikacji jakąś na średnim lub słabym poziomie. Były fachowe, przemyślane, mądre, świetnie napisane, pełne głębokich myśli, zaskakujące – jednym słowem – ciekawe. W dodatku skreślone ładną polszczyzną. A pisał je dwudziestolatek. Mając w rękach rękopis „W kole złud” (ze zbiorów Witolda Henryka i Zofii Paryskich), zauważyłem ze zdumieniem, że nie ma w nim prawie żadnych poprawek. Stanisławski napisał tekst, który był tak dobry, że nie wymagał korekt. Jednym ciągiem. To mówi samo za siebie. Niektóre jego stwierdzenia są po prostu niebanalne, jak np. „hak wkładany w Zakopanem do plecaka ma inny dźwięk, niż hak przypinany do pasa pod niezdobytą drogą”. Jest ich oczywiście więcej.
O skali i rozmachu tej eksploracji świadczy fakt, że opublikowany w „Taterniku” w 1933 r. wykaz ważniejszych wypraw tatrzańskich Stanisławskiego obejmuje 106 przejść (89 letnich, 17 zimowych). Zestawienie to wskazuje, w topograficznym porządku ułożone, wszelkie nowe drogi i główne warianty. Nie jest to oczywiście całość dorobku górskiego Stanisławskiego. Nie ujęto w nim mniej ważnych powtórzeń. Jest to dorobek imponujący, prawdziwe świadectwo dokonań Stanisławskiego w Tatrach. Zginął w wieku 24 lat podczas próby wspinaczki na zachodniej ścianie Kościołka w Dolinie Batyżowieckiej. Razem z nim śmierć poniósł jego partner, młody wspinacz Witold Wojnar. Paryski pisze, że zginęli w bliżej nieznanych okolicznościach.
Wróćmy na chwilę do 4 sierpnia 1933 r. Schronisko w Roztoce. Trzech wspinaczy: Stanisławski, Wojnar i Wojsznis. Zdobyli tego dnia Kaczy północną ścianą. Zeszli do Batyżowieckiej. Stanisławski i Wojnar poszli jeszcze na Kościółek, Wojsznis natomiast na Przełęcz koło Drąga. Wojsznis wspominał, że tego dnia ok. 14.55 słyszał hurgot lawiny pod zachodnią Kościółka. Może ta lawina zrzuciła wspinaczy ze skalnej półki? A może popełnili jakiś drobny błąd? Tego się już nie dowiemy. Stanisławski został pochowany w Warszawie. Tablica upamiętniająca go i Wojnara znajduje się na Symbolicznym Cmentarzu Ofiar Tatr pod Osterwą w Dolinie Mięguszowieckiej w słowackich Tatrach Wysokich. Niestety przedwczesna śmierć nie pozwoliła mu na rozwinięcie skrzydeł. W pamięci ludzi gór pozostaje Wieśkiem Wspaniałym, któremu kłaniały się największe tatrzańskie urwiska i turnie. Genialnym outsiderem, żyjącym z prawdziwie górską pasją.
85 lat później
W 2018 r. postać i dokonania Wiesława Stanisławskiego powróciły do nas poprzez wykłady, kilka tekstów oraz serię prelekcji. Zorganizował je Krzysztof Pietruszewski (PTT Łódź) w Łodzi i Wojciech Szatkowski (Muzeum Tatrzańskie) w willi Oksza i w Dworcu Tatrzańskim w Zakopanem. Celem tych wieczorów było przypomnienie tej wybitnej postaci.
Uczestników projektu jest trzech: taternicy Marcin Gąsienica-Kotelnicki, Paweł Orawiec i historyk z Muzeum Tatrzańskiego: Wojciech Szatkowski. Z jednej strony obecność wybitnych taterników, którzy przeszli wiele dróg Stanisławskiego, jest gwarancją właściwej i pełnej oceny zjawiska w międzywojennym taternictwie, jakim był Stanisławski. Z drugiej strony podejście historyczne, ułożenie w całość biogramu Stanisławskiego, górskiego i życia prywatnego, jest moim zadaniem. Posiadamy sporo nieznanego dotąd materiału. Chcemy poświęcić wielkiemu wspinaczowi publikację drukowaną i wystawę outdorową, która jeździłaby po Polsce, po najważniejszych festiwalach górskich i byłaby merytorycznie świetnym przypomnieniem jego dokonań.
Książka o Wiesławie Stanisławskim wydana zostanie w ramach Biblioteki TATERNIKA