O spektaklu „Himalaje” z Robertem Talarczykiem, reżyserem i dyrektorem Teatru Śląskiego w Katowicach, rozmawia Grzegorz Bielejec.
Zdjęcia: Natalia Kabanow
Stwierdził Pan, że środowisko himalaistów jest podobne do aktorskiego. Co Pan ma na myśli?
I jedni, i drudzy funkcjonują w hermetycznym środowisku. Reszta świata nie do końca ich rozumie, posługują się własnym językiem, swoistym slangiem, są egoistami, muszą być twardymi ludźmi, ale równocześnie są bardzo wrażliwi na swoim punkcie, często wchodzą ze sobą w konflikty, ale szybko je zażegnują. Ludzie myślą, że się nienawidzą, ale tak naprawdę się szanują. No i to parcie na Górę, a w przypadku aktorów parcie do zagrania konkretnej roli.
Parcie na cel…
Tak, często wysokim kosztem. Rodziny, zdrowia, a w przypadku himalaistów nawet życia. Strasznie dużo podobieństw znaleźliśmy.
To bardzo ciekawe porównanie. Natomiast mnie po obejrzeniu spektaklu najbardziej intrygowało to, jak się wymyśla tak awangardową sztukę, tak nietypową konwencję.
Może właśnie dlatego, że to takie niesceniczne (śmiech). Himalaiści fascynowali mnie od zawsze. Zawsze zazdrościłem wam tego przekraczania barier, stania pod szczytem, gdzie wieje jak cholera, gdzie ledwo się żyje, przestaje się myśleć i pozostaje tylko taki fokus, że trzeba wejść na szczyt. Za wszelką cenę. Nie wiem, może Pan odpowie mi na to pytanie…
Po prostu tak jest, ale to jeszcze nie odpowiada na pytanie, co się dzieje w głowie artysty, człowieka teatru, że taki temat przenosi na scenę i to tak niestereotypowo?
Najpierw jest pasja i w nas, i w was – to też jest bliskie – nasze środowiska podążają za pasją, ideą. Wy sądzicie, że trzeba zrobić wyprawę i wejść na jakąś górę. My chcemy zrobić sztukę o himalaistach i pokazać na scenie wasz świat, żeby ludzie z drugiej strony zrozumieli was choćby w niewielkim stopniu, żeby coś pojęli, uświadomili sobie, co jest w was takiego, że oni siedzą na widowni i czują ten sam odlot… Tę chorobę wysokościową – myśmy to nazwali himalajskim snem, absolutną halucynacją. Równocześnie przychodzi mi na myśl, że ten temat jest kompletnie niesceniczny, bo przecież nie postawię na scenie makiety Himalajów i aktorów w skafandrach.
Kiedy i jak to się zaczęło?
Zastanawialiśmy się, jak ugryźć ten temat, jak go zrozumieć. Wiedziałem, że nigdy nie pojadę w Himalaje, by się wspinać, ale mogę zrozumieć tę pasję. Już po wyprawie na Broad Peak (polska wyprawa w 2012 r. zakończona pierwszym zimowym wejściem na szczyt – przyp. red.) zacząłem zastanawiać się, jak to scenicznie ugryźć. Wiem, że Leszek Dawid robi o tej wyprawie film, bardzo mu tego zazdroszczę, bo to fantastyczny temat, straszny, ale wspaniały do opowiedzenia. Pojawiła się też książka Darka Kortko i Marcina Pietraszewskiego („Kukuczka. Opowieść o najsłynniejszym polskim himalaiście” – przyp. red.), która przebiła się do zwykłego czytelnika i okazała wielkim sukcesem. Przeczytałem ją i pomyślałem, że mam jej autorów pod nosem, więc może to jest właściwy moment, żeby spróbować zmierzyć się z tym tematem teatralnie. I zamówiłem u nich sztukę. Od razu zapowiedziałem, że nie chcę adaptacji ich książki, nie chcę biografii Jurka, tylko sztukę o fenomenie himalaizmu, o tym co mnie fascynuje. Chcę tak to ugryźć, żeby albo was zrozumieć, albo choć przez chwilę poczuć się tak jak wy.
Zaczęli więc pisać. Napisali chyba ze cztery czy pięć wersji, a ja je wszystkie wyrzuciłem do kosza. Bo ciągle nie wiedziałem tego, o co Pan pyta – jak ugryźć to, co jest istotą tematu. Nie interesowała mnie opowiastka, taka „makieta gór”, wiedziałem, że nie pokażemy Jurka ubranego w te wszystkie atrybuty wspinacza, jak wbija hak i opowiada, że byłem tu, a tu ścigałem się z Messnerem, że najpierw Lhotse, potem Makalu…. I tak dalej. Kompletnie mnie to nie interesowało. Powstawały kolejne wersje, które wciąż mi się nie podobały. W końcu zaprosiłem Artura Pałygę. To wybitny dramaturg, który zrealizował sporo spektakli w Polsce i z którym zrobiłem parę ważnych rzeczy. I mówię: Artur, potrzebuję poezji do tego, o czym oni – himalaiści – nie gadają zbyt często. Czegoś metafizycznego. Tajemnicy. Bo przeprowadziłem parę rozmów z himalaistami i też zadawałem te śmieszne pytania „a dlaczego wy tam chodzicie? I albo każdy odpowiadał coś kompletnie innego, albo mówił: nie wiem.
Tak. Krzysiek Wielicki kiedyś zażartował, że ma płacone 50 groszy za metr
w górę.
Albo to słynne zdanie Jurka Kukuczki, że góra zapłacona musi być zdobyta.
Z drugiej strony filozofia jego partnera, z którym potem się rozstali…
…Wojtka Kurtyki.
Tak. Z jednej strony jest sprzedana góra, a z drugiej jakaś filozofia. Ale to i tak było za mało, ciągle za mało. Z czasem pojawiły się literki Pałygi, pojawiło się trochę poezji, Artur przeczytał książkę i zaczął pisać po swojemu. Ja to wszystko połączyłem: wziąłem to co jego, to co Darka i Marcina, wziąłem książkę i znów szukaliśmy. Stąd też w spektaklu historia z tym chorym balem mistrzów sportu czy stypą po Jurku, gdzie oni wszyscy przychodzą w garniturach, smokingach, eleganckich sukniach. Że to może być wizja jego spadającego. Co on myślał, jak to ludzie mówią, gdy się przesuwa całe życie przed oczami. Że odpada, leci z Lhotse. Co przez te 20 sekund w głowie mu się jawi. I czy widz coś z tego zrozumie. Bardzo mi zależało, żeby tego nie zbanalizować, żeby nie pokazać historii o ludziach, co sobie tam wchodzą po prostu… Ale w was jest straszny stopień komplikacji i skrytości. I dlatego jesteście bliscy nam mentalnie, bo artyści też są skomplikowani. Mamy jakąś skorupę, kod porozumiewania się między sobą, a w środku jest niesamowita wrażliwość, jak to się mówi o artystach: siła słonia, a wrażliwość motyla. I to jest właśnie podobne. I niezwykłe, że niby tacy twardzi ludzie, a w środku jesteście jak dzieci. Tak łatwo was urazić. Drżę trochę, czy teraz ktoś nie przyjedzie i czegoś nam nie zarzuci, czy nie będziemy mieli procesu. Dlatego na przykład w programie są tylko imiona.
Nie ma żadnej wątpliwości o kim mowa w spektaklu. Obawia się Pan procesu?
Nie. To znaczy nie chciałbym tego. Tylko, że poznałem wasze środowisko i wiem, jak bliskie jest mojemu, które znam, wiem, jak nerwowo zachowuje się w niektórych sytuacjach. Wasze jest jeszcze bardziej podatne na emocje, bo jesteście bliżej nieba niż my.
Na moje kolejne pytanie już częściowo padła odpowiedź, że powstawanie takiej sztuki to długi proces, że to docieranie do sedna trwa i jest mocno problematyczne.
Długo pracowaliśmy nad ostatecznym kształtem spektaklu. Bo to nie było od razu ok, że robimy imprezę i ubieramy aktorów w smokingi. To trwało, sprawdzaliśmy, czy to działa, szukaliśmy różnych rozwiązań z aktorami, z choreografką Kayą Kołodziejczyk. To był długi proces. Samo myślenie, pisanie trwało ponad rok, a potem była intensywna praca przez trzy miesiące na scenie.
Na mnie największe wrażenie zrobiło światło, projekcja na ciałach aktorów. Aż ciarki przechodziły. I ta grafika na ekranie. Przetworzony w wielu płaszczyznach portret Jurka. Kapitalne.
Tak, to było świetnie zrobione. Scenografia jest dziełem Katarzyny Borkowskiej, a wideo-art –Wojtka Doroszuka.
A muzyka? Ktoś powiedział mi, że jej monumentalny wręcz charakter nie bardzo pasuje do tekstu, dialogów, do prostych ludzkich wypowiedzi.
Niektórzy mówią, że muzyka Miuosha jest zajebista, a tekst słabszy. Inni jeszcze coś innego. To nie jest łatwe przedstawienie.
Chodzi o korespondowanie tych dwóch narzędzi wypowiedzi scenicznej…
To już zależy od odbiorców. Na przykład Walek Nendza był zachwycony, a Janusz Majer, będąc na konsultacji jednej z pierwszych wersji 62 Taternik 2 z 2018 KULTURA W GÓRACH tekstu, miał merytoryczne uwagi, że to tak się nie mogło zdarzyć, że kogoś tam nie mogło być. Potem to przepisaliśmy, no i miał takie zarzuty, że oskarżamy Jurka o śmierć wielu towarzyszących jego wyprawom osób. Przekonywałem go, że to ostatnia rzecz, na której mi zależy. A Majer to wyłapywał razem z Celiną Kukuczką. Wiem, że stąpaliśmy po cienkim lodzie, szczególnie pokazując relacje między Jurkiem i Messnerem… Chcieliśmy w ten sposób dowieść, że to, co dziennikarze nakręcali, że Messner i Kukuczka się nienawidzą, to nieprawda. Że było odwrotnie – był szacunek. Podobnie jak w przypadku dwóch wybitnych artystów – mogą się nie lubić, lecz mają do siebie ogromny szacunek i trzymają kciuki za siebie, żeby jednemu i drugiemu się udało. Choć oczywiście zachowują dystans.
Jeszcze jedna sprawa mnie intryguje. To zbieg okoliczności czy moda na tematykę wysokogórską? W tym samym czasie na deskach Teatru Polskiego w Bielsku pokazywany jest monodram o Wandzie Rutkiewicz.
Nie uzgadnialiśmy tego. Przymierzaliśmy się do tematu od czasu ukazania się biografii Kukuczki – a to było bodaj w 2015 r. I od razu to ogłosiliśmy.
Jeszcze jeden temat dotyczący bezpośrednio spektaklu. Wg mnie pomysł na personifikację Lhotse jest genialny. To postać odgrywająca bardzo ważną rolę, szczególnie w korelacji z Jurkiem. Lhotse tworzy naturalną klamrę jego życia – początek przygody z górami najwyższymi i koniec…
W biografii nie było to tak wyraźne, lecz w tej wersji, którą pisał Artur Pałyga, bardzo chcieliśmy podkreślić tę ostatnią wyprawę. Było to niezwykle ważne i stąd pomysł na personifikację Lhotse. Choć na początku tak to nie wyglądało, najpierw był Pan Gangesha, bóstwo, komentator, którego przerobiłem na postać śląskiego malarza prymitywisty Erwina Sówki z Grupy Janowskiej. Potem pomyślałem, że byłoby – przepraszam za słowo – zajebiście, gdyby to była Lhotse – góra tak znacząca w biografii Jurka. Ta pierwsza i ostatnia, która jest jego kochanką, matką i przewodnikiem, a równocześnie zadaje mu śmierć. W spektaklu Lhotse daje więcej poezji, bo zależało mi też, aby pokazać, że jesteście trochę takimi poetami tego świata, że ta pasja nie jest tylko tępym pokonywaniem kolejnej góry, celem sportowym. Że jest w was jakaś gigantyczna komplikacja i że to historia o herosach rozpiętych pomiędzy naturalizmem a poezją. Bo wy też bywacie artystami.
Dziękuję za to porównanie, choć nigdy tak tego nie czułem. Podobnie jak nie czuję, że jesteśmy sportowcami. Tak sobie Pan wyobrażał relacje między Jurkiem a górami, jak przedstawiają to rozmowy z Lhotse na scenie?
Tak. Na początku Darek Chojnacki grający Kukuczkę (jest do niego fizycznie podobny) był nad wyraz ekspresyjny. Natomiast Jurek był człowiekiem bardzo skrytym, introwertycznym. Założyliśmy sobie na początku, że na scenie pokażemy to jego wnętrze bezpośrednio, to co miał w środku, a czego nie pokazywał. Potem okazało się, że to jest za mocne, więc postanowiliśmy, że pokażemy to właśnie przez Górę. Że Jurek z jednej strony ma Celinę i ten cały świat, w którym nikt go nie rozumie, a z drugiej są góry. I że jest w tym samotny. Zależało nam, aby pokazać, że nasz spektakl jest o samotności. Że tam, stojąc przed szczytem, jesteście samotni z pewnego wyboru. Że czasem ta samotność jest fantastyczna, a czasem straszna, szczególnie gdy ktoś ginie… Na dole, wracając, cały świat zwala wam się na głowę, rodzina, rachunki itd. Podatki trzeba zapłacić. I też jesteście samotni, bo jesteście z innej rzeczywistości, nie pasujecie do tego świata. W ogóle na początku była wersja, aby pokazać was jak półbogów. Że tu, na dole jest cały świat, jacyś ludzie, a tam w górze wisi kilku gości, jak nietoperze. Oni rozmawiają ze sobą, my tu z dołu na nich patrzymy, oni na nas z góry – niby jesteśmy razem, ale w ogóle się nie rozumiemy…
W jednej jaskini. Dobrze, że ta wersja nie przeszła, (śmiech), bo chyba byłaby przesadzona. To nie jest prawdziwy obraz.
Było też tak, że Celina mówiła, że spektakl jest za ponury. Że przecież jak Jurek wracał z tych wypraw, był taki szczęśliwy.
Impreza za imprezą…
Mówiłem, że śmierć idzie za wami krok w krok i nie można od tego uciekać. No ale Celina prosiła, żeby pokazać, że Kukuczka, wracając, był szczęśliwy, że rodzina, dom… I ja to rozumiem, bo ona była wspaniałą żoną, ale teatr karmi się tragedią, konfliktem.
Mam pewien zarzut. Moim zdaniem spektakl idzie niestety po tej samej linii, którą wytyczyły media po akcji ratunkowej na Nanga Parbat podczas zimowej wyprawy na K2 – eksponuje śmierć. Nie tylko Jurka, bo tam „trup ściele się gęsto”, gęściej nawet niż na drodze wspinaczkowej Jurka, bo pokazuje wiele śmiertelnych wypadków w ogóle niezwiązanych z jego historią, chociażby Wandy. I jest on wpisany w tę dzisiejszą pogoń za sensacją. Wiadomo, że ostatnia wyprawa na K2 nawet w połowie nie byłaby tak nagłośniona, gdyby nie wydarzenia na Nanga Parbat, walka o życie Elisabeth Revol, śmierć Tomka Mackiewicza…
W takich żyjemy czasach, każdy wasz ruch jest śledzony i cały świat natychmiast jest o wszystkim informowany. Ale ludzie spoza środowiska, którzy przychodzą na spektakl, mówią, że porażający jest ten danse macabre, który wam towarzyszy.
No właśnie i znowu mamy spektakl o śmierci.
Ale oni tego tak nie odbierają, choć widzą, że śmierć idzie za wami, wiedzą, że ona nie jest czymś wyjątkowym. Gdy oglądają symboliczną scenę, kiedy Tadeusz Piotrowski niesie Stanisława Latałło i nie potrafi się uwolnić od jego ciała, to dostrzegają, że część z was jest obarczona symbolicznym ciężarem śmierci, będąc jej zupełnie niewinnym. Nie mając na to żadnego bezpośredniego wpływu. I że to wspinanie to poważna sprawa, a nie zabawa. I takie miałem intencje. Nie zamierzałem epatować sensacją, tylko pokazać wasz świadomy wybór, że idąc tam, zdajecie sobie sprawę, że czasem kroczy za wami śmierć, którą w jakiś sposób oswajacie. Dlatego też część wątków poskreślałem, jak Mackiewicza właśnie. Stąd też tak przerysowana postać dziennikarki, chciałem to wyśmiać, a pokazać, że śmierć jest czymś nieodzownym we wspinaniu.
Czy ta osobista przygoda z himalaistami, górami wysokimi przybliżyła Panu nasz świat?
Marzę o tym, aby pojechać na trekking w Himalaje.
Odradzam Everest, na szlaku są tłumy, ale zapraszam na naszą wrześniową wyprawę na Manaslu. To jeden z najpiękniejszych rejonów i jeszcze nie tak zdeptany. Startuje się z poziomu dżungli – 600 m n.p.m. i wędruje wzdłuż rzeki Buri Gandaki do bazy na 4400 m.
Jesienią mamy start sezonu w teatrze i premierę „Dracha” na podstawie prozy Twardocha, ale wiosną – czemu nie.
Czyli ta Pańska przygoda zasiała ziarno?
Tak, marzę o tym, żeby poznać wasze góry osobiście. Bardzo dziękuję z rozmowę. Dziękuję i zapraszam na spektakl „Himalaje” do Teatru Śląskiego.