Quo vadis polski alpinizmie

2 kwietnia, 2021

Pisze: Piotr Pustelnik, prezes Polskiego Związku Alpinizmu, zdobywca Korony Ziemi

Może tytuł jest patetyczny i nieco komiczny, ale problem: co dalej z zimowym alpinizmem w górach wysokich jest i nie jest banalny. Zacznijmy jednak od początku…

W czerwcu 1953 roku, gdy gruchnęła wieść o zdobyciu Everestu, znany brytyjski alpinista Eric Shipton obwieścił, że ludzie mogą się wreszcie zająć „normalną wspinaczką”, porzucając obsesję na punkcie najwyższej góry świata. W samych Himalajach czekały wciąż na zdobycie setki szczytów, dlaczego więc uwaga wszystkich skupiała się na tym jednym jedynym najwyższym?

No właśnie. Wiele lat temu ludzie mieli ten sam problem. Ale czy naprawdę ten sam? Nikt w świecie alpinistycznym nie ma wątpliwości, że zimowe wspinanie w górach wysokich wynaleźli Polacy, a konkretnie Andrzej Zawada. To z jego inicjatywy nasze środowisko wiele lat „zaorywało” góry ośmiotysięczne, dając świadectwo, że się da i że to jest cool. Były to przedsięwzięcia głównie w stylu oblężniczym, czyli takim, jaki był wtedy obowiązujący i nie był w żadnym wypadku obiektem drwin lub ironicznych uwag. Jechały więc zajeduże wyprawy z tonami ekwipunku, wspinacze siedzieli pod górą, ile się dało, i wchodzili albo nie (głównie wchodzili). I wszystko było ok.

Czas leciał, ośmiotysięczników ubywało, lodowych wojowników z zakonu Zawady też ubywało i w końcu nastąpiło przesilenie w tej, zdawałoby się idyllicznej, historii. Złote pokolenie polskiego alpinizmu odchodziło w świetlaną przeszłość, zostawiając następnemu parę gór do zdobycia i żadnych wskazówek. Wtedy pojawił się Artur Hajzer i wziął się za odtwarzanie tego, czego dokonał Andrzej Zawada. Ale były to już inne czasy. Inni ludzie. Inne okoliczności. Więc szło jak po grudzie, choć sukcesy też były.

Za sprawą wybitnych jednostek, jak Simone Moro czy Alex Txikon, straciliśmy monopol na wejścia zimowe. Choć dalej w cuglach wygrywaliśmy z resztą świata, to łatwo zauważyć, że jakość zrobił Zawada, a nie Hajzer. I choć Artur nie doprowadził swojego dzieła do końca (zginął na Gasherbrumie I w 2013 roku), to nadal liczyliśmy się w stawce o ostatnią górę, jaką było K2. Łatwo zauważyć, iż siłą Zawady było to, że jego zakon składał się z ludzi, którzy się lubili i lubili ze sobą jeździć. Zatem kłopotów ze składem nie miał. Inaczej natomiast miały się sprawy za czasów Artura Hajzera i jego następców: Janusza Majera czy Piotra Tomali.

Składy zmieniały się jak kule w totolotku, trudno było więc mówić o zakonie Hajzera, Majera czy Tomali. Raczej były to poszukiwania „magic teamu”, niestety bezskuteczne. A przecież to w ludziach tkwi tajemnica sukcesów na wyprawach. Masz „dream team”, to masz sukces. Nie masz, to może się udać, ale częściej nie. A znaleźć sporą, jak na nasz kraj, grupę alpinistów, którzy lubią się, mają umiejętności, mają determinację, żeby to robić, i chęć robić to tak jak kiedyś (czyli obleganie), hmm, to jest sztuka.

Widziałem, stojąc najpierw z boku, a potem będąc w środku wydarzeń, jak poprzedni i ostatni szef PHZ-u „szamotali się”, żeby znaleźć obsady do wypraw. Dlaczego tak się działo? To długa historia i chyba nie na ten materiał, ale zdaje się, że w alpinistycznym świecie wydarzyło się wiele rzeczy, które bezpośrednio lub pośrednio miały wpływ na tę „szamotaninę”. Pozwolę sobie na osobistą ocenę. Tylko osobistą. Można się ze mną nie zgodzić, jasne, ale ja widziałem i widzę to tak. Po pierwsze, wybitni wspinacze ze świata lata temu odeszli od modelu wielkowyprawowego, polegającego na obleganiu wielkiej góry, opasując ją kilometrami lin poręczowych i dziesiątkami namiotów. Dominują małe, szybkie i sprawne zespoły, które wyszukują trudne problemy alpinistyczne w górach świata z dala od uczęszczanych szlaków, precyzyjnie projektują przebieg wspinaczki i już. Wystarczy popatrzeć na najwybitniejsze osiągnięcia ostatnich 15-20 lat. Żadne z nich albo prawie żadne nie jest związane z popularnymi
ośmiotysięcznikami.

W takim razie co się stało na tych ośmiotysięcznikach? Otóż, moim zdaniem, nastąpił odpływ alpinistów z popularnych dróg na popularnych ośmiotysięcznikach, a ich miejsce zajęli uczestnicy wypraw komercyjnych. Do niedawna wyprawy komercyjne okupowały Everest (zwany teraz fabryką Everest), Cho Oyu, GI i GII i może Shishę Pangmę. To by się dało jeszcze przeżyć, gdyby nie fakt, że w miejsce opuszczone przez wyprawy alpinistyczne weszły wyprawy organizowane na ekonomicznych zasadach przez obrotnych czy to Nepalczyków, czy innych górskich biznesmenów. Ktoś powie, zaraz, zaraz, przecież to zjawisko znane od lat 90. zeszłego wieku. Tak, to prawda. Ale teraz ekspansja wypraw komercyjnych gwałtownie przyspieszyła. Dziś na wszystkich ośmiotysięcznikach są wyprawy komercyjne. A ich sposób działania, klientela, którą zaciągają do baz, gwałtowna zmiana obyczajów spowodowały, że wielu wybitnym alpinistom górski entourage tam zastany odbijał się gwałtowną czkawką. Więc alpiniści poszli sobie. W inne góry. W inne ściany, zostawiając ośmiotysięczniki na pastwę komercji. Taka jest, moim zdaniem, rzeczywistość i nie wolno się na nią obrażać. Trzeba to zaakceptować i już. A i kolekcjonerów ośmiotysięczników też gwałtownie ubyło, więc nie stanowią przeciwwagi dla komercji.

Po co o tym piszę? Otóż po to, żeby przygotować grunt pod następne zagadnienie, a właściwie pod podstawowy dylemat: co dalej, polski alpinizmie? Ale zanim do tego dojdę, jeszcze parę słów na temat podstawowy, czyli „K2 zimą dla Polaków”. Czy nam się należy i cały świat powinien grzecznie poczekać, aż się wygruzimy z wyprawą i może wejdziemy, a może nie, czy nie powinien poczekać i działać. Otóż, wg mnie, nikt nie ma monopolu na jakąkolwiek górę. Trzeba pojechać i wejść, a nie ględzić o tym, że nam się należy. I tak się stało. Nepalczycy pojechali, weszli i nawet słowem nie zająknęli się o tym, że to właściwie Polacy ich natchnęli. Wzięli górę jak swoją w swoim doskonale opanowanym stylu i po sprawie. K2 dla Polaków to już historia.

Czy tak jest dla nas lepiej, czy gorzej, mamy kaca, czy odczuwamy ulgę? Każdy pewnie czuje coś innego, więc powiem, jak ja to odbieram. Nie mam kaca, odczuwam ulgę, nie żałuję, że to nie Polacy. Bo nasza rzeczywistość w środowisku wspinaczy jest taka, że lodowych wojowników Zawady już nie ma. Odeszli i nie wrócą. Ale są inni wojownicy. Na te czasy, jakie idą, idealni. Młodzi, zdolni, zdeterminowani i świetni technicznie. Wspinają się na poziomie nieosiągalnym dla lodowych wojowników z poprzedniego pokolenia. W czym więc problem? Wyślijmy ich na K2 i wejdą jak nic. Otóż nie. Bo, po pierwsze, oni nie chcą działać w stylu, który stworzył i pielęgnował Andrzej Zawada. Nie dla wielkich wypraw, nie dla oblegania, nie dla dróg normalnych. Tak dla ciekawych projektów górskich, tak dla eksploracji, tak dla nielicznych zespołów, tak dla piękna linii drogi na górze.

Co więc powinniśmy zrobić? Ano to co zrobił Andrzej Zawada. Walczył jak lew o tamten alpinizm z tamtymi ludźmi. Teraz my powinniśmy walczyć o ten alpinizm dla tych ludzi. Bo to oni są teraźniejszością i będą przyszłością polskiego wspinania. A o tym, że warto zabiegać o przyszłość dla nich, niech świadczy to, że miałem okazję zobaczyć, że jest to grupa ludzi, która lubi się ze sobą wspinać i być razem. Czyli taka, jaką miał Andrzej Zawada. I dlatego, mimo że K2 zimą padło, musimy dać im szansę. Góry mają nam jeszcze wiele do zaoferowania. Są niezdobyte siedmiotysięczniki, setki sześciotysięczników, dziewicze ściany na ośmiotysięcznikach, góry na innych kontynentach, np. na Antarktydzie. Jest tyle do zrobienia, że starczy również dla kolejnych pokoleń.

Spróbujmy je wymienić.

Pierwsze wejścia zimowe na boczne wierzchołki masywów ośmiotysięcznych, takich jak:

  • Yalung Kang,
  • l Broad Peak Midlle,
  • l Lhotse Shar.

Pierwsze wejścia zimowe na wysokie szczyty siedmiotysięczne, np.:

  • l Gaszerbrum III,
  • l Gaszerbrum IV,
  • l Kunyang Chhish.

Wejścia zimowe na wysokie siedmiotysięczniki,które nie mają nawet wejść letnich, np.:

  • Batura First, wierzchołek zachodni (7785 m),
  • Muchu Chhish (7453 m), szczyt w murze Batury,
  • Yermanendi Kangri (7163 m), szczyt w masywie Masherbruma.

Jasne, że to, co piszę, łatwo odczytać w naszym hermetycznym środowisku. Ale jak z tym dotrzeć do szerokiego grona Polaków, którym alpinizm czy himalaizm kojarzy się tylko z K2 zimą? Widać to było podczas poprzedniej polskiej wyprawy 2017/2018 czy podczas obecnej nepalskiej. Nie będzie łatwo, ale Zawada też miał problemy, czy to z „edukowaniem” społeczeństwa, czy decydentów. Tu też edukować trzeba, ale wierzę, że to pokolenie wychowane na mediach społecznościowych i obyte z obecnością w nich da sobie radę.

Wierzę w młode pokolenie w polskim wspinaniu. Bardzo wierzę.

Udostępnij wpis

Przeczytaj również