Z Januszem Majerem rozmawia Krystyna Palmowska.
– Program PHZ objawił się w naszym wspinaczkowym światku w sposób godny jego twórcy. Otóż w ostatnim numerze „Taternika” z 2009 roku ukazał się niecodzienny anons podpisany przez Artura Hajzera – pomysłodawcę programu i Piotra Xięskiego – wiceprezesa PZA od wspinaczki wysokogórskiej. Ów anons zawierał apel do klubów o zgłoszenia uczestników, którzy byliby zainteresowani uczestnictwem w zimowych wyprawach himalajskich oraz mieliby ku temu niezbędne minimum predyspozycji i doświadczenia. Zapowiadany w tytule etap przeszedł do historii. Jak potoczyły się losy tego projektu?
– Artur, gdy wymyślił ten program, miał na początku problemy z naborem ludzi, środowisko dobrych wspinaczy patrzyło na to z góry, uważali, że tzw. „łażenie po bałuchach” – bo tak sobie wyobrażali wspinanie zimowe – uwłacza ich godności jako wspinaczy. Zgłosili się ludzie, którzy wyrośli z turystyki wysokogórskiej, którzy nie mieli doświadczenia, tego backgroundu wspinaczkowego, ani dobrych dróg w Tatrach czy Alpach, tylko jakieś wejścia w Pamirze czy Tien-Szanie. Z tego grona Artur zaczął budować zespół, który byłby w stanie zawalczyć zimą.
– Na czym miała polegać budowa tego zespołu?
–Program Artura zakładał wieloletnią pracę z kandydatami, tworzenie dla każdego indywidualnego programu treningowego w oparciu o testy i badania. Hajzer przywiązywał dużą wagę do uzupełniania wykazów przejść. Dla wyłonionych zawodników organizowane były unifikacje, zgrupowania w Tatrach i wyprawy letnie w Karakorum i Himalaje, które miały podnieść kwalifikacje wspinaczkowe uczestników, a także zapewnić im „przetarcie” wysokościowe. To wszystko miało na celu wyłonienie zespołu, który odważyłby się wyruszyć zimą na pozostałe do zdobycia ośmiotysięczniki.
– Mam tutaj przygotowaną listę imprez i wypraw zorganizowanych w ramach Programu PHZ 2010- 2015: dwanaście wypraw w Himalaje i Karakorum, jedna w Tien-Szan i jedna w Kaukaz. Pierwszy rok – 2010 – był bardzo intensywny – aż trzy imprezy, a potem od razu zimowa próba na Broad Peak. Początek był obiecujący, ale nie obyło się bez wpadek.
– Pierwsza wyprawa była latem na Nanga Parbat. Na szczyt weszli wtedy Hajzer i Szymczak jako pierwszy zespół. Jako drugi poszli Kaczkan i Ola Dzik, z tym że Kaczkan pomylił drogę, poszli na północny wierzchołek i musieli zejść, ale po dniu przerwy poszedł jeszcze raz i wtedy wszedł. Jednak potem w zejściu miał problemy, tak naprawdę Ola uratowała mu życie. To wtedy Artur powiedział, że ma jednego kandydata do zespołu na zimowe wspinanie i jest to Ola Dzik… Potem, w sierpniu był wyjazd na Pik Pobiedy, który omal nie skończył się dramatem. Trójka uczestników: Ola Dzik, Kuba Hornowski i Krzysztof Starek dotarła na szczyt Pobiedy, tak jak planowała, w stylu alpejskim, ale w zejściu spotkało ich głębokie załamanie pogody. Z tego powodu 4 dni spędzili na wysokości prawie 7 tysięcy metrów, potem jeszcze pomagali dwójce wyczerpanych Rosjan i w rezultacie podczas schodzenia poważnie poodmrażał się Hornowski.
– Jeszcze większych odmrożeń doznali rok później Maciek Stańczak i Tomek Wolfart na Makalu.
–Tak, tu faktycznie było blisko katastrofy – wszystko z powodu zbyt późnego wejścia na szczyt Tomka Wolfarta. Gdyby nie akcja ratunkowa z udziałem Szerpów, podjęta i koordynowana z kraju, to mogło być dużo gorzej. O powodzeniu akcji zadecydowała postawa dwóch osób: Roberta Szymczaka i Jurka Natkańskiego.
– Nazwisko Roberta Szymczaka przewija się też w pierwszych wyprawach – jest zawsze w czołówce tych, którzy w czasie akcji górskiej wchodzili najwyżej.
– Robert i Artur zaczęli się razem wspinać jeszcze przed PHZ, byli na zimowych wyprawach na Nanga Parbat (2006/07) i Broad Peak (2008/09), a poza tym razem weszli wiosną na Dhaulagiri. Artur znalazł w Ro- bercie dobrego partnera, który miał predyspozycje wysokościowe, a jednocześnie był świetnym lekarzem. To Robert opracował program szkolenia z medycyny wysokogórskiej, który był dopełnieniem zamysłów Artura.
– Ciekawą imprezą na liście wypraw PHZ był Elbrus Race. Skąd w ogóle wziął się pomysł na udział w międzynarodowych zawodach na szybkość?
– To inicjatywa Artura, który dużą wagę przywiązywał do wydolności w górach wysokich. To była niejako próba, chciał sprawdzić ludzi, których miał w kręgu zainteresowań. W sumie był to bardzo dobry strzał. Objawieniem okazał się wtedy Jędrek Bargiel, którego Artur wypatrzył z towarzystwa skiturowców – Jędrek wygrał wtedy te zawody i wzbudził sensację, gdy się okazało, że pobił rekord trasy ustanowiony przez Denisa Urubkę. Wśród kobiet triumfowała Ola Dzik, która w 2010 roku miała apogeum swojej aktywności i wydolności, bo najpierw weszła na Nanga Parbat, potem w sierpniu na Pobiedę, a na końcu we wrześniu wygrała zawody na Elbrusie.
– Wygląda jednak na to, że i Ola, i Jędrek poszli potem własną drogą, bo Oli nie ma w składzie następnych wypraw PHZ, Jędrek znika po 2012 roku. Wracając do historii, letnie wyprawy unifikacyjne były pomyślane jako przygotowanie do zimy. Próby zaczęły się od Broad Peaku?
– Artur przymierzał się do zimowego Broad Peaku jeszcze przed PHZ, z Donem Bowie z Kanady, ale to nie za bardzo im wyszło. Drugi raz to już było w ramach PHZ, zimą 2010/11. Do szczytu poszedł wtedy Kaczkan i Szymczak; Szymczak doszedł do szczeliny pod przełęczą między wierzchołkiem środkowym a głównym, a Kaczkan cofnął się wcześniej. Oni tam mieli problemy z obozami, bo zwyczajowe metody zabezpieczania namiotów okazały się niewystarczające – obozy znikały, zwiewane przez wiatr. Wtedy wymyślili taki standard, że namioty muszą być zwijane, ładowane do wora i wieszane na stanowisku, a potem rozstawiane za każdym razem na nowo. Tak już było na zimowym Gasherbrumie I.
– Pierwsze wejście zimowe na Gasherbrum I w 2012 roku to był chyba jednocześnie pierwszy wielki i niekwestionowany sukces PHZ?
– Tak, bardzo sprawnie to zrobili, a przecież w tym czasie na tej samej górze zginęła trójka z Gerfriedem Göschlem. Wtedy już na polskiej miniwyprawie przydały się pewne wcześniej wypracowane standardy: odpowiednie zabezpieczanie obozów, stosowanie ogrzewaczy w butach – kiedy, jak ustawiać, żeby to działało. Janusz Gołąb mówił, że mu to bardzo pomogło. Janusz wszedł na szczyt razem z Adamem Bieleckim, który zdążył już pokazać swój potencjał na Makalu. A potem, jeszcze w tym samym 2012 roku Adam wszedł na K2, nie mając właściwie aklimatyzacji. Artur uważał Adama za swoje odkrycie i widział w nim pewniaka na zimowe wspinaczki himalajskie.
– Po Gasherbrumie I, jak widziałam, do programu PHZ jako kierownik wypraw włączył się wspomniany wcześniej Jurek Natkański.
– Jurek był kierownikiem wypraw na Manaslu w 2012 r. i Dhaulagiri w 2013 r. Chociaż on miał trochę pod górkę, bo jego wyprawy były organizowane wiosną, kiedy najtrudniej jest z finansowaniem, i to się trochę odbijało na składzie. Główną bolączką, oprócz braku pieniędzy, był ciągły niedostatek odpowiedniej liczby „prawdziwych fighterów”, jak się wyraził Artur, ludzi z dużym doświadczeniem wspinaczkowym. Pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć. Ważna jest zima w Tatrach czy dłuższe drogi z biwakami, to procentuje też w górach wysokich.
– Potem przyszedł fatalny 2013 rok i zimowy Broad Peak. Czy zgodzisz się ze mną, że tam zawiodła głównie taktyka ataku szczytowego? Broad Peak to bardzo specyficzna góra, obóz szturmowy jest dość nisko, potem jeszcze kilometrowy odcinek pofałdowanej grani, wiadomo było, że kluczową sprawą będzie czas. Gdy okazało się, że robi się późno, trzeba było podjąć decyzję o zmianie taktyki, ale wtedy zabrakło komunikacji i współpracy w zespole, zawiodły kwestie logistyczne, jak chociażby nieustalenie godziny alarmowej.
– Tak, moim zdaniem przy tym tempie oni powinni byli zawrócić najpóźniej z Rocky Summit. Ale nie chciałbym do tego wracać, tyle już na ten temat powiedziano. To była duża trauma dla wszystkich, ale przede wszystkim dla Artura, był wtedy mocno krytykowany. Zresztą już wcześniej miał sporo oponentów, po Makalu pisano wręcz o „narodowym programie narażania młodych”. Część środowiska zastanawiała się nad sensem zimowego wspinania. Artur mocno przeżywał tę medialną burzę.
– Myślę, że Artur był w jakimś sensie trzecią ofiarą Broad Peaku. Po jego śmierci program PHZ znalazł się na zakręcie. Szczerze mówiąc, sądziłam, tak jak pewnie większość naszego środowiska, że to już koniec idei himalaizmu zimowego, przynajmniej na jakiś czas. I wtedy Ty zdecydowałeś się przejąć ten program. Czy trudno było podjąć tę decyzję?
– To nie była prosta sprawa, ale uznałem, że szkoda zaprzepaścić te osiągnięcia i zostawić zespół, który z nim działał. Chociaż wcześniej nie byłem zaangażowany bezpośrednio w tym programie, to z racji tego, że się przyjaźniliśmy i razem pracowaliśmy, wiedziałem o wszystkim, co robił, o jego rozterkach, ale także jego dokonaniach, tych standardach, które wypracował. Chociaż było tam trochę błędów, to przecież na porażkach człowiek uczy się najlepiej. Uważałem tę decyzję za spełnienie obowiązku względem niego. Odbyło się wtedy specjalne zebranie, na którym zarząd PZA zastanawiał się, co robić dalej. Byliśmy tam z Jurkiem Natkańskim i wtedy zgodziłem się, żeby kierować tym programem, a Jurek będzie mi pomagał. Już wtedy zastrzegłem, żeby nie ograniczać się wyłącz- nie do wspinania zimowego, tylko rozszerzyć program o trudne technicznie drogi na niższych szczytach oraz ewentualnie eksplorację mało znanych rejonów w Himalajach i Karakorum.
– Powiedz coś więcej o tym, jak widzisz ten swój zamysł „pracy u podstaw”.
– Gdy zdecydowałem się przejąć zarządzanie programem PHZ, to powiedziałem, żeby zmienić nazwę na Polskie Himalaje i żeby objąć tym programem to, co robimy teraz, żeby od podstaw kształtować to nowe pokolenie ludzi, którzy by się wspinali w górach wysokich. Zdecydowałem wtedy też, żeby rozszerzyć program szkolenia o nowe elementy, żeby więcej mówić o ryzyku w górach, o niebezpieczeństwach gór wysokich, ale także o budowaniu zespołu. Poza tym nawiązaliśmy współpracę ze Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu, żeby badać kandydatów do wypraw pod kątem kardiologicznym i wydolnościowym.
– Czy wyprawy na Broad Peak i K2 w 2014 roku były zaplanowane jeszcze przez Artura?
– Nie, to już był mój pomysł, mój i Jurka Natkańskiego. Z tym, że początkowo chcieliśmy robić wyprawy na K2 i Nangę Parbat – ostatnie dwa niezdobyte zimą 8-tysięczniki – ale ponieważ Nanga była wciąż niebezpieczna ze względu na ewentualność ataku terrorystycznego, zmieniliśmy cel na Broad Peak.
– Plan Artura był niezwykle ambitny: „podbój Himalajów zimą”. Cel główny zakładał wejście zimą na wszystkie pozostałe do zdobycia 8-tysięczniki, a było ich wtedy pięć. W ramach programu udało się zdobyć dwa. Jakie osiągnięcia programu uważasz za najważniejsze?
– Sukces programu to nie tylko zdobycie dwóch ośmiotysięczników zimą, ale przede wszystkim wskrzeszenie idei himalaizmu zimowego i zainteresowanie nią młodego pokolenia. Udało się zgromadzić grupę osób, które potrafią sprawnie działać w górach wysokich. Artur wprowadził też profesjonalny program treningowy i szkoleniowy oraz zaangażował do tego świetnych fachowców z AWF-u, jak choćby doktora Zbigniewa Borka z Katowic. Poza tym duży nacisk kładł na szkolenie medyczne, którego program opracował Robert Szymczak; potem włączyły się w to też inne osoby. Są również sprawy, które zostały wypracowane podczas wypraw, jak te standardy, o których mówiłem wcześniej.
To wszystko zaprocentowało choćby na wyprawach z 2014 roku, oba zespoły, i z K2, i z Broad Peaku, pokazały się z najlepszej strony. Za akcję ratunkową na Broad Peaku były potem oficjalne podziękowania z ambasady Tajwanu. Z kolei na K2 nasi uratowali życie bułgarskiemu wspinaczowi, nie mówiąc o samym zejściu z obozu IV na 8000 m czteroosobowego zespołu szturmowego w czasie dużego załamania pogody, kiedy poza Januszem Gołąbem wykazali się Artur Małek i Paweł Michalski, chociaż akurat ta dwójka do szczytu nie dotarła [na szczyt K2 weszli Janusz Gołąb i Marcin Kaczkan].
– Nie uważasz, że hasło PHZ stało się ogólnie znane? Artur Hajzer był taką ciekawą i bardzo inspirującą postacią, miał sporo oponentów, ale jeszcze większą grupę fanów.
– Tak, PHZ był obecny na wszystkich portalach społecznościowych, a dodatkowo do popularyzacji przy- czyniła się paradoksalnie tragedia na Broad Peaku. Teraz wszyscy się interesują zimowym wspinaniem, nie tylko zresztą w Polsce. Dzięki Simone Moro temat stał się nośny także we Włoszech, poza tym jest też ten świetny Bask Alex Txikon, który działał już w czasie wyprawy na Gasherbrum I, wszedł wtedy z Tamarą Styś na 7-tysięcznik Gasherbrum I South, no i ostatnio zimą na Nanga Parbat,nie mówiąc już o Denisie Urubko.
– Może jeszcze jedno pytanie uściślające. Jak się ma PHZ imienia Artura Hajzera do Twojego programu Polskie Himalaje [PH]?
– PHZ im A. Hajzera – teraz jest edycja 2016-2020 – jest częścią programu PH. Drugą częścią jest przygotowanie zespołów, które by mogły robić techniczne, trudne drogi w stylu alpejskim na 6- czy 7-tysięczni- kach. W tej drugiej części mieszczą się zeszłoroczne wyprawy w Karakorum (Tagas Expedition) i do Syczuanu – obie bardzo udane. W ramach PH był także w 2015 roku obóz na Kaukazie, który prowadził Paweł Karczmarczyk, tam też były dobre przejścia. Kontynuacją w tym roku ma być obóz w Garhwalu, gdzie ma pojechać 11 osób. Z też tego grona widziałbym może kandydatów do PHZ.
– Nie mogę nie zapytać o wspinanie kobiece w górach wysokich – w swoim rozszerzonym programie kładłeś na to duży nacisk. Czy widzisz jakieś samodzielne zespoły, które mają ambicje wspinać się w górach wysokich?
– Na pewno jest parę samodzielnych jednostek, które mogą się pochwalić dużymi osiągnięciami – choćby Kinga Baranowska czy Ola Dzik. Tamara Styś, chociaż działająca poza PHZ, jako pierwsza kobieta wspięła się zimą na 7-tysięcznik w Karakorum, a Agnieszka Bielecka dzielnie działała na Gasherbrumie I, Lhotse, no i latem weszła na Broad Peak. Jest też parę zespołów dobrze wspinających się w Tatrach czy Alpach, być może któryś z nich będzie chciał się wybrać w góry wysokie.
– A jak widzisz szanse na zimowe K2 – ostatni 8-tysięcznik niezdobyty zimą, najtrudniejszy ze wszystkich?
–Jak dotąd udało się wyłonić ludzi, którzy są zdolni zaatakować K2 zimą. W tej chwili jest lista 15 osób, wytypowanych do szerokiego składu na zimowe K2. Pewniakiem jest Janusz Gołąb, do tej pory wszyscy wiedzieli, że jest świetnym wspinaczem ścianowym, ale na Gasherbrumie I sprawdził się też zimą, no i już był na K2. Jest też całkiem spora grupa młodych, którzy przewinęli się przez wyprawy PHZ i którzy się tam wykazali – część nazwisk już wymieniłem. Głównym problemem jest pozyskanie finansowania. To są duże koszty, do tej pory uzyskaliśmy wsparcie Ministerstwa Sportu i Turystyki, liczę jeszcze na znalezienie poważnych sponsorów, tak jak to było wcześniej z programem PHZ.
– Co dalej?
– Program PHZ im Artura Hajzera będzie dalej istniał, niezależnie od tego, czy K2 zostanie zdobyty, czy nie, są przecież jeszcze szczyty 7-tysięczne czy niezdobyte wierzchołki boczne typu Lhotse Shar czy Yalung Kang, który jest samodzielnym szczytem 8-tysięcznym. Celów na pewno nie zabraknie.