Postanowiliśmy przedstawić legendarne postaci polskiej wspinaczki. Jako pierwszego na spotkanie do siedziby Klubu Wysokogórskiego Katowice zaprosiliśmy Adama Zyzaka.
Który jesteś rocznik?
1934.
Kiedy po raz pierwszy zetknąłeś się z górami?
Zaczęło się przed wojną.
?!!!
Tuż przed wojną. Dwa tygodnie przed jej wybuchem. Z moimi rodzicami byliśmy w Czarnohorze. Tam wszedłem na Owidiusza.
[Owidiusz to wzniesienie w Czarnohorze nad miejscowością Kuty, obecnie na Ukrainie, w II Rzeczpospolitej miejscowość graniczna między Polską i Rumunią. Przed wojną znana miejscowość letniskowa. Czarnohora to zbudowana z fliszu część Karpat Wschodnich. Szczyty do ok. 2000 m n.p.m. Wraz z Tatrami były one miejscami narodzin polskiej turystyki górskiej i narciarstwa]
Jak wiecie, nazwano ją tak na cześć rzymskiego poety, przebywającego tam na wygnaniu. Góra – nic znaczącego, jak nasza Gubałówka, ale widać z niej Czarnohorę… Na Śląsk już nie wróciliśmy, bo wybuchała wojna.
I to był początek fascynacji?
Prawie. Bo jednak zaczęło się od książek. Rodzice bardzo dużo chodzili turystycznie. Ojciec miał dużą bibliotekę górską i po wojnie ją odtworzył. I już po wojnie dobrałem się do tych książek i czasopism. Między innymi do „Wierchów”, gdzie dużo pisali o wspinacze. Chodziłem dużo turystycznie, ale żeby zapisać się na kurs taternicki, trzeba było mieć skończone 18 lat. Natychmiast, w dniu, kiedy stałem się pełnoletni, zapisałem się na kurs wspinaczkowy do Koła Gliwickiego Klubu Wysokogórskiego.
Kto był Twoim instruktorem?
Było ich kilku. Na pewno był Koniarek, Jacek Bilczewski, Wojciech Komusiński. Miałem nawet instruktorkę. Pierwszy wyjazd był do Ogrodzieńca. Szefem kursu był Zdzisław Dziędzielewicz.
[ Zdzisław Dziędzielewicz-Kirkin (1916-2010) – legenda środowiska wspinaczkowego, skałkowiec, taternik, wspinał się nawet po dziewięćdziesiątce. Jeden z założycieli Koła Śląskiego PTT w Katowicach, Grupy Alpinizmu Sekcji Turystycznej AZS w Gliwicach i koła Gliwickiego Klubu Wysokogórskiego. Kierował prawie wszystkimi kursami i obozami szkoleniowymi organizowanymi na Śląsku, znany ze szczególnego egzekwowania zasad bezpieczeństwa i asekuracji]
Twój pierwszy wyjazd wspinaczkowy w Tatry?
Rok 1952. Zaraz po kursie teoretycznym i skałkowym. Wszedłem wtedy na Niżne Rysy.
Znałeś wcześniej Tatry?
Chodziłem sporo po Tatrach z ojcem i matką. Chodziłem i jeździłem na nartach…
Kiedy poczułeś, że to pasja, że to Cię wciąga bez reszty?
W górach ceniłem samodzielność i wolność. Można było dobrać dowolną drogę. Choć wtedy nie wszędzie można było wejść. Ale nie przewidywałem, że to będzie pasja na całe życie.
Miałeś swojego mistrza?
Ceniłem swoich partnerów, np. Jana Majchrowicza. Był moim pierwszym partnerem, a pierwsza nasza droga była na Mnichu. Przez Płytę albo przez Przewieszkę…
[ Adam Zyzak wyjmuje książeczkę przejść założoną w 1953 r. Kaligraficznym pismem odnotowane są w niej wszystkie przejścia. Sprawdza]
Przez Przewieszkę prowadził Majchrowicz. Właśnie wtedy to założyłem. Tu jest cała historia mojej działalności.
Pierwszy wpis z 6 października 1953 r., a potem już dzień za dniem. 11, 12 października.
Nawet nie liczyłem, że tak długo będę się wspinał.
Jak wtedy wyglądała logistyka. Gdzie się mieszkało, w czym się chodziło?
Po pierwsze, większość wyjazdów była wyjazdami klubowymi. Nocowało się w starym schronisku nad Morskim Okiem albo w Murowańcu. Betlejemki wtedy nie było.
Ile ważył sprzęt?
Nie ważne ile ważył, ważniejsze, czy w ogóle był. Miałem trzy karabinki robione w warsztatach ślusarskich. Haki robiło się z kątowników. Linę wyjątkowo udało się kupić. To była lina sizalowa. Liny były też świetnym towarem wymiennym. Czescy i słowaccy wspinacze nie mieli lin, bo u nich nie było przemysłu okrętowego. W Polsce był, a więc mieliśmy jakąś możliwość ich skombinowania. Oni nie mieli lin, ale mieli bardzo dobre buty górskie.
A we wspinaczce?
Używaliśmy tzw. trampek, obuwia sportowego z dość przyczepną podeszwą. Tego też nie można było normalnie kupić w sklepie. Ale w klubie można było od czasu do czasu poszperać w worku z wybrakowanymi pojedynczymi butami. Wysypywało się je na podłogę i jak miałeś dużo szczęścia, mogłeś wyfasować porządne buty. Innego sprzętu i wyposażenia nie mieliśmy, bo go nie było. Nie było np. uprzęży. Liną po prostu przewiązywało się siebie.
Ubranie?
Stare spodnie po ojcu, z obciętymi nogawkami, aby zrobić pumpy. Od deszczu jakaś brezentowa kurtka. Oczywiście nieprzepuszczająca powietrza i świetnie przemakająca. Bardzo możliwe, że z kieszenią z przodu, w której nosiło się młotek.
Jak się chodziło po Tatrach?
Wtedy granica była pilnowana przez WOP.
[ Wojska Ochrony Pogranicza – formacja zajmująca się w PRL-u ochroną granic, jej żołnierze 24 godziny na dobę patrolowali pas graniczny]
Z WOP-istami każdego roku było inaczej. Kiedy zaczynałem, granica była zamknięta. Na wyjście w góry pozwolenie mieli tylko uczestnicy kursów wspinaczkowych. Ale nie na szczyty graniczne, co najwyżej na Mnicha. Na szczyty graniczne pozwalano wchodzić wspinaczom dopiero we wrześniu, kiedy w Tatrach nie było już turystów. Pewnie chodziło o to, aby łatwiej było nas upilnować.
Trzeba było zgłaszać WOP, gdzie idziesz?
To się potrafiło zmienić nawet w ciągu roku. Generalnie było tak, że przy Morskim Oku, przy zejściu do schodów stał stolik z dużą szufladą. Przy nim żołnierz WOP odbierał dowody osobiste wszystkim, którzy szli w góry.
Powiedziałeś, że w pierwszych latach nie czułeś, że będzie to pasja na całe życie. Kiedy przyszedł ten moment?
Może w 1954 r…. Wybraliśmy się z Majchrowiczem na największy ówczesny problem, jaki mógł być, czyli Filar Mięguszowieckiego. To była moja 13. droga i po raz pierwszy spadłem… Czy to był 1954 r.?
[Adam Zyzak zagląda do swojej książeczki]
Tak. Filar Mięguszowiecki, 1954 r. To było drugie śląskie przejście.
Odpadłeś, prowadząc?
Tak. To był drugi lub trzeci wyciąg na filarze. Wtedy były tam takie trawki, które teraz są już wyskubane. Nie puściłem chwytu, nie puściłem nogami. Zjechałem z tym, co miałem pod paznokciami i nogami. Spadłem na półkę niżej. Szarpnięcie było niewielkie.
Jaka była asekuracja?
Na dwa stanowiska mieliśmy sześć karabinków, po dwa wyciągi, cztery pozostałe musiały wystarczyć na cały wyciąg. A co ciekawe, wtedy pozwolono mi kupić z przydziału dwa austriackie karabinki Stubai. Małe i lekkie.
Z przydziału?
Normalnie nie można było ich kupić. Albo robiło się samemu, albo w klubie dostawałeś przydział, czyli możliwość kupienia jakiegoś elementu wyposażenia. Struktura organizacyjna była wtedy inna. Był jeden Klub Wysokogórski z siedzibą w Warszawie, a w terenie były koła. To klub zamawiał sprzęt i rozdzielał wg niejasnych kryteriów.
A czekany?
Tak samo. Czekanami dysponowali instruktorzy. Początkowo robiono je domowym sposobem w jakiś warsztatach. Jak pojawił się sprzęt z przydziału, instruktorzy zostawiali sobie nowy, a my odkupywaliśmy za duże pieniądze ich używane czekany. Z profesjonalnych czekanów wtedy właściwie były dwa modele austriackie Kaukazus i Stubai. Ale podstawa rzecz, jaką wtedy kupiłem, to była kuchenka do gotowania, tzw. kocher. Mam ją do dziś!
I to było całe wyposażenie? Trzy karabinki własnej roboty, porządna lina, wykute w warsztacie haki…
Co trzeba więcej? Nie było kasków, nie było uprzęży. Nie było taśm. Pętlę robiło się ze sznurka. Nie było ekspresów. W hak wpinało się karabinek i to do liny. Co ciekawe, prawie nie znałem wtedy wspinaczkowo rejonu Hali Gąsienicowej. Działałem tylko w obrębie Morskiego Oka.
Zimą też się chodziło?
Oczywiście.
[Adam Zyzak wertuje książeczkę]
Rok 1955, 6 kwietnia. Żleb Staniszewskiego z Markiem Rećko. Miałem już wtedy dwie lub trzy igły lodowe do wspinania. Mieliśmy raki, ale bez tych przednich zębów. Robił je pewien kowal z Zakopanego.
Wracając do Żlebu Staniszewskiego. Poszliśmy tam w cztery osoby, ale dwie uznały, że to dla nich za łatwe. To była „trójka”, a oni szukali „piątki”. To był „Druciarz” i „Pozorant”.
[ Jerzy Rudnicki, pseud. Druciarz (1931-1988 r.) – alpinista i taternik, były prezes Koła Katowickiego Klubu Wysokogórskiego, legendarny instruktor i kierownik obozów taternickich. Pierwszy Polak na Elbrusie. Szczyt jego działalności w górach przypada na lata 50. i 60. W Tatrach współautor pierwszych zimowych przejść m.in. na Jaworowych Turniach. Rudnicki „przeszedł do historii polskiego taternictwa również dlatego, że był bohaterem wielu nieprawdopodobnych opowieści i wspomnień. Cechował go indywidualizm i specyficzny tryb życia. Sprzęt turystyczny, ubranie, zdezelowany motocykl, a nawet własną sztuczną szczękę naprawiał drutem – co dało początek jego przezwisku. Nie stronił od alkoholu, nie dbał o konwenanse i higienę, żył według własnych zasad i reguł”, Henryk Szymanowski, pseud. Koń Pozorant]
Postanowili pójść na Kozią Wyżnią kominem wprost. Jak na Tatry to poważna droga. No i wzięli większość sprzętu, jaki mieliśmy we czwórkę. Zostaliśmy z trzema karabinkami. Zimą! Prowadziłem cały czas. „Hrabia” Rećko stał z tym jednym karabinkiem. Wspinałem się, wbijając dwie igły. Wybierałem miejsce na stanowisko. Krzyczałem do niego, on wypinał karabinek, a ja ten karabinek wyciągałem na linie, aby mieć na stanowisko… I tą metodą szliśmy w górę. Trwało to cały dzień. A w kwietniu dzień jest już długi…
I właśnie wtedy poczułem, że to jest pasja bez odwrotu. Od tego momentu już tylko czuwałem, jak i gdzie można załapać się na wyjazd w góry.
Tatry szybko zaczęły być małe?
Tak. Najpierw była Słowacja. Zaczęliśmy tam jeździć po 1956 r., kiedy nastał Władysław Gomułka (po 1956 r. – przyp. red.). Wtedy w Polsce było już więcej swobody. Potem, kiedy częściowo otworzono granicę, można było wchodzić nawet na graniczne szczyty i przebywać w Czechosłowacji do granicy przebiegu elektriczki.
[ Do 1992 r. istniała Czechosłowacja, państwo federacyjne Czechów i Słowaków. Tzw. konwencję turystyczną między Polską a Czechosłowacja podpisano w 1961 r., umożliwiało ona obywatelom obu państw zwiedzanie Tatr i Sudetów tylko na podstawie dowodu osobistego. Elektriczka to linia kolejowa biegnąca u podnóża Tatr po słowackiej stronie]
Gdzie chodziłeś na Słowacji?
Wtedy modne stało się chodzenie na granie. Pierwsza rzecz to grań Morskiego Oka. Przeszedłem ją w 1956 r. z Tomaszem Kreczmarem. Potem tę grań robiliśmy w dwa dni, a nocowaliśmy nielegalnie po słowackiej stronie przy Wyżnim Hińczowym Stawie. To był chyba mój pierwszy biwak w Tatrach.
Nie bałeś się, że będą strzelali. Czasy były zupełnie inne.
Tam była inna sytuacja. Była rywalizacja między czechosłowackimi i polskimi żołnierzami. I ci i ci chcieli zatrzymać jak najwięcej nieleganie przekraczających granicę i odstawić ich na Łysą Polanę. Nasi WOP-iści polowali w ten sposób na obywateli CSRS, którzy schodzili z Rysów na polską stronę, do Czarnego Stawu i potem wracali przez przełęcz Pod Chłopkiem. Polscy żołnierze robili zasadzki nad Czarnym Stawem, a obcych poznawali po butach. Turyści czechosłowaccy mieli zwykle dobre, turystyczne buty. Dla pewności żołnierze wychodzili do nich bez munduru i pytali o godzinę. W Czechosłowacji czas był przesunięty o godzinę. I tak odbywała się selekcja…
Przechodziliście z Roztoki na czechosłowacką stronę przez Białą Wodę?
Ja nie…
Teraz możesz się przyznać… Przedawniło się.
[śmiech] Ale przechodziliśmy przez Rysy z Eugeniuszem Chrobakiem i Dagobertem Drostem, idąc na Galerię Gankową w 1961 r.
Kiedy ruszyłeś poza Tatry?
Dopiero po 10 latach wspinania pierwszy raz pojechałem na zagraniczną wyprawę. Inna sprawa, że śląscy wspinacze jakoś nie mogli doczekać się uznania. Jeździli ludzie z Warszawy, z Krakowa, my nie. Wciąż byłem na liście rezerwowej. Pierwszy raz pojechałem w 1963 r. w Kaukaz Zachodni. Trafiłem na wyprawę z listy rezerwowej po protestach Janusza Kurczaba. Razem z Henrykiem Furmanikiem, Ryszardem Berbeką i Adamem Szurkiem weszliśmy na Dombaj-Ulgen (4046 m n.p.m.) północną ścianą, Filarem Makarowa. To był mój pierwszy wyjazd, od tego czasu właściwie jeździłem każdego roku. Premiowały mnie bardzo dobre wyniki.
Jak było z pieniędzmi?
Kilka lat później, podczas wyprawy w Alpy Szwajcarskie, której byłem kierownikiem, a w której uczestniczyły cztery osoby, mieliśmy budżet w wysokości dolara dziennie na osobę. Ale za to jeździliśmy wszędzie pierwszą klasą. Takie były wtedy przepisy. Byliśmy reprezentacją narodową, a przepisy wymagały, aby reprezentacja jeździła w należytym standardzie. Chodziło też o przewóz dużego bagażu.
Wracamy w Tatry?
Wracamy. 1964 r. Mieliśmy jechać do Szwajcarii, ale kierownik naszej wyprawy miał wypadek i wyjazd odwołano. Byliśmy z Ryśkiem Szafirskim zawiedzeni. Czuliśmy wielką formę. Czuliśmy, że dużo możemy zrobić. I dlatego poszliśmy na Główną Grań Tatr. Zrobiliśmy ją w rekordowe 6 dni. Przed nami ta trasa została pokonana w 11 dni. Już wcześniej dwa razy próbowałem grani, ale najdalej doszedłem z „Druciarzem” do Batyżowieckiego Szczytu.
Jak to zaplanowaliście?
Spaliśmy tam, gdzie najwyżej była woda. Mieliśmy na trasie dwa składy. Wcześniej starałem się poznać trasę. Były tylko dwa miejsca, których kompletnie nie znałem. Idąc na rekord, nie możesz iść z przewodnikiem, nie ma czasu na studiowanie. Żeby było uczciwie, napisaliśmy do dyrekcji czechosłowackiego Tatrzańskiego Parku Narodowego (TANAP) o pozwolenie. Nie można było chodzić graniami w Tatrach Bielskich, a startowało się dokładnie naprzeciwko leśniczówki.
Dostaliście zgodę?
Oczywiście. Przyszła pocztą do domu na drugi dzień po moim wyjeździe.
A polski park?
Wtedy nie było takiej potrzeby.
Po latach co uważasz za największe wyzwanie w Tatrach?
Wtedy nie myślało się w ten sposób. Wszystko brało się z marszu, bez większych przygotowań. Z fantazji. Cele wybierało się spontanicznie, bo też spontanicznie dobierało się partnerów. Dopiero gdy zacząłem chodzić w parze z „Druciarzem”, a potem z Ryśkiem Szafirskim, można było stawiać jakieś cele. Pamiętam rewelacyjne, najlepsze sezony „Druciarza” – rok 1966 i 1967. „Druciarz” nie pracował, był, jak się wtedy mówiło, bumelantem. Siedział w Tatrach. Jak tylko była pogoda, szedł w góry… Inni przyjeżdżali na tygodniowe urlopy, przez które często cały czas lało.
Które przejście uważasz za najważniejsze?
To trudne pytanie. Ja po prostu łapałem okazje. Później, zimą robiliśmy Dolinę Jaworową. To były pierwsze zimowe przejścia, np. Wielki Jaworowy Szczyt północną ścianą filarem Cermana, który przeszedłem razem z „Druciarzem”. Zrobiliśmy to w jeden dzień. Było to pierwsze polskie przejście zimowe tej drogi.
W Jaworowej miałeś legendarny wypadek…
Na Jaworowym Rogu. Na filarze, gdzie skały wchodzą najniżej z Jaworowego Muru. Byliśmy już po ostrej hakówce. Wyszliśmy w miejscu, gdzie stroma część się kończyła i w kominie lodowym trzeba było się poruszać zapieraczką. Jest tam mała jaskinka, w której planowaliśmy biwak. To już było bardziej alpejskie chodzenie. Chociaż w tym czasie nie używaliśmy jeszcze hełmów, ale pierwszy raz spaliśmy w śpiworach.
Byliśmy w kominie, prawie całkowicie zalodzonym, przy kosówkach szukałem miejsca, gdzie dałoby się założyć biwak. Wyszedłem prawie na całą długość liny. W pewnym momencie, nie zarejestrowałem nawet tego, zacząłem spadać po zlodowaciałym śniegu. Nie wiem, ile leciałem. Głową biłem po lodzie. Wypadłem z komina wprost na leżącą pod nim głęboką warstwę śniegu, przykrytą lodową polewą. Wbiłem się tak głęboko, że nad głową widziałem tylko wąską dziurę, przez którą wpadłem. Szafirski mówił potem, że trochę mnie przyhamował na linie, ale zamortyzował mnie głównie śnieg.
Szafirski ściągał mnie do góry, ja coś majaczyłem, ale nic nie wskazywało na poważny uraz. Miałem małą ranę na głowie, z której coś płynęło, i niewielki uraz. Weszliśmy na Jaworową Grań. Szafirski prowadził mnie na sztywno. Wiał halny, po upadku miałem tylko jednego raka, na dodatek przyszła mgła. Zrobiło się ciemno. Pobłądziliśmy… Stanęliśmy we mgle nad uskokiem. Uznaliśmy, że nie ma co się wracać. Więc zjechaliśmy na linie do doliny. Tam okazało się, że Szafirskiemu odmrażają się nogi… Zeszliśmy w głąb doliny, zostałem na nocleg w chatce myśliwskiej, a Szafirski zszedł do Jaworzyny. Rano przyszedł po mnie zawiadomiony przez Szafirskiego „Druciarz”. Zeszliśmy na dół i samochodem marki Trabant Andrzeja Popowicza wróciłem do domu. Siedem dni po wypadku okazało się mam pęknięcie czaszki i wylew.
Jak wyglądało przygotowanie kondycyjne do wspinaczki?
Przede wszystkim na okrągło w skałkach. Co tydzień skałki.
Przygotowanie polegało tylko na wspinaniu? Żadnych ćwiczeń, podkładu kondycyjnego?
Tylko wspinanie. Na okrągło. Trochę ćwiczeń gimnastycznych zarządził Henryk Furmanik przed pierwszym wyjazdem w Kordyliery: jakieś ciężkie piłki, skakanie z wysoka na materace, jazda konna. A poza tym nauka hiszpańskiego.
Sprzęt, który używaliście w latach 60.?
Wtedy już byłem dobrze zaopatrzony. Mój ojciec dużo jeździł za granicę. W latach 50. cztery razy był w Ameryce po pomoc dla górnictwa, po maszyny. I mimo że był delegowany przez ministerstwo, to za czwartym razem wylądował na UB. Ojciec przywoził mi sprzęt. To były na przykład raki szybko zapinane. Dzięki niemu miałem prawdopodobnie jako pierwszy w kraju linę ze sztucznego tworzywa. Nazywała się Matterhorn, to była perlonówka, zapakowana w piękną folię. Ojciec przywiózł mi ją chyba pod koniec lat 50. Kiedy zacząłem ją wypakowywać w Morskim Oku, to Jan Długosz nie mógł się napatrzyć… Miałem jeszcze czekan austriacki Kaukazus. Mam go do dziś, ale drewniane stylisko jest w nim czwarte.
Sprzęt przywoziło się także ze Związku Radzieckiego. Rosjanie mieli bardzo dobry sprzęt, a przede wszystkim śruby do lodu.
Jeszcze później, w dobie radzieckich lotów kosmicznych, świetny był sprzęt robiony z tytanu. Dużo ludzi pracujących przy radzieckim programie kosmicznych również się wspinało. Podczas spotkań na wyprawach dawaliśmy im wzory ściągnięte ze sprzętu zachodniego, a oni na specjalnych obrabiarkach przygotowali sprzęt wspinaczkowy z tytanu, którego mieli pod dostatkiem. Tak oto radziecki przemysł kosmiczny wspierał polską wspinaczkę.
Byłeś też na słynnej alpiniadzie.
To był wyjazd dla uczczenia 50-lecia wielkiej rewolucji październikowej. W 1967 r. radzieccy alpiniści wysłali zaproszenia na wielką alpiniadę do wszystkich alpinistów krajów demokracji ludowej.
[ Kraje demokracji ludowej, tzw. KLD to państwa będące w orbicie zależności od Związku Radzieckiego, pozbawione instytucjonalnych cech demokracji, mimo gwarantowania jej przez konstytucję. Do krajów takich należała także Polska]
Każdy kraj miał wydelegować sześciu wspinaczy. Polacy zawsze musieli się różnić, więc było nas siedmiu: czterech z Klubu Wysokogórskiego i trzech z Polskiego Klubu Górskiego.
[ Polski Klub Górski (PKG) powstał na przełomie lat 1957/1959 jako organizacja niezależna od PTTK, ale związana z warszawskim środowiskiem związków zawodowych]
To miała być alpiniada na Pik Lenina (7134 m n.p.m.).
[ Latem 1967 roku, dla uczczenia 50. rocznicy rewolucji październikowej, Federacja Alpinizmu ZSRR zorganizowała międzynarodową alpiniadę w Pamirze, której celem było wejście na Pik Lenina. Podczas jej trwania szczyt zdobyło 321 alpinistów, w tym (14 sierpnia) grupa wspinaczy polskich: Stanisław Biel, Eugeniusz Chrobak, Piotr Młotecki, Andrzej Sobolewski, Zbigniew Staszyszyn, Ryszard Szafirski i Adam Zyzak]
Mało kto w Polsce wszedł wtedy powyżej 7000 m. Z Polaków Stanisław Biel miał chyba wtedy trzy szczyty powyżej 7000 m. Był w naszym zespole, a Rosjanie traktowali go jak eksperta. Zaprosili go więc do rady i wtedy okazało się, że oni, przygotowując wielką wyprawę, nie mieli mapy tych terenów. To było pogranicze radziecko-chińskie, a topografia była tajemnicą wojskową.
[ W tamtych czasach ZSRR i Chiny, dwa państwa komunistyczne, znajdowały się w stanie permanentnego konfliktu, łącznie z incydentami militarnymi. Granica między oboma państwami była zamknięta i ściśle strzeżona]
Wtedy Biel wyciągnął amerykańskie szczegółowe mapy, które miał z Uniwersytetu Jagiellońskiego, a robione były prawdopodobnie na podstawie zdjęć z samolotów szpiegowskich.
Rosjanie zbaranieli…
Do każdej grupy narodowej przydzielona była grupa instruktorów, opiekunów radzieckich. My trafiliśmy na Kabardyńców, którzy wprost nienawidzili Rosjan. Z wzajemnością. Było to widać nawet podczas tej wyprawy.
[ Kabardyńcy lub Kabardyjczycy – lud górski z Kaukazu, jeszcze w XIX w. niemal w całości wymordowany. Dziś ok. 400 tysięcy przedstawicieli tego ludu zamieszkuje Kabardo-Bałkarię. To autonomiczna republika Rosji granicząca m.in. z Gruzją. Na jej terenie leży Elbrus (5642 m n.p.m.)]
Byli tam także przedstawiciele Austrii, Włoch i chyba Francji, ale oni za siebie musieli zapłacić.
Jakie wyjazdy poza Polskę ceniłeś najbardziej?
Kaukaz, Alpy… chyba najbardziej Kordyliery. Cordyliera Blanca. Twarda, biała i ciepła skała…. Byłem tam siedem razy. Ale zawsze wracałem w Tatry.
To wracajmy w Tatry… środek zachodniej ściany Niżnych Rysów z Andrzejem Heinrichem…
Miałem taki okres, że co roku chodziłem na żywca na środek zachodniej ściany w Niżnych Rysach. Któregoś roku spotkałem tam Andrzeja Heinricha i mówię: zróbmy tę ścianę wprost do samego szczytu. Dół to trójkowa droga. Z lewej i prawej była droga hakowa, w środku nie było nic. I poszliśmy środkiem. Cztery wyciągi rzetelnej piątki. Na szczyt wchodzi się, łapiąc za wierzchołkowy kamień…
To powietrzna ekspozycja. Do dziś budzi podziw…
Droga później została nazwana drogą Heinricha, ale on sam mówił, że to była moja propozycja.
Z kim zrobiłeś najwięcej dróg?
Z Szafirskim te najbardziej wartościowe.
Szkoliłeś też komandosów z Czerwonych Beretów
[ Czerwone Berety – w PRL potoczna nazwa 6. Pomorskiej Dywizji Powietrznodesantowej. Formacja i jej organizacja były wzorowane na 1. Samodzielnej Brygadzie Spadochronowej PSZ na Zachodzie gen. Stanisława Sosabowskiego. Korzystała z wiedzy i doświadczeń byłych spadochroniarzy 1. SBS, przywróconych do czynnej służby wojskowej w 6. DPD. Jej żołnierze przechodzili szkolenie m.in. w Tatrach]
To były sześciotygodniowe ćwiczenia, początkowo w skałkach, potem już w Tatrach. Były to m.in. przemarsze od Doliny Chochołowskiej do Morskiego Oka. Wyobraźcie sobie, że obozowaliśmy np. w ścisłym rezerwacie w Dolinie Tomanowej, gdzie dojeżdżała nawet kuchnia polowa! W maju – czerwcu całe oddziały, w nieprzystosowanych do tego butach, wchodziły na Rysy, na grań Cubryny, często przy dużym śniegu i oblodzeniu.
Przez 20 lat nie mieliśmy żadnego wypadku. Dwa tragiczne dosięgły jednak instruktorów. Zginął Jan Długosz. Jerzy Warteresiewicz po wypadku doznał trwałego kalectwa.
Mierzyłeś się też z legendami…
Kiedyś w niedzielę (wówczas był to jedyny dzień wolny od pracy) pojechaliśmy z Andrzejem Popowiczem z postanowieniem przejścia klasycznej drogi na Zamarłej Turni. A było to dokładnie w 50-lecie pierwszego przejścia, czyli 23 lipca 1960 r. Mieliśmy mniej więcej tyle samo lat co pierwsi zdobywcy – Henryk Bednarski, Leon Loria, Józef Lesiecki i Stanisław Zdyb. Nie poszło nam łatwo. Popowicz poleciał jakieś 20 metrów. Złapał się starego haka, który natychmiast się ukruszył. Ściągnąłem go. Straciliśmy tylko bardzo fajny aparat fotograficzny. To była 103. moja droga. A 50 lat później, w 2010 r. znów tę drogę zrobiliśmy. Tym razem bez przygód. I tak trafiliśmy na okładkę „Taternika”.
Miałeś wtedy 76 lat…
…
Dlaczego ten zeszycik kończy się na 2010 r.?
Bo później nic godnego zapisania nie zrobiłem.
Chcesz się jeszcze wspinać w Tatrach?
Te tłumy ludzi zaczęły mi przeszkadzać. [chwila milczenia] Solo na Niżnie Tatry już mi się chyba nie zechce. Z partnerem, tak… Tylko… nie mam już partnerów w swoim wieku.
W rozmowie uczestniczyli:
Grzegorz Bielejec, Robert Cholewa, Maciej Kwaśniewski, Wojciech Dzik
Historia na marginesie
W 1960 r. grotołazi wyjechali do jaskiń na Kubę. 16 lat później, w 1976 r. wyjazd ten miał swoje przeciekawe zakończenie. W tym roku pojechałem na lodowce w Peru razem ze Zbigniewem Jaworowskim „Bacą”, który był szefem Centralnego Laboratorium Ochrony Radiologicznej. Na zlecenie Amerykanów realizował projekt badania pozostałości radioaktywnych na lodowcach po wybuchach jądrowych.
Tak na marginesie. „Baca” słynny był z pewnego wyczynu. W 1948 r., podczas wielkiej wystawy przemysłowej we Wrocławiu, wybudowano słynną iglicę ze stali, która miała 106 m wysokości. Na jej szczycie zainstalowane były lustra, które odbijały światło. Pierwsza burza nad Wrocławiem zniszczyła to urządzenie, groziło runięciem w dół. Zdjęcie luster wydawało się niemożliwe, pozostawienie ich groziło katastrofą. Nie było urządzeń o takim zasięgu, szczyt iglicy odchylał się pod wpływem wiatru nawet o 4 metry.
Jaworowski, wówczas student medycyny, który był wtedy w Zakopanem, przeczytał tekst i namówił swojego kumpla zakopiańczyka Wojtka Niedziałka. I obaj w 36 godzin wspięli się na iglicę za pomocą opracowanej przez siebie techniki i zdemontowali te lustra. Mówiła o nich cała Polska!
Do rzeczy. Lądujemy w Peru, a tam poproszono nas na oficjalne spotkanie z oficerem CIA. Był z nami świetny grotołaz Wiesław Maczek, który brał udział w wyprawie z 1960 r. A to właśnie Maczek i Stanisław Ogaza w 1956 r. w Jaskini Zimnej podczas prób pierwszego nurkowania w jaskiniach uszkodzili sprzęt, a akcja ratowania Ogazy, który został uwięziony za syfonem, poruszyła całą Polskę.
Wracając do Peru… I ten oficer CIA powiedział do Maczka: To, co robiliście wtedy na Kubie w 1960, miało być wykorzystane do ataku atomowego na USA! Jak się okazało, sporządzali między innymi dokładne plany tych jaskiń, które miały do 100 m wysokości, a kształtem przypominały dzwony. Wystarczyło rozkuć górną ich partię i startowisko dla rakiet gotowe.