— W 2014 roku zostałeś uhonorowany Nagrodą im. Waldka Muchy za pionierski projekt Hranicka Propast – step beyond 400 metres. Nikt nie miał jeszcze wówczas pewności, że czeska jaskinia okaże się najgłębszą na świecie, choć można było tak wnioskować z jej budowy geologicznej.
— Z punktu widzenia speleologii było to potężne przedsięwzięcie, które dawało perspektywy odkryć. Przez osiemnaście lat eksploracji co rusz dostarczałem dowodów, że jaskinia się pogłębia. W 2014 roku brakowało jej tylko ośmiu metrów do ówczesnej rekordzistki Pozzo del Merro (392 m) we Włoszech. Kapituła konkursu najwyraźniej uwierzyła we mnie i doceniła moje starania.
— W tym roku nominowano cię po raz kolejny! Dokonałeś przełomowego odkrycia, że Hranicka Propast liczy 404 m i jest najgłębszą zalaną jaskinią na świecie.
— Jestem z tego bardzo dumny i zawsze podkreślam, że sukces zawdzięczam wszystkim, którzy ze mną współpracowali. Przez te kilkanaście lat przy tym projekcie działało prawie 100 osób: nurkowie, speleolodzy, konstruktorzy sprzętu, lekarze, ratownicy. Nie sposób ich wszystkich wymienić z imienia i nazwiska.
— Latem 2015 roku w jaskini nastąpił zawał, który częściowo otworzył zacisk, znajdujący się na głębokości 196 metrów.
— Wcześniej schodziłem do drugiej komnaty jaskini innym przejściem. Na skutek obsunięcia tamto się częściowo zamknęło, drugie zaś, z którego korzystamy obecnie, ujawniło swoją obecność, wcześniej było przykryte zwalonymi drzewami i gnijącymi liśćmi. Do tamtej pory badałem głębokość Hranickiej Propasti poprzez opuszczanie sond ciężarkowych lub elektronicznych. Używałem zarówno sond skalibrowanych z poręczówką, jak i tych wyposażonych w głębokościomierz. Podejrzewałem, że sondy sięgają za płytko. Żeby to stwierdzić, musiałbym opuszczać sondę dziesięć czy dwadzieścia metrów w bok, licząc na to, że trafię w głębszą część jaskini. Na przeszkodzie stała budowa drugiej komory: wąska u góry, rozszerza się wraz z głębokością, przyjmując kształt dzwonu. Przesunięcie się nieco głębiej i zarazem w bok było bardzo trudne. Idealnym rozwiązaniem okazało się opuszczenie kamery wyposażonej w narzędzia pomiaru głębokości i napęd, pozwalający na przemieszczanie się również w kierunkach poziomych.
— Czyli skonstruowanie specjalnej maszyny?
— Tak. W tym celu dwa lata temu zwróciłem się do firmy Gral Marine z prośbą o przekonstruowanie takiej zdalnie sterowanej kamery, kamery (ROV – remote operated vehicule), którą już mieli, tak, by się udało ją użyć w tej jaskini. ROV był gotowy w sierpniu, zatem natychmiast przystąpiliśmy do działania. Pierwsza akcja była kompletnie nieudana: przygotowaliśmy cały sprzęt i zanurzyliśmy robota, nagle okazało się, że jeden z akumulatorów się popsuł. Nie było innego wyjścia, jak tylko wycofać się i poczekać na dostarczenie nowego akumulatora. Podczas drugiej akcji, na początku września, ROV zszedł na 180 metrów, ale źle się nim sterowało, należało zmodyfikować ustawienie kamer. Trzecia akcja, 27 września, miała być akcją treningową. Planowałem zejść na jakieś 270 metrów, ale okazało się, że jaskinia poniżej 270 m jest na tyle prosta, że nie warto się zatrzymywać i dlatego kontynuowaliśmy zanurzanie.
— Ile osób brało udział w tej akcji?
— Czterech Polaków: Marcin Jamkowski, Grzegorz Rutkowski, Bartek Grynda i ja oraz osiem osób z ekipy czeskiej, w tym David Canik, który odpowiadał za całą organizację od strony czeskiej.
— Jak długo trwała cała akcja?
— Około ośmiu godzin. Nurkowanie zajęło mi mniej więcej cztery i pół godziny – z czego większość spędziłem na dekompresji. Założyłem, że nurkowanie może potrwać nawet osiem godzin. Skończyło się szybciej, bo zaniechałem dodatkowych przystanków, które zwykle robiłem, by zwiększyć swoje bezpieczeństwo. Spieszyłem się na powierzchnię, wiedząc, że wszyscy czekają na moje wskazówki odnośnie do przechodzenia kluczowego miejsca na głębokości 200 m.
— Jakie zagrożenia, poza zawałem, mogą wystąpić w jaskini?
— Dużym ryzykiem jest możliwość obsunięcia się pni drzew, które utknęły gdzieś na w szczelinach jaskini i na półkach skalnych. Drzewa te często są chybotliwe. Podczas wcześniejszych akcji zdarzało mi się strącać taki jeden pień o długości 4 m i wadze ponad 100 kg. Taki spadający bal może uderzyć w nurka, ale także może pozrywać poręczówki. Pnie, których nie udało mi się zrzucić, staram się omijać z daleka.
— W jaki sposób zabezpieczałeś zejście robota?
— Zanurkowałem na 200 m, do zacisku, który oporęczowałem tak, by maszyna, przesuwając się idealnie wzdłuż tej liny, mogła się gładko prześliznąć i o nic nie zahaczyć. Następnie po wynurzeniu nawigowałem Bartka Gryndę, który sterował robotem. Jako jedyny znałem topografię jaskini poniżej 150 metrów, dlatego moje wskazówki były wiążące.
— Projekt został doceniony przez National Geographic. W 2012 roku przyznano ci grant naukowy, a 4 listopada nominowano cię do tytułu Adventurers of the Year.
— Postawiono mnie w jednym rzędzie z niezwykłymi ludźmi, jak Colin Haley, Ashima Shiraishi, Antoine Girard czy Mira Rai. Nasze działania są zupełnie różne, dlatego wybór osoby, która ostatecznie zdobędzie tytuł, na pewno nie będzie łatwy. Rywalizacja potrwa do 16 grudnia i jestem ciekawy, kto w niej ostatecznie zwycięży. [wywiad przeprowadzony był w listopadzie – przyp. red.].
— Obecnie duży nacisk kładzie się na rekordowość wszelkich dokonań. Ty konsekwentnie podkreślasz, że celem jest eksploracja.
— Dziś każdy może być rekordzistą, wystarczy znaleźć sobie jakąś niszową kategorię lub ja wręcz wymyślić. Pobito nawet rekord w kategorii: liczba osób prasujących koszule pod wodą, to taki dziwoląg w kategorii nurkowej. Dla mnie liczy się odkrywanie nieznanego.
— A jednak masz na swoim koncie kilka rekordów. W albańskiej jaskini Viroit, używając podwójnego obiegu zamkniętego, osiągnąłeś w lipcu tego roku rekordową głębokość 278 metrów. Nie korci cię, by tam zanurkować ponownie i sprawdzić, czy da się zejść niżej?
— Na tej głębokości znajduje się dno jaskini. Ale jeden z jej korytarzy, który widziałem podczas nurkowania, wznosi się do góry. Jest spora szansa, że wzniesienie to okaże się tylko małym prożkiem, za którym jaskinia znowu opadnie w dół. W lipcu planuję kolejną wyprawę, choć jeszcze nie do końca wiem, jak się przymierzyć do długiego działania na tej głębokości.
— Wyjaśnij, dlaczego jaskinia jest technicznie trudna?
— Po pierwsze, jest bardzo głęboko, po drugie, przyjdzie mi spędzić sporo czasu poniżej 270 m, co wydłuży o kilka godzin dekompresję, po trzecie, w jaskini jest zwykle silny prąd i po czwarte, temperatura wody wynosi tylko 11 stopni, co przy dwunastogodzinnym zanurzeniu może doprowadzić do hipotermii.
— Korzystasz z gotowych modeli dekompresyjnych poprzez ekstrapolację ich wskazówek na tak duże głębokości?
— Tak, dokładnie. Na dobrą sprawę nadal nie wiemy, jak organizm funkcjonuje na takich głębokościach i jak skutecznie przeprowadzić po takim nurkowaniu dekompresję. Sytuacja, gdy nurek uległ pełnej saturacji, jest w nurkowaniu technicznym dość dobrze rozeznana. Natomiast w przypadku niepełnej saturacji trzeba proporcjonalnie skrócić dekompresję, ale konia z rzędem temu, kto to dokładnie policzy. Oczywiście można by zrobić dekompresję, zakładając, że nurkowanie było w pełni saturowane, ale trwałaby ona parę tygodni. Ja się na to nie piszę. Opieram się zatem na kilku modelach dekompresyjnych, ale nie mam gwarancji, że któryś z nich będzie względnie dobry. Dlatego po każdym nurkowaniu zapisuję swoje odczucia i badam dopplerem, jak dużo mam pęcherzyków w organizmie. Następnie wprowadzam ewentualne zmiany w profilu.
— Czy odczuwasz dalekie skutki głębokich nurkowań? Ostra choroba dekompresyjna manifestuje się na tyle gwałtownie, że nie sposób przeoczyć objawów. Symptomy przewlekłe potrafią się maskować…
— Dalekie objawy choroby dekompresyjnej są groźne z tego powodu, że doprowadzają do martwicy tkanek w okolicy, w której utworzyły się zatory. Co jakiś czas badam się rezonansem magnetycznym. Badania nie wykazują, póki co, żadnych zaburzeń. Poza tym po głębokich nurkowaniach odbywam bardzo solidną dekompresję, jestem więc paradoksalnie mniej narażony na objawy choroby niż nurkowie, który schodzą płyciej i w związku z tym wydaje im się, że nie muszą tak bardzo dbać o dekompresję. Działa to trochę na tej zasadzie co w górach: jesteśmy czujni w trudnym terenie, a odpuszczamy sobie na łatwych odcinkach czy podczas zejścia. Ze statystyk oraz z mojej praktyki ratownika TOPR wynika, że wtedy właśnie zdarza się najwięcej wypadków.
— Jakie są według ciebie perspektywy rozwoju nurkowania jaskiniowego?
— Ta dziedzina cały czas się rozwija. Dopóki ludzie chcą nurkować, będą to traktować jak turystykę albo jak eksplorację. Nurkowanie jest na etapie „wchodzenia na dziewicze szczyty” i „turystyki kwalifikowanej”.
— Rozumiem, że w nurkowaniu nie można stopniować trudności. A freediving? W tym sporcie są rozgrywane zawody i to w kilku konkurencjach: zejście na bezdechu, zejście na bezdechu bez płetw, z jednym oddechem…
— W nurkowaniu jaskiniowym nie ma konkurencji typu: jeśli już zszedłem na 278 metrów, to teraz zejdę bez suchego skafandra. Zarówno tu, jak i w himalaizmie chodzi o eksplorację, ale jak już do niej dojdzie, to nie szuka się bardziej wymagającej techniki ani nie próbuje zanurzyć się w gorszych warunkach pogodowych.
— A zatem: jakie widzisz perspektywy rozwoju?
— Z pewnością postęp techniczny czy pogłębianie wiedzy o dekompresji pozwalają na bezpieczne osiąganie głębokości, które kiedyś były poza zasięgiem człowieka. Przełomem na pewno było zastosowanie rebreatherów. Postęp techniczny zapewne doprowadzi do miniaturyzacji sprzętu przy zwiększaniu jego parametrów technicznych, wydłużaniu ich czasu ochronnego. Coraz powszechniejsze jest stosowanie skuterów, które skracają czas zanurzania i zasięg penetracji. Dostępne są coraz doskonalsze systemy grzewcze, coraz lepsze habitaty. Wszystko to pozwoli przesuwać granice eksploracji. Na pewno jednak nie pojawi się taka tendencja, żeby próbować dokonywać nurkowań na uboższym sprzęcie, żeby podnieść styl.
— Wspominasz o stylu. Czym jest dobry styl?
— Według mnie jest to działanie w małym składzie, dbanie o to, żeby nurkowania były szybkie, dobrze zorganizowane, bez strat sprzętu, bez zbędnych czynności, w pełni samodzielne. Chodzi też o to, żeby nie przesuwać głębokości jaskini o kilka metrów, tylko żeby dokonać odkrycia z prawdziwego zdarzenia. Gdyby to odnieść do alpinizmu, to na pewno w dobrym stylu byłoby zrobienie klasycznego przejścia, zdobycie szczytu w stylu alpejskim. Jeśli chodzi o wspinaczkę skałkową, to w złym stylu byłoby zmontowanie stanowiska w połowie wyciągu tylko dlatego, że nie dajesz rady albo działasz zbyt opieszale.
— Jednym z twoich czołowych projektów jest podejmowana już od siedmiu lat próba znalezienia połączenia pomiędzy systemem meksykańskich jaskiń Dos Ojos i San Acun. Jak postępują prace i na czym polega trudność eksploracji?
— W zeszłym roku bardzo mocno posunąłem ten projekt do przodu. Mimo to cały czas nie udaje mi się znaleźć wspólnego korytarza. Te, które zbadałem do tej pory, rozbiegają się, a moim celem jest je połączyć. Geologiczna budowa jaskiń wskazuje na to, ze był to kiedyś jeden system. Problem polega na tym, że głębokie korytarze uległy zawaleniu na skutek trzęsień ziemi. Wiem już, w którym miejscu nastąpił taki zawał, i bardzo prawdopodobne, że odnalazłem jeden wspólny odcinek, tyle że docieram do niego z dwóch różnych stron. Albo znajdę przejście przez zawał, albo jego obejście.
— Czy przyszło ci kiedyś do głowy, by przekopać się przez taki zawał?
— Obecnie nie stosuje się technik, które naruszałyby strukturę jaskini. W Meksyku, gdzie się obecnie znajduję, jest jaskinia, a w niej zacisk, który swą nazwą upamiętnia działania eksploracyjne, polegające na zniszczeniu stalagmitów przy użyciu butli jako młotka, żeby przedostać się dalej. Obecnie jest to praktyka niedopuszczalna. W sytuacji kiedy jaskinia nie ma szaty naciekowej, kwestią dyskusyjną jest poszerzenie zacisku po to, żeby wpłynąć w głąb – odkucie kawałka litej części jaskini nie jest jakąś brutalną ingerencją i w suchych częściach takie działanie jest dość częste. Nie powinno się jednak tego robić w celu ułatwienia przejścia, zwłaszcza jeśli są ludzie, którzy przechodzą to miejsce bez poszerzania go.
— Ludzie mniejsi i drobniejsi – kobiety?
— No tak, jeśli mają do tego zamiłowanie i predyspozycje. Nikt nikomu nie każe być grubym.
— Chorwackie jaskinie Cetina i Gospodska określasz jako wielkie wyzwanie pomimo niedużej głębokości (106 metrów). Na czym polegają trudności eksploracyjne?
— W obu jaskiniach temperatura wody wynosi zaledwie 9°C. Poza tym sporą część Gospodskiej stanowi jej część sucha, w której trzeba transportować ciężki sprzęt nurkowy, co jest wyzwaniem logistycznym. Największe trudności polegają jednak na tym, że w czasie jednego nurkowania schodzę na 100 metrów, przebywam jakiś czas na tej głębokości, po czym wynurzam się z drugiej strony jaskini, a w drodze powrotnej muszę jeszcze raz zanurzyć się na 100 metrów, przejść tunel i następnie ponownie się wynurzyć. Taki profil nurkowania jest bardzo niebezpieczny ze względu na trudności z dobraniem właściwego modelu dekompresji. Dla mnie to eksperyment, którego namiastkę miałem już w Meksyku, gdy zmniejszałem głębokość do 30 metrów, by potem ponownie zejść niżej, ale bez wychodzenia na powierzchnię. Najważniejsze w tego typu nurkowaniu jest niedopuszczenie do powstania dużych pęcherzyków gazu w organizmie. Podczas zmniejszania głębokości pęcherzyki ulegają rozprężeniu, a następnie, podczas ponownego zanurzenia znowu się zmniejszają, ale nie znikają całkowicie. Takie małe, ściśnięte pęcherzyki mogą przejść do obiegu tętniczego i już się nie rozpuszczą. Podczas wynurzania się z drugiej strony jaskini pęcherzyki te będą rosły w obiegu tętniczym – to właśnie one doprowadzają do najpoważniejszych zaburzeń.
— Empirycznie opracowałeś model dekompresji, który zdaje się dobrze działać.
— Tak, ale – co podkreślam – tylko w moim przypadku. Nie wiadomo, jak by to podziałało u kogoś innego. Dowodem na to, że profil działa, jest to, że żyję i mam się dobrze.
— Przejdźmy do Macedonii. Eksplorowałeś między innymi głęboką na 230 metrów jaskinię Matka Vrelo. Co jest w niej najbardziej niesamowite?
— To olbrzymia jaskinia, o niesamowitych przestrzeniach, które wciąż czekają na eksplorowanie. Z pewnością jest głębsza niż te 230 m. Będzie stanowić moje kolejne wyzwanie. Umówiłem się z Macedończykami, którzy zaprosili mnie do współpracy. Zasadnicze działania podejmiemy w przyszłym roku, kiedy chłopaki się zorganizują. Macedończycy są wspaniałymi, życzliwymi i gościnnymi ludźmi, co sprawia, że uwielbiam wyprawy do tego kraju.
— A jeśli chodzi o jaskinie we Włoszech?
— Najgłębszą jaskinią, którą eksplorowałem, jest Elefante Bianco o obecnej wyeksplorowanej przeze mnie głębokości 196 metrów, ale bardziej ciekawi mnie jaskinia Fontanazzi, która pozornie nie jest taka spektakularna. Wejście jest bardzo ciasne, sama jaskinia stwarza znaczne trudności techniczne. Próbowałem ją eksplorować już pięciokrotnie i za każdym razem ponosiłem klęskę. Podczas pierwszego pobytu we Włoszech okradziono mój samochód z części sprzętu; za drugim miałem awarię rebreathera, za trzecim musieliśmy skrócić pobyt z powodów osobistych jednego z uczestników, za czwartym była bardzo słaba widoczność, a gdy przyjechałem po raz piąty, okazało się, że dosłownie 30 minut przede mną do wody wszedł włoski zespół i zablokował jaskinię na tydzień.
— Czy zdarza ci się nurkować rekreacyjnie? Masz jakieś ulubione punkty na mapie świata?
— Na pewno są to meksykańskie jaskinie ze względu na ich urodę, stosunkowo łatwy dostęp, znakomitą przejrzystość, ciepłą wodę, fantastyczne wrażenia wzrokowe. System Sac Actun jest chyba jednym z najładniejszych na Jukatanie. Ponad 150 wejść, ponad 200 km długości i nieprawdopodobnie piękne nacieki.
— Nurkowałeś w Śnieżnej Studni, Wielkiej Śnieżnej, w Kasprowej Niżni. Jak w porównaniu z jaskiniami na świecie wypadają jaskinie tatrzańskie?
— Stanowią ogromne wyzwanie! Jaskinie tatrzańskie stwarzają wielkie trudności ze względu na trudny dostęp, skomplikowane dojścia do syfonów, zimną wodę. Kłopotem jest także znalezienie ekipy pomocniczej, bo nurek w pojedynkę nie jest w stanie dostarczyć sprzętu i sprawnie działać. Pamiętam nurkowanie w Śnieżnej Studni, które zajęło mi pół godziny, a cała akcja trwała 48 godzin non stop. Byłem w Zimnej, ale to żadna eksploracja, bo są tam płytkie i krótkie, dobrze rozpoznane syfony. Nurkowałem też w Kasprowej Niżni, która jest chyba moim ulubionym poletkiem eksploracyjnym – odkryłem większą część zalanej części tej jaskini. Wspominam do tej pory bardzo trudną akcję w Śnieżnej Studni – bodaj nikt poza mną nie dotarł jeszcze do jej przodka. Jaskinie tatrzańskie są na swój sposób piękne, ale są też kolosalnym wyzwaniem eksploracyjnym.
— Co było celem akcji w Śnieżnej Studni?
— Eksploracja. W życiu bym nie nurkował tam dla rekreacji czy przyjemności! Najpierw kłopot na podejściu. Rusza się z Doliny Małej Łąki, a następnie odbija od szlaku. Podejście zajmuje jakieś cztery godziny i zwykle działa się tam zimą. Następnie, żeby zanurkować, trzeba pokonać metodami speleo siedemset metrów w pionie suchej części jaskini. W dolnej części jest mnóstwo błota, które oblepiało ludzi, sprzęt, liny, blokowało przyrządy zaciskowe. Na zakończenie akcji byliśmy tak wyczerpani, że zdeponowaliśmy przy wyjściu worki ze sprzętem, bo nie dawaliśmy rady ich wynieść za jednym razem. Jaskinia ta nadal ma ogromny potencjał eksploracyjny, ale wymaga też żelaznej dyscypliny, przygotowań i rozsądnego działania.
— Jako ratownik TOPR-u z pewnością uczestniczyłeś w akcjach ratunkowych w jaskiniach.
— Takie akcje nie są częste; zdarza się może jedna rocznie. Wydobywaliśmy kiedyś z dna Wielkiej Śnieżnej zwłoki grotołaza, który odpadł od ściany, działając w suchej części jaskini. Sama akcja trwała prawie dwie doby. Uczestniczyłem także w akcji wydobycia zwłok Waldka Muchy, który zginął w listopadzie 2001 roku w Jaskini Nad Kotliną. Pamiętam też akcję, w której nie brałem udziału, bo nie byłem jeszcze wówczas ratownikiem, ale słyszałem o niej od starszych kolegów z TOPR-u. W 1987 roku jugosłowiański speleolog Aleksej Petrujkić uległ śmiertelnemu wypadkowi w Jaskini Bystrej, podczas nurkowania w V syfonie. Ratownicy określają tę akcję jako szalenie trudną. Wystarczy wspomnieć, że trwała ona niemal dwa miesiące. W latach dziewięćdziesiątych przebyłem ten syfon i odkryłem szósty. Przy okazji wydobyłem na powierzchnię automaty oddechowe Petrujkicia.
— Jakie masz plany na przyszłość?
— Zimę spędzam w Meksyku. Prowadzę tutaj dwie wyprawy eksploracyjne i szkolę nowych nurków jaskiniowych. W międzyczasie polecę na Kubę, by na zaproszenie miejscowych nurków pomóc im w tworzeniu systemu ratownictwa jaskiniowo-nurkowego. W lutym pewnie wrócę do Polski, więc część zimy spędzę w Tatrach, pracując w TOPR-ze, a na wiosnę znów Bałkany i dalsze eksploracje rozpoczętych w zeszłym roku projektów. Zaczynam też w tym roku działalność poszukiwawczą w Afryce. Tam jest jeszcze mnóstwo nieodkrytych i niezbadanych jaskiń.
Rozmawiała: Ilona Łęcka