Ostatnio trafiłem na książkę „Noszak solo, czyli Afganistan w pojedynkę”. To niewielka, bogato ilustrowana pozycja o samotnym wejściu Łukasza Kocewiaka na szczyt Noszak (Noshaq, 7492 m n.p.m.) w Hindukuszu Wysokim w 2018 roku, wydana przez Wydawnictwo Annapurna (Warszawa 2019).
Pisze: Jerzy Wala
Książka to wywiad z Łukaszem Kocewiakiem – podróżnikiem i alpinistą, przeprowadził go Roman Gołędowski. To pozycja ciekawa. Zawiera sporo informacji o aktualnej sytuacji w rejonie Wachanu, północnego Afganistanu i w samej Dolinie Qadzi Deh. Szczególnie istotne są w niej informacje o warunkach śnieżnych i pogodowych podczas wejścia na szczyt. Niestety poważnym mankamentem książki jest brak dat, co utrudnia wpisanie Kocewiaka w historię alpinizmu, może również uniemożliwić wykorzystanie jego doświadczeń przez zainteresowanych. Podziwiać można pomysł, sprawne i szczęśliwe przeprowadzenie całkowicie samotnego wejścia. Podejmowanie tak trudnego i ryzykownego przedsięwzięcia dowodzi wyjątkowej siły psychiki Łukasza Kocewiaka. Pewnie niewielu by się na coś takiego porwało. Istotna jest tu ocena możliwości, odpowiedzialność wobec bliskich czy osób, które mogą się znaleźć w sytuacji konieczności niesienia mu pomocy. Co nieco można się o tym dowiedzieć z książki.
Świadomość zagrożeń i własnych ograniczeń w trudnym terenie wysokogórskim wrasta w miarę uprawiania alpinizmu, przeżytych niebezpiecznych zdarzeń czy zdobytej wiedzy, w tym przypadku dotyczącej wejść zachodnim ramieniem Noshaqa. Tymczasem przytoczone na końcu książki piśmiennictwo jest dość skąpe.Jedna pozycja, artykuł Stanisława Biela „Polska Wyprawa w Hindukusz 1960 – Omówienie Wyprawy” opublikowany w „Taterniku” z 1962 roku, nie ma nic wspólnego z zachodnim ramieniem Noshaqa, którym wówczas nikt się nie interesował. Pozostałe dwie nie dotyczą wejść w Hindukuszu Wysokim.
Książka ta może zachęcać młodych, ambitnych alpinistów do powtarzania takiego wyczynu. Jednak chciałbym zwrócić uwagę czytelników na grożące im niebezpieczeństwa na tej pozornie łatwej i bezpiecznej drodze, nawet w sprzyjających warunkach atmosferycznych i śnieżnych. Wracam więc do moich wspomnień sprzed wielu już lat.
Wejście na Noshaq zachodnim ramieniem, przebytym po raz pierwszy przez Austriaków w 1963 roku, jest dość bezpieczne, nie nastręcza większych trudności poza progiem, oddzielającym zachodni taras od ramienia, choć i ta droga bywa bardzo niebezpieczna. W 1966 roku z Ryszardem Rodzińskim i Januszem Wojtusiakiem przy prawie bezchmurnej pogodzie, późnym popołudniem 2 września osiągnęliśmy obóz III (c. 6800 m) na zachodnim tarasie. Kiedy lokowaliśmy się w namiotach, znikła widoczność i zaczął się intensywny opad śniegu, który trwał następne dwa dni. 4 września w padającym śniegu, brnąc po pas w śnieżnym puchu, ze stałą asekuracją, wycofaliśmy się do obozu I. W tamtych czasach nie mieliśmy żadnych środków medycznych, a zagrożenie chorobą wysokościową było duże.
Kolejnego dnia rano, po gwałtownej wichurze rozrywającej namiot, omijając skalną grzędą teren śnieżny, po wielogodzinnej wspinaczce wycofaliśmy się na lodowiec. W tym samym czasie, tj. 4 września, przy wycofywaniu się spod Darban Zom (7219 m) do obozu III na zachodnim tarasie w lawinie zginął Jerzy Potocki. Podchodząc z obozu I do obozu II podczas akcji ratunkowej po Andrzeja Heinricha, widzieliśmy ślady po zejściach wielkich lawin deskowych na najłagodniejszym i wydałoby się niezagrożonym odcinku zachodniego ramienia. Teren ten po wichurze zamienił się w pułapkę. Szczęśliwie przeszliśmy go dzień wcześniej, przed wichurą.
Nawet podczas bardzo dobrych warunków w górach dochodziło i wciąż dochodzi do różnych wypadków czy chorób. Dawniej były to przede wszystkim choroby związane z wysokością, zapalenia płuc, odmrożenia, kamica nerkowa, na co też pewny wpływ miało skracanie aklimatyzacji. Głośnym wydarzeniem w 1971 roku była tajemnicza śmierć dwóch dwójek z 12-osobowej wyprawy bułgarskiej: jednej po osiągnięciu szczytu, drugiej po zejściu z obozu III (6800 m) oraz piątego uczestnika w obozie III w wyniku choroby. Do podobnej tragedii doszło w lecie 1978 roku, dotknęła ona 7-osobowej amerykańskiej wyprawy kierowanej przez Sheldona Moomawa. W niewyjaśnionych okolicznościach powyżej obozu III zginął on wraz z K. Teterem. Na ciało Sheldona Moomawa natknęli się Niemcy z wyprawy Konstanz Hindukusch Exp. Deutscher Alpenverein 1978, zdobywcy północnej ściany Noshaqa. Drugiego zespołu nie odnaleziono. Tak jak do dziś nikt nie natrafił na zwłoki Jerzego Potockiego.
Inny przykład, choć nie dotyczy już zachodniego ramienia, warto go tu przywołać. W 1973 roku podczas pobytu w Dolinie Mandaras przy stabilnej długotrwałej pogodzie bez opadów widzieliśmy zejście potężnej lawiny lodowej północną ścianą Kohe Mandaras. Kilka lat później, w 1977 roku, podczas polsko-angielskiej wyprawy zespół: Andrzej Zawada (kierownik wyprawy), Terry King, Piotr Jasiński i Marek Kowalczyk dokonał wejścia północną ścianą na Kohe Mandaras (6628 m). Drogę wybrali dokładnie przez teren, którym zeszła wcześniej lawina. Pomyślałem sobie wtedy, że gdyby koledzy widzieli ją, to na pewno nie odważyliby się wchodzić w ten teren.
Nie wszystko jest przewidywalne i trzeba to brać pod uwagę. Warto poznawać teren przez dłuższy czas i działać w większych liczebnie zespołach, gdzie można sobie nawzajem pomóc. Obecnie w górach można mieć na bieżąco dokładne informacje o zmieniającej się pogodzie, o wiele lepszy sprzęt zdecydowanie ułatwiający wspinanie czy środki medyczne. To jednak nie zawsze wystarczy. Piszę o tym, ponieważ wielu jest takich optymistów, którzy uważają, że zawsze wszystko im się uda, a dla sukcesu, sławy warto ryzykować.
Wracając do książki. Łukasz Kocewiak opowiada też o swojej wcześniejszej próbie na Noshaqu w 2016 roku. Wspomina swojego towarzysza, podając tylko imię. To taka moda czy może lekceważenie partnera? W książce wymienia też inne ekspedycje pod Noshaqiem, np. afgańskich kobiet czy polską, z której dwie osoby weszły na Noshaq. Szkoda, że są to informacje bardzo skąpe, bez nazwisk, dat i dokładniejszych danych o wejściach. Nie ma tych informacji w „Taterniku”. A czy gdzieś są?