34 dni. Każdego dnia średnio 50 km
i 2000-2500 m przewyższenia
Pisze: Adam Gomola
Pomysł przejścia całych Alp na nartach zrodził się w mojej głowie kilka lat temu. Na zawodach Pierra Menta zobaczyłem reklamę przewodnika „La Grande traversee des Alpes a ski”. Jakoś nie dawało mi to spokoju. Później przeczytałem wywiad z Paolo Rabbią, który w 2009 roku w 62 dni samotnie przeszedł Alpy. Wtedy już wiedziałem, że kiedyś też spróbuję. Póki co próbowałem zrealizować projekt trawersu całych Tatr w jeden dzień non stop. Udało się to zrobić w 2017 roku i wtedy nie miałem już wymówki, aby odłożyć trawers Alp na później. Pierwszym poważnym wyzwaniem było znalezienie odpowiedniego partnera lub partnerów do tego przedsięwzięcia. Nie była to sprawa prosta. Chciałem iść z Bartkiem Golcem i Jackiem Czechem. Jacek nie był do końca przekonany i miał trochę inne plany, natomiast Bartka przerażała wizja dwumiesięcznego wyjazdu. Wtedy wpadłem na pomysł, by spróbować zrobić to w czasie krótszym niż 40 dni z wykorzystaniem rowerów. To była świetna przynęta – Bartek złapał haczyk. Potrzebowaliśmy jeszcze kogoś do wsparcia, jako kierowcę kampera. Chęć wyjazdu od razu zadeklarował nasz kolega Staszek Kruczek. Musieliśmy już tylko znaleźć tanią wypożyczalnię kamperów i w zasadzie mogliśmy ruszać na podbój Alp.
Oczywiście trzeba było zdobyć pieniądze, ale to już zupełnie inna i mniej wesoła bajka. 5 marca wyruszyliśmy z Rybnika w kierunku Wiednia. Wieczorem dotarliśmy w okolice Glognitz, skąd mieliśmy wystartować. Następnego dnia zapięliśmy narty i ruszyliśmy na podbój Alp. Zajęło nam to w sumie 34 dni. Na pewno nie był to spacerek. Codziennie pokonywaliśmy średnio 50 km i 2000-2500 m przewyższenia. Pogoda była zmienna, w bardzo wielu sytuacjach tylko dzięki GPS-owi odnajdywaliśmy właściwą drogę. W zasadzie cały czas mieliśmy dostawy świeżego śniegu, co zmuszało nas do ciągłego torowania. Praktycznie w ogóle nie spotykaliśmy skiturowców na naszej drodze. Dopiero w Szwajcarii i Francji mieliśmy szansę korzystać ze śladów poprzedników. Niezastąpione okazały się rowery, ponieważ wszystkie odcinki bezśnieżne mogliśmy pokonywać dużo szybciej i sprawniej. Poza tym w momentach załamania pogody mogliśmy dzięki nim wybrać bezpieczniejszy wariant, przenosząc się do innej doliny, a nie czekać bez końca na stabilizację warunków pogodowo-śniegowych. Każdy dzień był nowym wyzwaniem. Już pierwszego mocno się zestresowaliśmy. W okolicach najwyższego szczytu Heukupe (2007 m n.p.m.) pogoda się zepsuła, że zjazd był możliwy tylko dzięki GPS-owi. Teren był tak eksponowany, że co jakiś czas natrafialiśmy na kilkudziesięciometrowe skały i żleby prowadzące do nikąd. Po kilku próbach w kompletnej mgle wreszcie natrafiliśmy na chodnik zaznaczony na GPS i nim udało się nam dostać na dół.
Kolejne dni były całkiem przyjemne, chociaż pogoda nie była najlepsza. Na granicy Wysokich Taurów dojechali do nas Adam z Alkiem i przez parę dni towarzyszyli nam w walce o każdy nowo wytorowany metr. W pierwotnych planach mieliśmy wejście na Glossglokner, ale jak już zaczęliśmy się do niego zbliżać, pogoda była coraz gorsza. Kiedy dotarliśmy do miejscowości Kals u jego stóp, załamała się kompletnie. Dokonaliśmy więc korekty trasy i wybraliśmy inny wariant. Wierzyliśmy, że jak przejdziemy przez przełęcz Klammljoch do „słonecznej Italii”, to pogoda będzie super. Niestety nasze przewidywania nie sprawdziły się. Było jeszcze gorzej. Na dobrą pogodę musieliśmy poczekać kilka dni. Pierwszy ładny słoneczny dzień przywitał nas pod Hohe Wilde (3480 m). Błękit nieba i siła słońca tego dnia były wprost proporcjonalne do naszej walki o wejście na przełęcz Eisjochl. Podjęliśmy trzy próby i dopiero ta ostatnia, gdzie na zakosach ze względu na stromiznę zamiast kijków używaliśmy dłoni, zakończyła się sukcesem. Kolejnym stresującym momentem było przejście z Livigno przez przełęcz La Stretta (2476 m) do Szwajcarii. Mieliśmy tylko przeskoczyć przez małą niepozorną przełączkę, a że poprzedniego dnia śnieg był bardzo miękki, to nie zabraliśmy raków. Niespodziewanie tuż przed nami stanęła betonowa ściana. Na nartach na tym stromym betonie jeździć się już nie dało, a na butach mieliśmy problem wbić się na 2 cm. Był to niezły horror, jak na początek pięknego dnia w rejonie Berniny. W Alpach Leopontyńskich zjeżdżaliśmy cały czas po lawiniskach i przewieszonych lasach w bardzo wąskich i głębokich dolinach, gdzie zadomowiła się już wiosna. Różnice wzniesień sięgały tam 2000 m, co powodowało, że nawet jedno podejście było w stanie nas zmęczyć. Ale prawdziwe wyzwania były dopiero przed nami. W Alpach Walijskich podczas podejścia z Gondo na Zwischenbergenpass (3268 m) w pewnym momencie na niezbyt stromym stoku coś pod nami strzeliło. Przez głowę przeleciała mi myśl, że już po nas. Na szczęście śnieg nie ruszył. Kilkadziesiąt metrów wyżej przekroczyliśmy wąską, ale ciągnącą się w nieskończoność szczelinę, która powstała w wyniku tego tąpnięcia. Tego samego dnia przeżyliśmy jeszcze jedno takie tąpnięcie, na szczęście też bez konsekwencji. Nazajutrz mieliśmy zaplanowane przejście z Saas Fee do Zermatt. Po nocnym opadzie i gwałtownym ociepleniu lawiny spadały wszędzie. Rano zamknięto ośrodek narciarski w Saas Fee i zasugerowano nam, by nie wychodzić w góry. Przed południem, gdy pogoda się poprawiła i za pomocą materiałów wybuchowych zarządcy ośrodka zrzucili prawie wszystkie lawiny, podjęliśmy drugą próbę przejścia do Zermatt. Na początku wszystko szło dobrze, ale wraz ze zbliżaniem się do przełęczy Adlerpass (3789 m) pogoda zaczęła się pogarszać. Na przełęcz dotarliśmy w huraganowym wietrze i przy zerowej widoczności. Zjazd w kierunku Zermatt wydawał się drogą do nikąd, prowadzącą po zlodzonym i stromym stoku. Na szczęście niżej było już całkiem dobrze, ostatecznie cały etap zakończyliśmy w Zermatt z uśmiechem na twarzy. Prawdziwe piekło miało nas czekać następnego dnia. Po analizie prognozy pogody wiedzieliśmy, że dobre warunki mają się utrzymać do godziny 12. Znając nasze tempo poruszania się, zdawaliśmy sobie sprawę, że do południa powinniśmy wyjść na Tete Blanche. Wydawało się, że mamy wszystko pod kontrolą. Kiedy wystartowaliśmy z Zermatt, zaobserwowaliśmy pierwsze niepokojące symptomy: silny wiatr i zasłonięty chmurami Matterhorn. Przyspieszyliśmy więc na tyle mocno, że zaczęliśmy mijać miejscowych, mocnych zawodników na lekkim sprzęcie. Szybkie tempo nie wystarczyło. Pogoda załamała się już o 10.30 – znaleźliśmy się w bardzo trudnej sytuacji. Wiatr był huraganowy, a widoczność zerowa. Nie mogliśmy odnaleźć właściwej drogi. W pewnym momencie na Tete Blanche natknęliśmy się na samotnego Szwajcara, który był totalnie zdezorientowany, mimo że był tam siódmy raz. Przywiązaliśmy go do naszej liny i wspólnie rozpoczęliśmy walkę o przeżycie. Dzięki Bogu udało nam się szczęśliwie dotrzeć do Arolli. Szwajcar pierwotnie chciał zostać w schronisku Cabana de Bertol, ale kiedy tam doszliśmy, postanowił zjeżdżać z nami na dół. Po nocnych opadach śniegu nie mieliśmy żadnych szans na przejście z Arolli do Verbier. Na szczęście w Szwajcarii jest wiele ośrodków narciarskich i właśnie po trasach jednego z nich udało się nam dostać z Sivez do Verbier. Byliśmy już tylko jeden dzień drogi od Courmayeur. Warunki śniegowo-pogodowe nie dawały nam zbyt wielkich szans na wejście na Mont Blanc, ogłoszono 3. stopień zagrożenia lawinowego, z tendencją rosnącą.
W tym dniu w lawinie w Chamonix zginął Emanuel Cauchy, lekarz Elizabeth Revol, więc nie mieliśmy ochoty na podejmowanie zbędnego ryzyka. Po przejściu do Francji jeszcze dwa dni walczyliśmy z beznadziejną pogodą. Później wyszło słońce i już do końca mogliśmy się cieszyć słonecznymi dniami bez większych problemów w górach.7 kwietnia 2018 r. doszliśmy do St. Etienne de Tinee i w tym miejscu zakończyliśmy nasz górski Trawers Alp. Następnego dnia, już na rowerach pokonując 90 km, dotarliśmy do Nicei. Cały trawers był dla mnie ogromnym obciążeniem psychicznym i fizycznym. Większość etapów to była wyprawa w nieznane. Mieliśmy kilka sytuacji mrożących krew w żyłach, ale z pomocą Bożą wychodziliśmy z nich bez szwanku. W sumie pokonaliśmy 1690 km i 71 500 m przewyższenia. Pragniemy podziękować za wsparcie wyprawy: Adamowi Matusznemu z firmy Drewnostyl, zarządowi Klubu Skialpinistycznego Kandahar, firmie Alpinka i Andrzejowi Koniorowi. Nie zastanawiając się wiele, uwierzyli, że damy radę. Podziękowania należą się również Polskiemu Związkowi Alpinizmu i Ministerstwu Sportu i Turystyki. Firmom Ski Trab, Dynafit i Krzysztofowi Koniorowi dziękujemy za wsparcie sprzętowe.
Dziękuję…
30 kwietnia – początek wielkiej majówki. Nie spędzę jej na Kalymnos, w Paklenicy ani nawet w Sokołach. Jestem w szpitalu w niewielkim kanadyjskim mieście Kamloops, 8000 km od domu. Tydzień temu śnieżna lawina w Górach Skalistych raptownie przerwała moje wymarzone wspinaczkowe wakacje. I prawie przerwała linię życia. Poturbowany, ale przeżyłem, otoczony jestem dobrą opieką. Tak naprawdę obsługa szpitala robi więcej, niż można by od niej oczekiwać, np. zielonowłosa salowa specjalnie dla mnie przynosi prawdziwą kawę z pobliskiej kawiarni, a pielęgniarka Jullie kupuje nam upragnione owoce. Olbrzymią niespodzianką były odwiedziny Terry’ego i Iana, ratowników medycznych, którzy zajmowali się mną i Jackiem bezpośrednio po wypadku (najpierw nas opatrzyli, a potem opiekowali się nami podczas lotu z gór do Kamloops). Wyobraźcie sobie, że po kilku dniach zjawili się na naszym piętrze szpitala, żeby się z nami spotkać, sprawdzić co u nas, porozmawiać. To było niesamowicie miłe z ich strony, przecież takich pacjentów jak my mają setki. No, ale być może powinniśmy się spodziewać, że w służbach medycznych pracują ludzie o wyższym poziomie empatii? A co powiecie na to: ratownicy górscy, którzy podejmowali nas z lawiniska, wykonali dodatkowe loty śmigłowcem tylko po to, żeby odzyskać nasz sprzęt spod ściany, z namiotu w dolinie, a nawet z depozytu pozostawionego na oddalonym miejscu biwakowym. Przecież to pociągało za sobą znaczne dodatkowe koszty, a przede wszystkim związane z takimi lotami ryzyko. Mimo to zdecydowali się pomóc daleko więcej niż powinni. W dodatku trzy dni później strażnik parku narodowego, na terenie którego działaliśmy, cały odzyskany sprzęt przywiózł nam samochodem do szpitala! Takie rzeczy nie zdarzają się codziennie. Generalnie Kanadyjczycy pozytywnie nas zaskakiwali przez cały pobyt. Wcześniej na szlaku, przed naszym wypadkiem, dwóch schodzących z gór turystów, Bob i John, bez wahania odstąpiło nam zbędne racje jedzenia, bo nam zaczynało brakować. A jeszcze wcześniej emerytowany miłośnik psów husky Ron na ochotnika podwiózł mnie do najbliższego sklepu na zakupy – 40 km w tę i z powrotem. To znów wykraczało poza zwykłą uprzejmość: ktoś zdecydował się poświęcić swój czas, wykonać dodatkowy wysiłek tylko po to, żeby nam bezinteresownie pomóc. Także Raphael, kanadyjski alpinista światowej klasy, po wypadku zaoferował nam wsparcie w razie potrzeby. Nie tylko Kanadyjczycy okazali się życzliwi. Po przylocie z Polski do Vancouver zatrzymaliśmy się u Moniki i Piotra, którzy przyjęli nas z iście staropolska gościnnością. Po wypadku odwiedzali w szpitalu, zaopatrzyli w „cywilne” ubrania i górę smakołyków. W Kamloops zgłosił się też do nas Waldek, rodak od lat mieszkający w Kanadzie, kompletnie obcy. Dowiedział się że mamy kłopoty i postanowił pospieszyć z pomocą. Bez niego trudno byłoby zorganizować wysyłkę naszych bagaży do Polski. Oczywiście mieliśmy też wsparcie od rodzin i przyjaciół z Polski. Specjalnie zobowiązani jesteśmy facetom, na których zawsze można liczyć, czyli Dawidowi, Januszowi i Piotrowi. To oni w naszym imieniu rozpoczęli starania o uruchomienie kanadyjskich służb ratowniczych. Udało się dzięki osobistemu zaangażowaniu Marcina Trzcińskiego, konsula RP w Vancouver, za co pozostajemy ogromnie wdzięczni. Jak widzicie, nie mam nic do opowiedzenia o wspinaniu. Za to bardzo zależy mi na opowiedzeniu o ludzkiej życzliwości, której na tym wyjeździe zaznałem. I o pomocy nieoczekującej żadnej wzajemności. Ja też chcę tak pomagać. A wy, jeśli jeszcze nie zaczęliście, to nie musicie czekać na podobne do moich przeżycia – mówię wam z doświadczenia, że warto.
Rafał Zając