Narastający warkot i charakterystyczna sylwetka śmigłowca w czerwono-białym kolorze. To leci „Sokół”, to znowu w Tatrach ktoś wzywa pomocy. Turyści zadzierają głowy, spekulują, co się mogło stać. Każda akcja to również ryzyko, którego nie da się do końca przewidzieć, tak jak nieprzewidywalne są góry. Większość akcji kończy się bezpiecznym zwiezieniem taterników lub turystów w dół. Najtrudniejsze są chwile, gdy zerwać trzeba gałązkę kosodrzewiny aby położyć ją na znoszonym z gór ciele. Najtrudniej, gdy gałązkę tę trzeba położyć na ciele kolegi – ratownika, który zginął niosąc pomoc.
Poniżej opisujemy kilka wybranych akcji, dramatycznych, niestety także i tragicznych, od samego początku, gdy Pogotowie zaczęło pomagać w Tatrach. Aż do dziś. Bo pomaga nieprzerwanie. I ofiarnie.
Mieczysław Karłowicz (1876-1909) zasłynął jako wybitny kompozytor, świetny fotografik Tatr i wielki miłośnik gór. Chodził w Tatry ze swoim przyjacielem generałem Mariuszem Zaruskim. Wspólnie planowali powołanie górskiej straży ratunkowej. W lutym 1909 roku Karłowicz wybrał się na nartach samotnie na Halę Gąsienicową, by wykonać kilka fotografii. Zginął w lawinie, która zeszła z Małego Kościelca. Matka Karłowicza zaniepokoiła się, że syn nie wrócił. Następnego dnia Zaruski z góralami przybyli na miejsce i rozpoczęli poszukiwania. Śmierć przyjaciela stała się dla generała bezpośrednim bodźcem do powołania w 1909 roku Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Dlatego tę akcję można uznać za pierwszą w historii TOPR. W miejscu śmierci kompozytora znajduje się tzw. Głaz Karłowicza, widoczny z letniego niebieskiego szlaku Hala Gąsienicowa – Zawrat.
W sierpniu 1910 w północnej ścianie Małego Jaworowego umierał młody taternik Stanisław Szulakiewicz. Jego partner po wypadku mimo ryzyka wydostał się ze ściany i pobiegł na Łysą Polanę zawiadomić Pogotowie. Generał Mariusz Zaruski zebrał ratowników i na furkach pojechali do Doliny Jaworowej. Klemens Bachleda zwany był królem przewodników tatrzańskich. Prowadził w góry m.in. Kazimierza Przerwę-Tetmajera. Gdy w 1909 roku Mariusz Zaruski stworzył TOPR, Klimek Bachleda stał się jednym z najbardziej czynnych i ofiarnych członków Pogotowia, pełniąc funkcję zastępcy Mariusza Zaruskiego.
Wawrzyniec Żuławski napisał później w zbiorze „Tragedie Tatrzańskie”: „Lodowata ulewa objęła Tatry. Szumiały wezbrane potoki, w żlebach grzmiały wodospady, ściany górskie pobłyskiwały przez mgłę siecią białych, spienionych siklaw. Pioruny rozświetlały co chwila szarość zamieci, grad i deszcz siekły ciała wspinających się ratowników, oślepiał ich śnieg niesiony wichrem. Tylko ten, co zna Tatry o każdej porze roku, o każdej porze dnia i nocy, w każdą pogodę, może sobie zdać sprawę, czym są takie godziny (…)”
Mimo to Zaruski z ratownikami weszli w ścianę. Minęło wiele godzin. Wysoko w ścianie – wytrwały już tylko dwie partie wspinaczy: związani wspólną liną Klimek, Zaruski i Zdyb, a tuż za nimi – Kordys i Znamiecki. Przyszedł wreszcie moment, że wszyscy byli u kresu sił (…) głos Szulakiewicza dawno już ucichł, a oni zaczęli sobie zdawać sprawę, że jeśli natychmiast nie rozpoczną odwrotu – podzielą jego los. Jeden tylko Klimek, głuchy na wszelkie perswazje, parł dalej naprzód (…) W pewnej chwili lina łącząca Klimka z Zaruskim zacięła się o głaz. Gdy szarpnięcia nie pomagały, Klimek odwiązał się, puścił luźno koniec i poszedł dalej samotnie, bez asekuracji. – Wracajcie, Klimku! – krzyknął Zaruski (…) Poszedł (…) – Klimku! Wra-caj-cie! – zawołał znowu Zaruski (…) Donośny hurkot lawiny kamiennej w żlebie, gdzieś w tej stronie, gdzie zniknął Klimek Bachleda, był jedyną odpowiedzią…
W kolejnych dniach Zaruski kontynuował akcje ratowniczą, jednak gdy ratownicy dotarli w końcu do Szulakiewicza, taternik nie żył. Po kilku dniach znaleziono również ciało Klimka.
Opada ze Skrajnej Sieczkowej Przełączki pomiędzy Pośrednim a Skrajnym Granatem. Zaczyna się łagodnie, kończy przewieszonym oberwanym kominem. Nazwa żlebu pochodzi od nazwiska Jana Drége’a – pierwszej jego ofiary (23 sierpnia 1911 roku). 3 lipca 1914 roku trójka turystów wędrowała Orlą Percią z Koziego Wierchu na Granaty. Było to rodzeństwo Maria i Bronisław Bandrowscy, oraz ich towarzyszka Anna Hackbeilówna. Młodzi turyści weszli w zielony trawnik mając nadzieję na wygodne zejście nad Czarny Staw. Schodzili mimo narastających trudności. Spędzili noc na trawiastej platformie, tuż ponad pionowym obrywem komina. Drugiego dnia zaczęli wzywać pomocy, ale bez skutku. Wtedy Anna Hackbeilówna spróbowała wydostać się z pułapki trawersując żleb w kierunku Żółtej Turni. Spadła, ginąc na miejscu. Brat i siostra nadal oczekiwali pomocy. W tym czasie doszli do pochyłej platformy nad przewieszką w kominie. Pod sobą mieli przepaść, nad sobą przewieszone skały. Nie byli w stanie wydostać się z pułapki.
Piątego dnia Bandrowski ok. 13:00 rzucił się w przepaść. Gdy zaczął zapadać zmrok Maria postanowiła pójść za bratem. Zaczęła zsuwać się w stronę przepaści. W tym czasie dojrzał ją znad Czarnego Stawu Gąsienicowego generał Mariusz Zaruski, który już wcześniej rozpoczął poszukiwania turystów. Przyłożył do ust tubę i krzyknął „Czekać spokojnie”. Ratownicy ruszyli na pomoc w stronę Granatów – zamierzali dostać się do dziewczyny od góry. Gdy Zaruski dotarł do Marii, ta powiedziała ratownikowi słowa: – Ostrożnie, tam przepaść…
11 sierpnia 1994 roku nad Doliną Olczyską rozbił się śmigłowiec „Sokół”, lecący z miejsca wypadku w rejonie Hali Gąsienicowej do zakopiańskiego szpitala. Zginęło 4 ratowników TOPR: Janusz Kubica i Stanisław Mateja oraz piloci: Bogusław Arendarczyk i Janusz Rybicki. A zaczęło się „niewinnie” – zgłoszenie, jakie dotarło na centralę TOPR o wypadku dwóch zagranicznych turystek ze Szwecji, był jednym z wielu, jakie ratownicy otrzymują w czasie wakacji. Chodziło o złamania nóg, w tym jedno dość skomplikowane, z przemieszczeniem odłamków kości. Kontuzjowane turystki znajdowały się w Kotle Gąsienicowym poniżej Kasprowego Wierchu.
Po przyjęciu zawiadomienia o wypadku Janusz Kubica wraz z zespołem ratowników, tzw. „grupą szturmową”, w składzie: Mieczysław Ziach, Roman Kubin, Rafał Mikiewicz oraz Robert Janik – lekarz ruszyli samochodem na lądowisko. O godzinie 13:09 wystartowali w rejon Kasprowego Wierchu. Załogę śmigłowca stanowili piloci: Bogusław Arendarczyk i Janusz Rybicki oraz ratownik pokładowy Stanisław Mateja. Doświadczona grupa. Na miejscu wypadku ratownicy desantowali się ze śmigłowca i to wtedy prawdopodobnie łopata śmigła uderzyła Janusza Kubicę w głowę. Koledzy zauważyli go nieprzytomnego na ziemi. Natychmiast wciągnęli go na pokład. Ostatni meldunek nadany ze śmigłowca, brzmiał: „lądujemy za 3 minuty, potrzebna karetka R”. Mieczysław Ziach wspominał, że w ostatnim momencie wyskoczył ze śmigłowca, gdy ten już zaczął się wzbijać. Pomyślał, że skoro są dwie ranne turystki, to powinien zostać na miejscu i pomóc, zająć się kontuzjowanymi. Ale „Sokół” nie doleciał już do Zakopanego. Turyści, którzy wędrowali tego dnia w rejonie Nosala, nagrali ostatnie sekundy śmigłowca na amatorskiej kamerze. Widać zwalniające łopaty wirnika, słychać ich charakterystyczny dźwięk. Od „Sokoła” odpada część ogona, inne fragmenty. Maszyna rotując i dymiąc rozlatuje się w powietrzu. Spada. Zginęli wszyscy, którzy znajdowali się na pokładzie.
30 grudnia 2001 roku, przy trzecim stopniu zagrożenia lawinowego turyści wybrali się z Pięciu Stawów w stronę Szpiglasowej Przełęczy. Około południa spada lawina, zostają przysypani. Jeden z turystów wygrzebuje się spod śniegu, wraca do schroniska, wzywa pomoc. Warunki pogarszają się. TOPR nie może użyć śmigłowca. Z relacji Adama Maraska (kronika TOPR): Dokładnie o godz. 13:04 informacja o wypadku dociera do centrali TOPR. Naczelnik Jan Krzysztof poleca, by ratownicy dyżurujący w schronisku wyruszyli na miejsce wypadku (…) O godz. 13:35 z centrali wyjeżdża do Wodogrzmotów pierwsza grupa ratowników. Wiadomo już, że nie będzie można użyć śmigłowca. O godz. 14:25 rusza druga grupa ratowników. W tym czasie na lawinisku są już toprowcy, którzy wyszli ze schroniska w Pięciu Stawach. O godz. 14:45 trafiają sondą na zasypanego turystę. Odkopują go i zaczynają reanimować. Niestety, bez pozytywnego skutku. O 15:30 odnajdują w lawinie zasypaną dziewczynę. Mimo intensywnej reanimacji nie daje ona oznak życia.
Gdy większa grupa ratowników była już ponad schroniskiem w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, warunki zaczęły się gwałtownie pogarszać. Z relacji Adama Maraska: „Padał śnieg, wiał silny wiatr, była mgła ograniczająca widoczność, zapadał zmrok. Ratownicy, brnąc w śniegu, zbliżali się do lawiniska. O godzinie 17:00, kiedy ratownicy: Jan Krzysztof, Maciej Cukier, Grzegorz Bargiel, Henryk Król Łęgowski, Edward Lichota, Andrzej Lejczak, Bartłomiej Olszański, Marek Łabunowicz już prawie dochodzili na próg Kociołka pod Szpiglasową, nagle pękł nad nimi śnieg. Ruszyła lawina, która zabrała ich w dół i prawie wszystkich zasypała. Na szczęście niektórym udało się wygrzebać spod śniegu głowy i ręce, co pozwoliło im na dalsze odkopywanie (…) Naczelnik Jan Krzysztof i jego zastępca Edward Lichota zdołali się wydostać samodzielnie, podobnie jak kilku innych kolegów. Wydobywają spod śniegu Macieja Cukra, który znajdował się w ciężkim stanie – wyciągnięto go nieprzytomnego i reanimowano, na szczęście przywracając oddech. Wydobywają spod śniegu także innych. Teraz brakuje jeszcze dwóch ratowników – Bartka Olszańskiego i Marka Łabunowicza. Ratownicy namierzają ich detektorami, sondują. Niestety zasypani są głęboko. Po odkopaniu rozpoczyna się reanimacja. Niestety bezskuteczna, choć na jakiś czas udaje się przywrócić słabe tętno u Marka. Rozpoczyna się transport ciała Bartka i Marka, którego lekarz jeszcze reanimuje w schronisku, jednak bezskutecznie.
Marek Łabunowicz miał 29 lat. Bartek Olszański – 24 lata.
28 stycznia 2003 roku lawina porwała 13 uczestników wycieczki na Rysy. Zginęło 8 młodych osób. Ciała 6 osób zostały wtłoczone z czołem lawiny pod taflę Czarnego Stawu pod Rysami. Wydobyto je wiosną, gdy puściły lody.
Mimo trudnej trasy i złych warunków nie było z nimi uprawnionego przewodnika, nie mieli zestawów lawinowych. 27 stycznia Rysy zdobyła pierwsza grupa młodzieży wraz z opiekunem. W nocy warunki atmosferyczne zmieniły się gwałtownie. Nastąpiło ocieplenie, zaczął padać deszcz. Mimo to 28 stycznia opiekun wyruszył z drugą grupą młodzieży na Rysy. Lawina zeszła, gdy byli już wysoko nad stawem. Nad obrywem zostały 4 osoby, w tym nauczyciel.
Początkowo nikt sobie nie zdawał sprawy z wielkości tej lawiny i tragedii. Na miejsce poleciał śmigłowiec z pierwszą ekipą ratowników. Znaleziono zasypaną częściowo dziewczynę. Była przytomna, miała złamaną rękę. Dopiero od niej ratownicy dowiedzieli się, że na Rysy wybrała się cała grupa, i że prawdopodobnie lawina zabrała więcej osób. Rozpoczęły się poszukiwania na lawinisku. Od razu widać było, że znaczna część lawiny wjechała do Czarnego Stawu, rozbijając lodową taflę. Już wtedy pojawiły się sugestie, że część ofiar może znajdować się w stawie, ale to były tylko przypuszczenia. Dopiero zejście opiekuna grupy i jego relacja uświadomiły im rozmiary tragedii.
Pierwszego dnia z lawiniska wyciągnięto trzy osoby: mocno poturbowaną, ale na szczęście bez większych obrażeń Luizę, nieprzytomnego chłopca, który później zmarł w szpitalu, oraz jedną nieżywą osobę – Łukasza.
Nikt z uczestników nie miał zestawu lawinowego, a więc szanse na szybkie odnalezienie były znacznie utrudnione. Psy nic nie wyczuły, ludzie nikogo nie wysondowali, choć teren został skrupulatnie przeszukany. Ratownicy byli już niemal pewni, że ciał trzeba będzie szukać w stawie.
Drugiego dnia akcji z pomocą przyjechali ratownicy Horskiej Zachrannej Służby ze swoimi psami. Śmigłowiec zaczął transportować ratowników słowackich z Morskiego Oka na południowy brzeg Czarnego Stawu. W momencie, gdy desantował się ostatni ze Słowaków, wysiadł jeden z silników. Pilot Henryk Serda zamierzał dolecieć na jednym silniku do Zakopanego, ale po drodze drugi silnik również przestał pracować. Pilot lądował awaryjnie w rejonie Murzasichla. Śmigłowiec został rozbity. Na szczęście pilot doznał jedynie niegroźnych obrażeń.
Na miejsce dotarli także strażacy, jednak i oni stwierdzili, że nie są możliwe poszukiwania na czole lawiny, które wpadło do stawu. Dopiero wiosną można było zacząć nurkowania w stawie.
Ostatnie ciała ofiar nurkowie wydobyli w czerwcu.
Była to największa tragedia lawinowa, jaka do tej pory wydarzyła się w polskich Tatrach.