Moje „Climbing Stories”

22 grudnia, 2017
 width=
Fot. Andrzej Janutka, z archiwum K. Konopki

Jestem z pokolenia urodzonego przed
wojną, które na początku lat 60. było
piękne i młode, a teraz dobiło, niestety nie
w komplecie, do wieku emerytalnego.


50-lecie Łódzkiego Klubu Wysokogórskiego obchodziliśmy w 2001 r. W broszurce, która udało się nam wydać w ostatnim momencie, zostało wydrukowane słynne już „Przesłanie zawsze aktualne zamiast wstępu”, napisane przez Andrzeja Wilczkowskiego („Wilka”). „W szczególnie ciężkich chwilach życia, kiedy zamykam oczy, widzę góry. To wszystko zostało w mojej świadomości na zawsze, dociera do świadomości falami, aby potem w zabieganym powszednim życiu uciec z powrotem w podświadomość”. „Wilk” ma rację. Od tych wspomnień nie ma ucieczki.

Zaczęłam się wspinać przez przypadek. Kurs w Betlejemce ukończyłam latem 1959 r. w trampkach, z sizalami, z węzłem skrajnym tatrzańskim na piersi, młotkiem i ciężkimi hakami. Potem było Morskie Oko, obozy na Słowacji, Rila, Alpy Julijskie, Norwegia, śląska wyprawa do Afryki, obozy w Courmayer i Chamonix, łódzki Hindukusz. Okres świąt Bożego Narodzenia spędzałam w Morskim Oku – raki i czekan (Hańczowa wprost, Owcza Przełęcz, coś na Żabich lub Cubrynie), niezapomniane sylwestry. Podsumowując, nigdy nie weszłam w wielkie ściany, ale zawsze byłam wierna górom (i skałkom). I tak już zostało.

Działałam też w organizacjach alpinistycznych. Od 1959 r. do lat 80. byłam członkiem władz klubowych, w tym sekretarzem i wiceprezesem klubu łódzkiego oraz członkiem Komisji Rewizyjnej PZA. Byłam prezesem XIV i XV kadencji (1974-1977), w okresie przemian Koła Łódzkiego KW w Łódzki Klub Wysokogórski. Podejrzewam, że dlatego zostałam członkiem honorowym LKW i PZA.

Pod koniec czerwca 1981 r. wylądowałam w San Francisco i 1 lipca rozpoczęłam dwuletni staż naukowy na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley, badając metabolizm żelaza u bakterii. Wprowadzenie stanu wojennego (13 grudnia) zastało mnie w Kalifornii i „wyemigrowało” z Polski. Kolejny przypadek, bo gdybym wybrała termin od 1 stycznia 1982 r., zostałabym w Polsce. Od 36 lat mieszkam więc nad Pacyfikiem, ale wspomnienia i góry pozostały ze mną. Tu też jeździłam i jeżdżę nadal w skałki, w góry Sierra Nevada, Góry Kaskadowe, Kanadyjskie Góry Skaliste, Andy Boliwijskie, wulkany na Big Island na Hawajach, treki w Nepalu etc.

Do Polski po raz pierwszy poleciałam w grudniu 1989 r. Ponad 8 lat to kawał czasu, ale udało mi się utrzymać kontakt z górskim środowiskiem, z ludźmi, z którymi bywałam na Słowacji i balowałam w Morskim Oku, jeździłam w skałki, przeżyłam afrykańskie, afgańskie i alpejskie przygody. Zastanawiam się teraz, jak utrzymałam ten kontakt, bez komputera i emailowania, bez Facebooka, Skype’a i łatwych kontaktów telefonicznych, a nie wszyscy lubili pisać! Dostawałam ocenzurowaną korespondencję, powycinane lub zamazane fragmenty listów, słowa prawdy pisane między wierszami. Wizyty mojej mamy, która była tu 6 razy, łączyły mnie z Polską. Przywoziła opowieści, listy, zdjęcia i prezenty od przyjaciół, moje namioty, raki,czekan itp. itd. Rodzice przysyłali paczki, z których wysypywało
się polskie życie: książki, zdjęcia i tysiące slajdów. Przeprowadzka nad Pacyfik spowodowała niestety utratę cennego
zeszytu, w którym zapisywałam wszystkie górskie wyjścia i przejścia, od kursu tatrzańskiego do odlotu do USA. Potem czasy się zmieniły. Jeździłam do Polski, zapraszałam przyjaciół do Kalifornii, pisywałam do „Taternika” i „Gór i Alpinizmu”.

Polskę odwiedzam mniej więcej co 2 lata. Są to kilkutygodniowe pobyty, zwykle od końca maja do początków lipca. Bardzo lubię długie letnie dni, których nie ma w okolicach San Francisco (inna szerokość geograficzna!). Obowiązkowym punktem programu owych wizyt jest tygodniowy pobyt w skałkach Jury Krakowsko Częstochowskiej. Wiążemy się liną, wspinamy na wędkę na coraz łatwiejsze drogi, staramy się robić mniej zdjęć, coraz później chodzić spać i wypić całe przywiezione wino. Skład był na ogół taki: Maciej Bernatt, Janusz Chalecki, Janusz Kurczab i Andrzej Sławiński („Negro”). Czasami dołączał Adam Zyzak; wtedy poziom wspinania znacznie się podnosił. W tym roku nie tylko wzrosła średnia wieku, skład też się zmienił. „Negro” nie przyjechał, Adam nie może się już wspinać, moje buty wspinaczkowe zostały w Calgary, a Janusz Kurczab odszedł na drugą stronę grani. Pozostały nam wspomnienia! Od kilku lat mam drugi dom w Calgary, gdzie mieszka Andrzej Sławinski, który w 1959 r. był moim instruktorem na Hali Gąsienicowej, a od 3 lat jest moim mężem.

Ania Kacperczyk przysłała mi zarys projektu „Historia i Rozwój Łódzkiego Środowiska Wspinaczkowego”. Z opisu wynikało, że organizatorzy chcą wspólnie z nami opowiedzieć fragment historii łodzian i ich przygody z górami, dotrzeć do używanego przez nas sprzętu, do naszych wspomnień, aby uchronić to wszystko od zapomnienia. Wysłałam jej trochę materiałów i zdjęć, a wywiad ze mną odbył się przez Skype’a. Zaczęłam wspominać. Patrzyłam na książki o górach, których może już nikt nie przeczyta. Część z nich, np. przewodniki Paryskiego, wysłałam do Kielc, do Antykwariatu Książki Gorskiej „Filar”. Myślałam o tysiącach zeskanowanych slajdów, zmagazynowanych w komputerze i na dyskach, o karuzelach i pudełkach pełnych zdjęć, o napisanych i nienapisanych opowiadaniach. Zazdrościłam łódzkiemu środowisku, że może wziąć udział w spotkaniach seniorów czy łojantów. Na dodatek teraz będzie można przekazywać swoje archiwalne zbiory, w tym sprzęt wspinaczkowy, na uniwersytet.

Latem tego roku znowu byłam w Polsce. Dzięki inicjatywie Ani Kacperczyk i innym badaczom symbolicznej interakcji jeszcze raz znaleźliśmy się w naszym „społecznym świecie”! Mam nadzieję, że stworzymy też Łódzkie Archiwum Wysokogórskie. Dziękuję Ani i jej całemu zespołowi w imieniu łódzkiego świata wspinaczy. Bardzo dziękuję!

 width=

Udostępnij wpis

Przeczytaj również