Konkursy literacki i fotograficzny – nagrodzone prace

9 maja, 2019

 width=W związku ze 110-leciem „Taternika” wspólnie z wydawnictwem Stapis, a pod honorowym patronatem Muzeum Tatrzańskiego ogłosiliśmy konkursy literacki i fotograficzny.

Pamiętamy, że góry inspirują. Że środowisko taternickie od początku istnienia przenosiło część swojej fascynacji w strefę kultury – pisząc, malując i fotografując. I tak jest do dziś. Chcemy to podtrzymywać i utrwalać.

Laureatami pierwszego konkursu literackiego zostali:

  • Maciej Kuczyński za esej „Dlaczego się wspinamy?”.
  • Stanisław Staniaszek za humoreskę „Futurałka”.
  • Agata Mazurek za refleksję spod szczytu „Jak anioły niosły lwa z Łomnicy” oraz zadumę nad „Granatowym światem”.
  • Ewa Kamler za wejrzenie w przeszłość i sztafetę pokoleń w „Oczarowanie: góry”.

W konkursie fotograficznym laureatami zostały: Gabriela Świerczewska i Daria Zmeeva.

Prace oceniali: Jagoda Mytych, Grzegorz Bielejec, Maciej Kwaśniewski, Stanisław Pisarek, Dariusz Załuski. Poniżej kolejna z nagrodzonych prac.

Oczarowanie: góry

Ewa Kamler

There are old climbers and bold climbers, but no bold and old climbers.

(Są starzy wspinacze, są też odważni wspinacze, ale nie ma wspinaczy odważnych i starych)

W mojej rodzinie oczarowanie górami było chorobą dziedziczną i nieuleczalną.

Mój dziadek Józef Brzeziński co roku jeździł do Zakopanego. W latach 90. dziewiętnastego wieku odcinek między Chabówką a Zakopanem pokonywał fasiągiem – wozem konnym krytym płótnem. Potem (w 1900 roku) urodził się mój ojciec Wacław, ale dziadkowie podróży do Zakopanego nie zaniechali.

Pasja do gór zaszczepiona memu ojcu w 1908 roku podczas pierwszej wycieczki do Czarnego Stawu Gąsienicowego nie opuściła go już do końca życia. W latach 20. i 30. dwudziestego wieku dużo chodził po Tatrach i Karpatach Wschodnich. W 1978 roku wszedł na Kościelec, ambitne przedsięwzięcie dla 78-letniego człowieka! Im wyżej, tym sprawniej szedł, uskrzydlony przez szczęście. Przed II wojną wybudował dom na Tarasówce, stromej górze między Bukowiną Tatrzańską a Małym Cichem.

Mnie oczarowanie górami dopadło w czasie lat powojennych spędzonych na Tarasówce z widokiem na cały łańcuch Tatr: od Hawrania i Murania na wschodzie po Osobitą na zachodzie. W słoneczne zimowe dni góry jarzyły się, pokryte śniegiem. Latem, gdy nadciągał halny, skrywały się pod wałem ołowianych chmur. Albo, przysłonięte leciutką niebieskawą mgiełką, zwiastowały pogodę. Wołały, wzywały.

Ojciec dzielił się ze mną swoją pasją. Na pierwszą wycieczkę zabrał mnie, gdy miałam 11 lat. Szliśmy granią Wołoszyna na Krzyżne i z powrotem na dół wertepami Doliny Waksmundzkiej. Z trudem przyznaję się do tego, bo takie spacery po ścisłym rezerwacie były naruszeniem prawa. Mam nadzieję, że po upływie prawie 70 lat przestępstwo przedawniło się i zasłużona kara już mnie nie dosięgnie.

Potem wybraliśmy się na Granaty. W zejściu, już na ścieżce nad Czarnym Stawem, zagapiłam się i wywróciłam boleśnie. W parę lat potem wspinaliśmy się na Granaty z Rysiem, zwanym Żyrafą. Wracając, znaleźliśmy się w tym samym miejscu ścieżki. Opowiedziałam o mojej przygodzie, a Żyrafa, jak to on, powiedział przeciągle:

– Eee, śniiło ci się! – I rryyms! przewrócił się na całą swoją pokaźną długość. Obie te wywrotki były skutkiem ogólnego rozprężenia i braku uwagi na łatwiejszym terenie. To była mikroskala.

Drobne przypadki na łatwych drogach w małych górach. Jednak zauważmy, jak wiele bardzo poważnych wypadków w górach bardzo wysokich miało miejsce właśnie w zejściu. Wtedy, gdy podświadomość podpowiada, że cel został osiągnięty, na górę weszliśmy, a teraz już „tylko” zejście. Anka Czerwińska, światowej sławy himalaistka, jest świadoma tego typu zagrożeń:

– Zawsze, jak stanę na szczycie, pierwsza myśl to: „Jezu, jak ja stąd zlezę?”.

Zimą 1953/54 ukończyłam kurs teoretyczny w klubie wysokogórskim. Wczesną wiosną postanowiliśmy sprawdzić w praktyce moją wiedzę teoretyczną o wspinaniu. W nizinnej Warszawie namiastką terenu wspinaczkowego są stare dęby w rozległym parku otaczającym Akademię Wychowania Fizycznego na Bielanach. Wybraliśmy się tam we trójkę: mój (za trzy lata mąż) Jacek, Janek i ja. Postanowiliśmy spróbować czegoś ambitnego: wchodzenia po zamocowanej na sztywno linie z pomocą pętli przymocowanych do tej liny węzłem Prusika. Technika wymaga trzech pętli. My mieliśmy tylko jedną. Ale dla napalonych małolatów to żaden problem. Wybór padł na Janka, najsprawniejszego fizycznie spośród nas. Zamocowaliśmy linę na drzewie, założyliśmy Jankowi pętlę na piersi i poinstruowaliśmy go, że nogami ma się zaplątywać w tę linę, tak aby przesuwać się coraz wyżej. Janek posłusznie przesuwał pętlę na piersi w górę do momentu, kiedy już dalej nie szło. Więc kazaliśmy mu stanąć na palce. Stanął, przesunął prusika kawałeczek dalej i ku naszemu zdziwieniu znów się zatrzymał. Obok przebiegały grupki studentów AWF najwidoczniej coś tam trenujących, którzy ze zdumieniem przyglądali się naszym poczynaniom. Żeby w końcu uruchomić Jasia w jego wędrówce w górę, postanowiliśmy z Jackiem, że mu pomożemy. Dźwignęliśmy go tak wysoko, jak się dało. Jaś podciągnął prusika jeszcze kawałek i znów zawisł bez ruchu. Wisiał tak przez chwilę, a potem cichym głosem powiedział, że chce zejść. No i kłopot: był tak wysoko, że już nie mogliśmy go podnieść wyżej w celu poluzowania prusika. Zaczęło się robić niedobrze, Jaś zbladł i mówił coraz ciszej. Na szczęście przebiegała kolejna grupa osiłków z AWF, wielkie chłopy dźwignęły go i szybko znalazł się na ziemi. Jaś przeżył i do tej pory jest naszym przyjacielem. Do techniki linowej już nie wracaliśmy.

Latem 1954 roku był kurs wspinaczkowy dla początkujących na Hali Gąsienicowej. Ryś Żyrafa, Piotr Misiurewicz i ja, jako siedemnastoletnie małolaty, musieliśmy uzyskać zgodę rodziców. Po latach Zenek Węgrzynowicz, ówczesny prezes klubu, zdradził mi sekret:

– Twoja matka wprawiła mnie w osłupienie. Przyszła i prosiła, aby cię przyjąć na kurs. Dotąd zawsze rodzicie błagali, aby ich dzieci nie przyjmować.

Mieszkać mieliśmy w Betlejemce, a żywić się sami, jako że na dania schroniskowe nie było nas stać. W sklepie mięsnym w Zakopanem kupiłam dwa kilogramy kiełbasy. Wybrałam najtańszą. Gdy w upale dotarłam na halę, kiełbasa zmieniła kolor na zielony. Była to surowa kiełbasa do gotowania, bardzo nietrwała, ale ja nie dysponowałam wystarczającą wiedzą kulinarną. W ten sposób dałam plamę wobec mojego „kołchozu”, Ryśka Karpińskiego i Stasia Różyckiego. Rysiek zaraz też dał plamę. Mianowicie dla szpanu udawał alkoholika. Więc jak zobaczył zamkniętą butelkę, to ją fachowym ruchem otwierał uderzeniem w denko. Butelka gęstego syropu malinowego nie wytrzymała. Korek odpadł razem z szyjką, a rubinowa lepka struga chlusnęła w poprzek pryczy, na której miał spać cały nasz kurs.

Potem nastąpiły cudowne dwa tygodnie wspinaczki. Naszym instruktorem był Karol Jakubowski, znakomity taternik i uroczy człowiek. Uczył nas, jak się wspinać i jak wrócić. Dobierał drogi akurat dla nas, nie za trudne, nie za łatwe, zawsze bardzo piękne i takie, aby po południu już być na hali.

Popołudnie zaczynałam od łazienki w Murowańcu, nielegalnej dla mnie, bo nie mieszkałam w schronisku. Kiedyś może trochę za długo się pluskałam, po powrocie do Betlejemki czekała mnie kocówa od moich „kołchoźników”, zirytowanych przydługim czekaniem, aż zrobię coś do jedzenia. Kocówa była zaaplikowana półżartem, nie była bolesna ani na ciele, ani na duszy. Odebrana tą drogą wiedza (jak mężczyzna głodny, to zły) służy mi do dziś.

W lipcu/sierpniu 1955 r. na obozie wspinaczkowym dla zaawansowanych naszym instruktorem był Jerzy Mierzejewski, późniejszy sławny konstruktor obrabiarek. Pod jego opiekuńczymi skrzydłami czuliśmy się bezpiecznie. Raz dochodzę do stanowiska, tu powinien być hak mocno wbity w szczelinę w skale, ale widzę, że Jerzy asekuruje mnie z ołówka, niedbale wetkniętego w trawkę! Oczywiście był to tylko żart, rychło odkryłam, że prawdziwa asekuracja była bardzo solidna. Nieco później byliśmy na obozie wspinaczkowym dla zaawansowanych w Morskim Oku.

W następnych latach wspinaliśmy się już samodzielnie. Niektóre z tych dróg wspominam w sposób szczególnie wyrazisty.

Żabi Szczyt Niżni Granią Apostołów (WHP: droga dość trudna, miejscami skrajnie trudna; 4,5-9 godzin). Drogę tę zrobiłam dwukrotnie: raz w sierpniu 1955 roku z Jackiem Kamlerem, a następnie dwa lata później z Benkiem Uchmańskim.

Drogę na Niżnie Rysy zachodnią grzędą przez Tomkowe Igły (WHP: droga częściowo nadzwyczaj trudna, należąca do najdłuższych wypraw skalnych w otoczeniu Morskiego Oka; 5 godzin) zrobiliśmy w lipcu 1958 roku ze Staszkiem Kuśmierczykiem. Znaleźliśmy na niej kilka haków, pozostawionych przez jakąś ekipę, najwidoczniej wycofującą się w popłochu. To podreperowało nasze mizerne zasoby sprzętu wspinaczkowego.

W lipcu 1958 roku weszłam „samotnie” na Mięguszowiecki Szczyt północną ścianą (WHP: droga częściowo trudna i eksponowana, należąca do wspaniałych wypraw tatrzańskich, sporo traw, skała miejscami krucha; 6 godzin). Obok mnie szedł kolega, ale nie byliśmy związani liną. Zgodnie z przewodnikiem ta wspinaczka obfitowała w strome trawki i kruche żlebki. Wspominam ją dość paskudnie.

Przeciwnie wspinaczkę na Kozi Wierch środkowym filarem południowo-zachodniej ściany (WHP: droga trudna, 2,5 godziny), tę wspominam bardzo dobrze. Jest to droga bardzo piękna widokowo i technicznie. Przyjemność sprawiała mi ekspozycja, jednak bez poczucia zagrożenia, bo skała bardzo mocna, nie było obawy, że coś się urwie nade mną lub ze mną. Jednak droga ta tak całkiem bezpieczna nie była. Gdy w jakiś czas potem postanowiliśmy ją powtórzyć, natrafiliśmy na wypadek. Pani profesor z Łodzi zleciała spod przewieszki. Miała paskudnie poranioną twarz i o dziwo z tych woskowożółtych rozcięć nie leciała krew, ale słabo kontaktowała. Ratownicy prosili mnie, abym im towarzyszyła w znoszeniu rannej aż do Roztoki, bo byłam jedyną kobietą i mogłam się przydać. Przydałam się. Do starego schroniska w Morskim Oku dotarłam już w nocy. Wszyscy spali poukładani rządkiem na pryczy, jak śledziki w puszce, nie mogłam się domacać mojego miejsca ani śpiwora. Wreszcie odnalazłam mój śpiwór z Jackiem w środku. Miałam zasadę, nigdy nie użyczać nikomu mojej szczotki do zębów, chłopaka ani śpiwora. Ale co zrobić, jeśli mój chłopak jest w moim śpiworze? Wykopałam. Na środkowy filar południowo-zachodniej ściany Koziego Wierchu nie było mi już dane powrócić.

Latem 1956 roku byliśmy na obozie wspinaczkowym w Dolinie Zielonej Kieżmarskiej. Z tamtego pobytu wspominam trzy drogi. Czarny Szczyt lewą depresją południowo-wschodniej ściany (WHP: droga częściowo nadzwyczaj trudna, o pewnej skale; 2,5 godziny). Na tę wspinaczkę wybraliśmy się z Jackiem i z Jasiem. Z nieba spadł deszcz antykomunistycznych ulotek, był to jedyny deszcz tego dnia. Pogoda była rewelacyjna, szło się w samej koszuli. Chyba najpiękniejsza wspinaczka w moim życiu, po zimowej suchej zaprawie miałam kondycję jak nigdy. Nawet kawałki nadzwyczaj trudne przechodziłam lekko i z przyjemnością. Mieliśmy ze sobą kamerę 8 mm, kręciliśmy film. Po powrocie do Warszawy urządziliśmy pokaz. Na ekranie pojawiła się duża pupa osoby, która z wielkim wysiłkiem posuwa się na czworakach po poziomym terenie. Nikt się głośno nie śmiał, ale słychać było tłumione chichoty. Do czasu, kiedy Jacek przeniósł projekcję na sufit. Wtedy wszystko nabrało właściwej perspektywy, a mama Jacka zaczęła wołać: „Już nigdy was nie puszczę w góry na żadne wspinaczki!”.

Grań Wideł od Łomnicy po Kieżmarski Szczyt z Jackiem i z Jasiem (WHP: droga częściowo bardzo trudna, z dwoma zjazdami na linie, eksponowana, interesująca i efektowna, należąca do najpiękniejszych graniówek tatrzańskich; 5,5 godziny). Wstaliśmy bardzo wcześnie. Zrobiłam śniadanie, po czym zagotowałam gar kaszy, zawinęłam w sweter i w śpiwór i zostawiłam w namiocie, aby po powrocie ze wspinaczki mieć gotowe ciepłe danie. Sporo czasu zajęło nam dotarcie przez Rakuską Przełęcz i „Magistralę” do podnóża Łomnicy, a następnie pieszo na jej szczyt. Wprawdzie na Łomnicę można wjechać kolejką, ale chcieliśmy przyoszczędzić. Z tarasu schroniska zanurkowaliśmy w czeluść Grani Wideł. Ja szłam ostatnia. Nagle patrzę, ktoś idzie za mną. To Słowak, chłopak ze schroniska, idzie bez żadnej asekuracji i pokazuje, tu stopień, a tu dobry chwyt. Bardzo mi to pomagało. Niestety, gdy dotarliśmy do miejsca naprawdę trudnego i eksponowanego, pożegnał się i zawrócił. Droga, istotnie, była bardzo piękna, ale trudna i długa. I jeszcze długi powrót przez Mały Kieżmarski Szczyt i Rakuską Przełęcz. Zbliżał się wieczór. Byłam tak zmęczona, że na turystycznej ścieżce schodzącej z przełęczy co rusz zapadałam w parosekundowy mikrosen, z którego budziłam się ze strachem, że zlecę ze ścieżki albo przynajmniej skręcę nogę. Dochodzimy do namiotów, a tu niespodzianka! W naszym namiocie, w moim śpiworze, zhomogenizowany z kaszą leży Andrzej. Ten kolega Jacka i Jasia dostał się tu nie wiadomo jak, bo nie był to żaden turysta. I ruszyć się nie może, bo ma wrzód na pięcie. Jakoś przeszedł granicę, niezauważony przez straże graniczne obu krajów. Przypominam, było lato 1956 roku, za nielegalne przekroczenie granicy groziło tak z pięć lat. Trochę go podleczyliśmy, podkarmiliśmy, a potem został przemycony z powrotem przez zieloną granicę. Kosztowało nas to woreczek cukru.

Północna ściana Małego Kieżmarskiego Szczytu (WHP pisze: „dla taterników stanowi jedno z najciekawszych urwisk tatrzańskich, będąc zarazem jednym z najwyższych”). Po tylu latach nie umiem wskazać, którą drogą szliśmy. Góra, pomimo przymiotnika „Mały” w nazwie, jest duża. Szliśmy we dwójkę z Jackiem. Gdy dotarliśmy pod szczyt, rozpętała się burza. Z metalowych przedmiotów leciały iskry, powietrze pachniało ozonem. Trzeba było czym prędzej zmykać w dół. Potem burza uspokoiła się, zaczął sypać gęsty śnieg, zrobiło się bardzo zimno. Jacek miał solidne buty wibramy, mnie w lekkich „pionierkach” szło się kiepsko. Jacek wybierał drogę, popędzał, podtrzymywał na duchu. Przypuszczam, że gdyby nie jego niezłomna postawa, mogłoby się skończyć źle. Wtedy sobie uświadomiłam, że dokonałam wyboru słusznego, jak się okazało, na następne sześć dekad z okładem.

Zimą wspinaliśmy się mniej. Nie były to drogi specjalnie ambitne, ale dostarczyły wrażeń na całe życie.

Grań Miedzianego od Marchwicznej Przełęczy na wierzchołek Miedzianego (WHP: droga częściowo nieco trudna, miejscami eksponowana; 45 min), a następnie z wierzchołka na Szpiglasową Przełęcz (WHP: droga bardzo łatwa, 30 min). Pogoda od szeregu dni była beznadziejna, gęsta mgła, widoczność zerowa. Nie dało się wspinać. Ludzie w schronisku nie wiedzieli, co robić z nudów. Postanowiliśmy z Januszem Żelazińskim, że wybierzemy się na spacer na Grań Miedzianego. Wzbudziło to powszechną wesołość, ludzie pytali, jak sobie wyobrażamy znalezienie tej góry? Ktoś, tak dla żartów, dał nam kompas. Najpierw żachnęłam się, kto to słyszał, z kompasem na wspinaczkę! Ale potem pomyślałam, „a co mi tam!”, i wzięłam. W śniegu po pachy wydrapaliśmy się na Marchwiczną i dalej granią. Potem teren się wypłaszczył, stąd wywnioskowaliśmy, że jesteśmy na wierzchołku. Zaczęliśmy schodzenie. Ale coś nam nie pasowało, robiło się stromo i na pewno nie był to teren bardzo łatwy, jak to obiecywał przewodnik. Wyciągnęłam kompas i okazało się, że wcale nie schodzimy na Szpiglasową, tylko północną grzędą do doliny Pięciu Stawów (WHP: droga miejscami nieco trudna z jednym miejscem dość trudnym; 1,5 godziny). Więc z powrotem do góry, potem już bez kłopotu na przełęcz i w dół do doliny za Mnichem. I tu rozpoczęły się schody. Otóż w tej niewidoczności totalnej trudno było znaleźć wyjście z doliny. Zaczęliśmy iść w kierunku, który wydał nam się prawidłowy. Nagle patrzymy, nie jesteśmy sami, przed nami idzie dwóch, więc podążamy ich śladami. Ten mniejszy miał bardzo małe raki. Tu muszę się przyznać, że choć jestem osobą dość dużą, to stopy mam niewielkie i zawsze byłam z tego dumna. I raki też miałam małe, najmniejsze w całym schronisku. Wstawiam stopę w ślad na śniegu… no tak, to nasze własne ślady! Chodzimy w kółko, jak Kubuś Puchatek z Prosiaczkiem. Na szczęście mgła na moment poluzowała, zobaczyliśmy znajome skałki i wszystko wróciło na swoje miejsce.

Zwykle pamięta się dokładnie samą wspinaczkę, a drogę zejścia już mniej. Tamtej zimowej wspinaczki z Jackiem i z Jasiem na któryś z Kościelców zupełnie nie pamiętam, aż do momentu, gdy w drodze zejściowej znaleźliśmy się na Przełęczy Karb. Tu właściwie wszystkie trudności powinny się skończyć (WHP opisuje ją w wejściu: droga bardzo łatwa, pod koniec bardzo stroma; 0,5 godziny). Pod stopami widzę równą białą przestrzeń pokrytą śniegiem, z dużym głazem wielkości willi jednorodzinnej na środku. Postanowiłam zastosować tak zwany (sorry) „dupozjazd”. Wiele słyszałam o tym szybkim sposobie wytracania wysokości przy zejściu zaśnieżonym terenem, ale nikt mnie nie poinstruował, jak to należy robić. Jako osoba ostrożna postanowiłam nie zdejmować raków i, żeby było jeszcze bezpieczniej, hamować szerszą częścią czekana (łopatką). Na początku w wąskiej rynnie wypełnionej sypkim śniegiem jechałam pomalutku. Potem rynna rozszerzyła się, sypki śnieg nagle się skończył i zastąpił go ubity „beton”. Zjazd gwałtownie się przyspieszył, więc zaczęłam hamować czekanem i rakami. Czekan mi wyrwało, raki wbiły się w twardy śnieg. Postawiło mnie na nogi, obróciło, a potem rozpoczął się swobodny zjazd na brzuchu głową w dół. Jakiekolwiek próby zatrzymania się były nieskuteczne. Zdawałam sobie sprawę z czyhającego na mnie głazu. Wówczas o wspinaniu w kaskach nikt nie słyszał. Żegnałam się z życiem. Na spokojnie, bez paniki, takie gorzko-słodkie refleksje. Szkoda, że tak wcześnie, ale z drugiej strony jaka piękna śmierć w górach. I nagle: niespodzianka! Zatrzymałam się. Świat znieruchomiał, z pionowego zmienił się w poziomy, a ja znalazłam się, leżąc na brzuchu, na zamarzniętej tafli Czarnego Stawu. Spojrzałam w górę. Głaz był tam, gdzie zawsze, ale spadające lawinki wyryły koryto z jego prawej strony i siła grawitacji przeprowadziła mnie bezpiecznie tym korytem. Zobaczyłam Jacka i Jasia na samej górze, schodzących ostrożnie w tym narastającym zmroku. Zeszli po dłuższej chwili, niosąc mój czekan.

W latach 50. i 60. spędzałam w górach bardzo wiele czasu. Tylko jego część poświęcałam wspinaczkom. Zajmowałam się głównie zbieraniem larw owadów z potoków do mojej pracy magisterskiej, a jak się później okazało, także doktorskiej. Długie pobyty w górach potrafiłam łączyć ze studiami z dobrym skutkiem. Egzaminy i kolokwia zaliczałam przed terminem. I fru! w góry, z których wracałam dwa tygodnie po rozpoczęciu zajęć i wtedy już pracowałam bardzo intensywnie. Były to nie tylko studia, ale i praca zarobkowa. Żyliśmy bardzo skromnie, bo ojciec nie zgadzał się, abym brała stypendium. Dawałam korepetycje. Byłam bardzo skuteczna, miałam więcej propozycji, niż byłam w stanie obrobić. Niejednokrotnie proponowałam moim kolegom, że im odstąpię ucznia. Ani razu nikt się nie zdecydował, mimo że wielu z nich stypendium pobierało. Przekonałam się, że ludzie bardzo lubią darmochę. Gorzej z pracą.

Kiedy teraz myślę o górskich fascynacjach, stawiam sobie pytanie, dlaczego ludzie wspinają się z takim zapałem? Nie jest to pytanie oryginalne, różni ludzie udzielają różnych odpowiedzi. Mallory (1886-1924) spytany, czemu stara się wejść na Everest, odpowiedział „Because it is there” („Ponieważ istnieje”). Niektórych do wspinaczki nakłaniają fascynacje estetyczne i możność intymnego kontaktu z naturą, inni szukają przeżyć psychicznych, wspinają się dla pieniędzy albo dla zaspokojenia ambicji: chcą być sławni.

Źródłem sławy największej są pierwsze wejścia. Gdy zabrakło dziewiczych wierzchołków, zaczęto wymyślać inne „pierwsze”. Pierwsze wejście kobiece. Pierwsze wejście zimowe. Wejście najstarszej osoby. Najmłodszej. Najstarsza kobieta. Pierwszy zjazd na nartach z 8-tysięcznego wierzchołka. Na desce. Pierwszy Kolumbijczyk, który wszedł na Mt. Everest z protezą zamiast nogi. Pierwsze przejście ściany północnej (południowej itd.). Różne korony (Ziemi, Himalajów). Korona w najkrótszym czasie. Dwie korony. I te pe, i te de. Jeszcze innych pociąga zwalczanie przeciwności, szczególnie tych najtrudniejszych – własnej słabości, stąd wejścia bez butli tlenowych. Po trochu zgadzam się z tymi wszystkimi argumentami.

Jednak jako przyrodnik widzę jeszcze dwie przyczyny tego drive’u do wspinania się wzwyż. Jedna z nich ma podłoże ewolucyjne – zwykły atawizm. Nasi przodkowie żyli na drzewach. Im wyżej wszedł, tym lepiej widział, czy coś się skrada, aby go zjeść, albo czy w pobliżu jest coś do zjedzenia. Ci, którzy nie dali się zjeść, tylko zjadali, przeżyli i swoje geny przekazali następnym pokoleniom. Gdy już jako gatunek zeszliśmy na ziemię, również staraliśmy się zajmować miejsca na wzniesieniach. Wyraźnie widziałam to na Saharze, gdzie skały na pagórkach pokrywały ryty naskalne, świadczące o tym, że kiedyś ludzie zatrzymywali się tu na dłużej. Zresztą wystarczy popatrzeć na dzieci na placu zabaw. Od razu włażą na różne „przeplotnie” i „pajęczyny” – byle wyżej.

Druga przyczyna ma podłoże biochemiczne. Tak jak są osoby podatne na uzależnienia od narkotyków, alkoholu czy nikotyny, tak są ludzie uzależnieni od adrenaliny, zwanej „hormonem walki”, endorfiny („hormonu szczęścia”) i dopaminy, które wydzielają się w odpowiedzi na zagrożenia, w stanach mobilizacji organizmu i intensywnego ruchu. Ciśnienie krwi się podnosi, serce przyspiesza, organizm staje się bardziej wydajny. Wiele osób odczuwa przyjemność, niektórzy uzależniają się jak od narkotyku. Są tacy, którzy zaraz po powrocie z wyprawy, na której o mało co nie stracili życia, rzucają się w wir przygotowań następnej, które również uruchomiają w nich fabryczkę środków uzależniających.

I potem znów w ten mróz, wiatr i zagrożenie wszechobecne. Jedni potrafią się z tego wyleczyć, niektórzy nie potrafili. Ci nie są w stanie stawić czoła wyzwaniom najtrudniejszym: wychowywaniu dzieci, morderczej monotonii życia codziennego.

Tak mi się ładnie „poszufladkowały” przyczyny tego drive- u wzwyż. Ale jak się lepiej zastanowić, to przyczyna jest jedna.

Ale zacznijmy od seksu. Jest to czynność, która sprawia przyjemność. To się da łatwo zrozumieć, bowiem reprodukcyjna funkcja seksu służy utrzymaniu gatunku. Ale przecież u Homo sapiens nie wszystkie akty seksualne kończą się narodzinami potomstwa (chociaż wielu by tak chciało). Więc po co tyle tego? Otóż wychowanie człowieka jest procesem wyjątkowo długotrwałym. W dawnych czasach kobieta nie mogła uczestniczyć w wyprawach łowieckich, tylko pilnowała ogniska i niańczyła dzieci. To mężczyzna przynosił jej kawał mięsa mamuta, licząc na stosowną nagrodę. Seks „pozareprodukcyjny” również miał swój udział w utrzymaniu gatunku. Ale co to ma wspólnego ze wspinaniem? Ano ma o tyle, że, jak już wspomniałam, zajmując miejsce jak najwyżej, człowiek pierwotny zwiększał swe szanse na przekazanie genów. A ewolucja postarała się, aby samo wspinanie dostarczało przyjemności. Mimo upływu lat doskonale pamiętam to uczucie błogości na szczycie drewnianej drabinki na placu zabaw albo na szczycie drzewa, na które właziłam jeszcze jako nastolatka.

Zatem istnieje szereg przyczyn, dla których ludzie z takim zapałem oddają się wspinaczce, czynności pozornie bezsensownej. Uproszczeniem byłoby sądzić, że jeden tylko dla przyjemności, inny dla sławy, jeszcze inny dla przeżyć estetycznych, a czwarty dla pieniędzy (na następne wyprawy). Wydaje mi się, że te przyczyny nie występują w pojedynkę, lecz po kilka, w różnych kombinacjach i natężeniu. Ponadto przyznaję rację Izie Mikulskiej, która twierdzi, że wspinaczem się nie bywa, wspinaczem się jest. To tak jak z alkoholem. Kto raz w to wpadł, ten już się nie wyzwoli. Może się nie wspinać latami, ale zawsze to w nim siedzi. We mnie też siedzi.

Prawdziwe wspinanie zakończyliśmy z Jackiem już w latach 60. dwudziestego wieku, ale została turystyka w Alpach, Pirenejach, górach Japonii, Himalajach, górach Atlas i Hoggar oraz w górach Antarktyki. Gdy teraz myślę o tym, co wyrabiałam w górach, to widzę, że miałam sporo szczęścia. Trawestując tytuł książki Alka Lwowa, przeżyłam, a więc zwyciężyłam. A przecież doświadczeni himalaiści mówią, że nic tak nie ożywia wyprawy jak trup. Zdaję sobie sprawę, że moje opowieści tracą w ten sposób na atrakcyjności, więc bardzo przepraszam, że żyję.

Zadaję sobie czasem pytanie: czy było warto? Pakować w to tyle czasu i wysiłku? Narażać się na niebezpieczeństwa? Po pierwsze, po drugie i po trzecie: dało mi to cudowne wspomnienia. Z łatwością przywołuję obrazy, dźwięki i zapachy, moje nieodbieralne bogactwo. I wspomnienia o ludziach, których dobry los postawił na mych górskich ścieżkach. I wreszcie, nie ukrywam, jest trochę satysfakcji, że zostawiłam ślad u Paryskich (1995) i u Kiełkowskich (2013).

Udostępnij wpis

Przeczytaj również