Pisze Przemysław Piasecki, który 3 sierpnia stanął na szczycie K2 (8611 m), dokonując z Wojciechem Wróżem i Słowakiem Peterem Božikiem pierwszego przejścia południowo-zachodniego filaru – Magic Line, podczas wyprawy kierowanej przez Janusza Majera. Sukces został okupiony wysoką ceną – w trakcie zejścia ze szczytu zginął Wojciech Wróż. Jesienią 1984 roku wraz z Leszkiem Cichym zdobył szczyt Yalung Kang (8505 m) po wytyczeniu nowej drogi filarem południowym (najlepsze przejście sezonu w Himalajach). Uczestnik pierwszej zimowej (1985/1986) wyprawy na Kangchendzongę (8598 m), kierowanej przez Andrzeja Machnika. W 1989 roku wziął udział w ostatniej wyprawie Jerzego Kukuczki na południową ścianę Lhotse (8516 m).
* * *
Jest przenikliwie zimno, na szczęście prawie bezwietrznie. 400 metrów niżej, w miejscu naszego poprzedniego biwaku, na krawędzi kuluaru, nocuje drugi zespół: Janusz Majer z Anką Czerwińską i Krystyną Palmowską.
Obok mnie Wojtek Wróż, wciśnięty w płachtę biwakową, topi śnieg. Za nim, mamrocząc coś o −30°C, Peter Božik usiłuje znaleźć najwygodniejszą pozycję.
Wojtek dwukrotnie próbował zdobyć K2. W 1976 roku na grani północno-wschodniej musiał zawrócić z wysokości 8400 m. W 1982 roku na grani północno-zachodniej dotarł do 8250 m. Jesienią 1984 roku w świetnym stylu zrobiliśmy wspólnie pierwsze przejście południowego filaru Yalung Kang (zachodni wierzchołek Kangchendzongi – 8510 m), uznane za „greatest feat of the 1984 season”.
Peter, mistrz sportu ze Słowacji, wcześniej wspiął się na Lhotse Shar.
Ja mam za sobą klasyczną szkołę alpinizmu, począwszy od wspinaczek letnich i zimowych w Tatrach, szeregu przejść w Alpach i Kaszmirze, po Hindukusz i Himalaje. W górach wysokich z założenia nie używam butli tlenowych. Wymaga to przyjęcia określonej taktyki: przede wszystkim ograniczenia do minimum czasu przebywania w obozach powyżej 7000 m i schodzenia na odpoczynek do bazy. Taki system sprawdził się na filarze Yalung Kang i podczas zimowej wyprawy na Kangchendzongę.
Dwie doby wcześniej, korzystając z poprawy pogody, wyruszyliśmy z bazy na lodowcu Godwin Austin z zamiarem wejścia na szczyt K2. Poprzednia próba, przed tygodniem, zakończyła się już na przełęczy Negrotto z powodu gwałtownej, kilkudniowej śnieżycy. Tym razem pogoda dawała nam szansę.
* * *
W ciągu 11 godzin wspięliśmy się od razu do obozu II na 6900 m. Wcześniej zajmowało nam to dwa dni ostrej wspinaczki o trudnościach IV-V+, głównie skalnych.
Dwanaście dni karawany z ciężkim plecakiem, rozpięcie ponad 2 kilometrów lin poręczowych i postawienie trzech obozów (CI – 6300, CII – 6900, CIII – 7400) dało nam całkiem dobrą kondycję i niezłą aklimatyzację. Czułem, co prawda, że nie jest to forma długodystansowca zbudowana na solidnym treningu, bo tak jak przed wcześniejszymi wyprawami, tak i przed K2 nie miałem czasu na przygotowania kondycyjne. Poza tym żadna forma treningu, poza wspinaniem, nigdy nie wzbudzała mojego entuzjazmu.
Robi się coraz zimniej. Staram się przystosować do nierówności skalnej półki, ale jest bardzo niewygodnie, szczególnie że do puchowej „nogi słonia” wcisnąłem skorupy butów. Wypróbowałem ten sposób zimą pod Kangchendzongą. Śpi się może niewygodnie, ale za to rano nie trzeba zmagać się z marznącymi stopami.
Minął już czterdziesty dzień od założenia bazy na morenie lodowca Godwin Austin. Pierwotnie miała stanąć na lodowcu Savoia, gdyż stamtąd prowadzi najbezpieczniejsza droga na przełęcz Negrotto i filar południowo-zachodni, tzw. Magic Line. Niestety, strajk tragarzy zmusił nas do zbudowania bazy w centrum namiotowego miasteczka, w pobliżu południowej ściany K2.
Stąd droga na Negrotto wiedzie przez zdradliwy, mocno uszczeliniony lodowczyk de Filippi i grożący lawinami, tysiącmetrowy kuluar. O tych zagrożeniach przekonałem się już następnego dnia. Wcześnie rano zbudził mnie przeraźliwy łoskot. Wytopiony przez poranne słońce blok skalny runął z przełęczy, wywołując lawinę, która przetoczyła się całą szerokością kuluaru, zrywając liny poręczowe i grzebiąc dwójkę Amerykanów: Johna Smolicha i Ala Penningtona. Trzy tygodnie później szczelina lodowca de Filippi stała się śmiertelną pułapką dla włoskiego solisty Renato Casarotto.
* * *
Powoli wstaje dzień, jest 4 sierpnia. Rozpoczynamy poranny rytuał topienia śniegu i przygotowań do dalszej wspinaczki. Czekamy, aż słońce podniesie trochę temperaturę.
Dzięki linie pozostawionej poprzedniego dnia szybko osiągam podstawę skalnego uskoku. Kolej na Petera. Aby pokonać kilkumetrową ściankę, musi zostawić plecak i zdjąć na chwilę rękawiczki, mimo 20-stopniowego mrozu. Po kilku minutach znika za krawędzią uskoku. Lina przesuwa się bardzo wolno, droga nadal jest bardzo trudna. Godzinę później rusza Wojtek.
Podziwiam fantastyczną panoramę skalno-lodowych piramid porozcinanych białoszarymi wstęgami lodowców. Na południowym wschodzie dominuje, dzisiaj już „pod stopami”, czarny masyw Broad Peak (Falchan Kangri) na tle gniazda Gasherbrumów. Na południu charakterystyczny, ścięty wierzchołek Chogolisy i dalej na zachód przyciągający wzrok stromymi ścianami Masherbrum z wierzchołkiem przykrytym charakterystyczną lodową czapą.
* * *
Czuję się dziwnie spokojny i zrelaksowany. Nagle ze zdumieniem uświadamiam sobie, że trochę z góry, z odległości kilkunastu metrów widzę siebie samego na stanowisku pod uskokiem. Widzę, jak spokojnymi ruchami kontroluję linę łączącą mnie z Wojtkiem. Pozostałe kilkanaście metrów liny tworzy mały kłąb i zahacza o mój lewy rak. Widzę bardzo wyraźnie, jak nachylam się, żeby go rozplątać… Równie nagle wracam do rzeczywistości. Wojtek szarpie zaplątaną linę… Kolejna doba powyżej 8000 m daje nam się we znaki.
Po chwili, ponownie skoncentrowany, likwiduję stanowisko i idę w górę. Rodzaj grzędy skalnej doprowadza do kolejnego spiętrzenia przewieszonych skał. Wolno podchodząc do stanowiska, szukam możliwości obejścia rudobrązowych przewieszek. Za pomocą liny obniżam się, zgrzytając rakami po gładkiej płycie, i odnajduję wąski gzyms skalny, którym trawersuję kilkanaście metrów w prawo. Niesamowita ekspozycja. Pod stopami, ponad 3000 metrów niżej, dostrzegam podstawę południowej ściany. Niebezpieczny lodowczyk de Filippi wygląda teraz całkiem niewinnie, spływając łagodnym łukiem do lodowca Godwin Austin. Jego morena boczna pod naporem mas lodu odsuwa się od brzegu, tworząc kolejną szarą smugę. Wreszcie wbijam się w płytkie, zaśnieżone zacięcie i z trudem łapiąc oddech, podchodzę jeszcze 2 metry. Pewny hak przywraca poczucie bezpieczeństwa. Peter, idąc jako ostatni, będzie musiał wykonać nieprzyjemne wahadło. Ten trawers w drodze powrotnej mógłby okazać się bardzo groźną pułapką. Dalej jest już łatwiej, po raz pierwszy od wejścia w ścianę możemy zrezygnować ze sztywnej asekuracji. Kilka wyciągów wspinamy się z lotną.
Około godziny 16:00 osiągam śnieżną kulminację filaru, a to oznacza, że zrobiliśmy pierwsze przejście Magic Line, niezwykle trudnej drogi na najtrudniejszym ośmiotysięczniku!
* * *
Czuję ogromną satysfakcję. Przed nami już tylko 200 metrów łatwej, śnieżnej grani do szczytu K2. Postanawiamy odpocząć i przygotować coś do picia.
Wieje słaby wiatr. W dole błąkają się białe obłoki, ale nad Concordią zaczynają gromadzić się ciemniejsze chmury, zwiastujące nadchodzącą zmianę pogody. Dwie godziny później docieramy do wierzchołka. Sądząc po tempie wspinania podszczytową granią, zachowaliśmy spory zapas sił na bezpieczny powrót. Trzeba się jednak spieszyć – przed nami długie i niełatwe zejście Żebrem Abruzzi. Uścisk dłoni, klepnięcie po ramieniu, uśmiech, kilka zdjęć. Jeszcze tylko nieudana próba łączności z Jimem Curranem z bazy i ruszamy związani dwiema linami. Po drugiej stronie zaśnieżonego szczytu mijamy porzucone butle tlenowe z oznaczeniami sugerującymi dalekowschodnie pochodzenie.
200 metrów niżej dostrzegam sylwetki schodzących Koreańczyków, którzy niedawno musieli być na szczycie, po przejściu drogi klasycznej. Schodzimy ostrożnie stromym polem śnieżnym, z odchyleniem w lewo, omijając serak i szczelinę i dalej skośnie w prawo, w kierunku przełamania na południową ścianę. Stąd, według opisu Wandy Rutkiewicz, powinniśmy kierować się w dół, z odchyleniem w lewo, pod wielki serak zwieszający się nad wąskim kuluarem zwanym Bottleneck.
Robi się zupełnie ciemno. Nie możemy pozwolić sobie na kolejny biwak powyżej 8000 m. Musimy dotrzeć do obozu IV na 7900. Okazuje się, że tylko ja mam sprawną czołówkę. Schodzę więc jako pierwszy na dwie długości liny, potem ściągam Petera i Wojtka. Pole śnieżne przechodzi w stromy lód. Szybka decyzja – rozwiązujemy się i z połączonych lin robimy 80-metrową poręczówkę. Krótkim zjazdem osiągam ścianę seraka, mocuję linę na sztywno i zjeżdżam dalej. Po chwili słabnące światło czołówki wyłania z ciemności dwie skulone postacie Koreańczyków, którzy najwyraźniej postanowili przeczekać tu do świtu. Trudno się z nimi porozumieć, ale nie przejawiają chęci dołączenia do nas. Jadę dalej i trafiam na liny poręczowe. Przeżywam deja vu – mam dziwne uczucie, jakbym znał przebieg poręczówek?!
Tuż za mną schodzi Peter, wpięty tylko karabinkiem do liny, a po nim zjeżdża Wojtek. Staram się schodzić z pomocą liny, unikając gwałtownych szarpnięć – mam ograniczone zaufanie do obcych poręczy. Kolejna poręczówka kończy się niespodziewanie w stromym, wąskim kuluarze. W nikłym świetle czołówki odnajduję kolejną, która rozpoczyna się nieco poniżej, z prawej strony. Ostrożnie przepinam się i wykrzykuję ostrzeżenie w kierunku Petera. Słyszę, jak przekazuje je Wojtkowi…
Po 50 metrach lina kończy się i ląduję na stromym stożku śnieżnym – jestem u podstawy Bottleneck. W dole migają światła czołówek w obozie IV, na ramieniu K2. Biwakują tam zespoły wspinające się Żebrem Abruzzi.
Następny dociera Peter. Udeptujemy małą platforemkę i czekamy. Przedłużająca się cisza, bezruch na górze rodzą niepokój. Krzyczymy w kierunku Wojtka, ale nasze okrzyki pozostają bez odpowiedzi. W pewnym momencie przez szum wiatru dociera do mnie z lewej strony nikły dźwięk przypominający uderzenie czekana o skałę i głuche, stłumione tąpnięcie, potem zalega cisza. Nasłuchuję, ale nie słychać nic prócz wiatru. Godzinę później słyszymy jakieś poruszenie w górze. Oddychamy z ulgą. Po chwili podstawę kuluaru osiąga… jeden z Koreańczyków, który po minięciu przez naszą trójkę zdecydował się jednak na zejście. Po drodze nie spotkał nikogo. Rozwiewają się nasze nadzieje…Te niewyraźne dźwięki musiały być odgłosami upadku Wojtka.
Peter, skarżąc się na brak czucia w stopach, rusza w dół. Schodzę za nim powoli, starając się w nikłej poświacie dostrzec jakiekolwiek ślady na śniegu. Nic. Lodowatą ciszę przerywa jedynie szum zsuwających się stromym stokiem lawinek pyłowych strącanych podmuchami wiatru. Śnieżny pył niknie na krawędzi czarnego nieba. Lewa część stoku obrywa się na trzykilometrową, południową ścianę…
Pomiędzy 2:00 a 3:00 w nocy odnajdujemy namioty obozu IV. Rano z Żebra Abruzzi wyruszą trzy zespoły: Alan Rouse z Dobrosławą Wolf (Mrówką), Kurt Diemberger z Julie Tullis i Austriacy: Alfred Imitzer, Willi Bauer i Hannes Wieser. W drodze na szczyt przepatrzą w dziennym świetle strome pola śnieżne pod Butleneck w poszukiwaniu Wojtka. Około godziny 11 kilkoro z nich widzimy już pod wielkim serakiem.
Następne trzy dni zejścia to koszmar walki z huraganowym wiatrem, gwałtowną śnieżycą, zalodzonymi poręczówkami i zmęczeniem. Nawałnica, której pierwsze silne podmuchy dopadły nas w obozie III, na wiele dni uwięziła alpinistów na ramieniu K2.
Łatwe technicznie, lecz rozległe, poprzecinane szczelinami pola śnieżno-lodowe pomiędzy III i IV obozem przy huraganowym wietrze i braku widoczności okazały się nie do przejścia. Z siedmiorga alpinistów, którzy wyruszyli 3 sierpnia z obozu IV z zamiarem zdobycia szczytu, do bazy zdołała powrócić jedynie dwójka: Kurt Diemberger i Willi Bauer, obaj skrajnie wyczerpani, z licznymi odmrożeniami.
* * *
Jeszcze tego samego dnia, 11 sierpnia, kiedy na morenie lodowca, niedaleko bazy został dostrzeżony słaniający się Willi, uruchamiamy akcję poszukiwawczo- ratunkową. Pomimo zmęczenia i problemów ze wzrokiem podejmuję wraz z jedynym zdolnym do działania powyżej bazy, młodym austriackim wspinaczem Michaelem próbę odszukania Mrówki na poręczówkach Czarnej Piramidy. Niestety, silny wiatr, wzmagająca się śnieżyca oraz brak nadziei na odnalezienie Mrówki żywej zmuszają nas do zaprzestania poszukiwań na wysokości 7100 m, po dotarciu do pustego namiotu, w którym dwa dni wcześniej, według relacji Kurta Diembergera, mogła znaleźć schronienie…
15 sierpnia z ciężkim sercem opuszczamy bazę na morenie lodowca Godwin Austin. Za nami pozostaje, skrząca się w porannym słońcu, piramida K2 – niemy świadek naszych zmagań.