Jak ONE to robią?

7 sierpnia, 2017
 width=
Kinga Ociepka-Grzegulska

– Bardzo zaskoczył mnie szum wokół pierwszych kobiecych przejść Kazalnicy czy Wariantu R. Dla mnie to nie było nic szczególnego w kontekście przejścia kobiecego, dla mnie to było po prostu przejście. Natomiast widać, że środowisko zwraca uwagę na to, czy przejście jest kobiece, czy męskie – wspomina Karolina Ośka. – Koledzy nas bardzo wspierają. Bardzo często trenujemy z chłopakami. I na zawodach jest tak samo: my kibicujemy im, oni nam. Nie ma między nami rywalizacji – zapewnia Ida Kupś. – Choć nie jest nas dużo, to jesteśmy wartością dodaną i motywujemy męski świat wspinaczkowy – mówi Kinga Ociepka-Grzegulska, która nie kryje, że „wspinanie z facetami to klucz do jej wszystkich osiągnieć”, bo czasem fajnie jest też mężczyznom „dokopać”.

 

 

 

 

 

 

 

Kobiece wspinanie nie jest dziś ani specjalnie dyskryminowane, ani specjalnie faworyzowane. Za to zawodnicy i zawodniczki mogą sporo się od siebie nawzajem nauczyć – wynika ze zorganizowanego przez Klub Wysokogórski Katowice panelu dyskusyjnego, który poprowadziła Jagoda Mytych. To początek serii spotkań z czołowymi wspinaczami i wspinaczkami. W organizacji spotkania pomogły Singing Rock i Klub Podróżników Namaste. – Panele będą miały na celu zadawanie pytań, na odpowiedzi czeka nie tylko środowisko wspinaczkowe ale również ludzie luźniej związani z górami. Chciałem przybliżyć także zwyczajnym „łazikom” tych wyjątkowych ludzi – mówi organizator panelu Krzysztof Modliszewski z KW w Katowicach. Prezentujemy główne idee spotkania. 

Jakie przejścia zdefiniowały Was jako wspinaczki?

Kinga Ociepka-Grzegulska: Mam 31 lat, wspinać zaczęłam się 21 lat temu. I nie od razu było ono moją pasją, bo strasznie się tego bałam. Na początku najbardziej lubiłam wspinać się po najłatwiejszych drogach, na wędkę i tak, żebym nie musiała walczyć. Z czasem się to zmieniło, chyba pod wpływem tego, że bardzo chciałam wspinać się z moim bratem bliźniakiem i nie chciałam odpuszczać. Najlepsza w Polsce stałam się dlatego, że próbowałam dorównać chłopakom i wyszło mi to na dobre. Ale moment, w którym poczułam, że jestem sportowcem, zawodnikiem, nadszedł dopiero z chwilą, gdy jako 14- i 15-latka wygrałam mistrzostwa świata. To był mój pierwszy przełomowy moment we wspinaniu, już wiedziałam, że nie odpuszczę. 

Poza zawodami to skały i pokonywanie trudnych dróg były moją największą miłością. I tu takim kluczowym przejściem było zrobienie jako pierwsza Polka 8a onsightem, czyli bez wcześniejszej znajomości drogi. Jednak najbardziej przełomowym momentem było, gdy po urodzeniu dwójki dzieci zrobiłam najtrudniejszą drogę w Polsce jako kobieta – jest nią Sprawa honoru (VI. 8).

Zdefiniowałabym siebie jako wspinacza sportowego, totalnie poświęcam się pasji, ale równie ważne jest dla mnie życie rodzinne, dzieci są oczywiście najważniejsze. Od 4 lat próbuję łączyć pasję z macierzyństwem i wychodzi mi to

 width=
Karolina Ośka

całkiem nieźle

 

Karolina Ośka: Mój staż wspinaczkowy jest troszkę krótszy. Wspinam się 7 lat, natomiast wydaje mi się, że to całe moje życie i że to, co było wcześniej, zniknęło gdzieś w pamięci. Wspinanie bardzo mnie zmieniło i pokazało mi wiele wspaniałych rzeczy.

Zaczęłam się wspinać z zamiarem pójścia w góry. Dopiero potem okazało się, że istnieje coś takiego jak wspinanie sportowe, skałkowe i że w tę dziedzinę zaangażuję się na dłużej. W ciągu tych kilku lat udało mi się dojść do poziomu VI.6+ i 8a onsigth.

W pewnym momencie rutyna wyjazdów w skały zaczęła mi trochę doskwierać, więc wróciłam do dłuższych dróg, gór, które wymagają szerszego spojrzenia i przygotowania się. Od ponad roku dużo energii poświęcam właśnie na wspinanie po dłuższych drogach. W tej chwili jako swoje największe osiągnięcie w tej dziedzinie mogłabym podać przejścia 500-metrowego Filara Kantabryjskiego w Hiszpanii o wycenie 8a+. Tu niezbędne było świetne przygotowanie logistyczne i taktyczne. To wspinanie, które wymaga o wiele większego zaangażowania niż to w skałach. Jednak mimo tych wszystkich górskich przygód wydaje mi się, że jestem przede wszystkim wspinaczem sportowym.

 

 width=
Ida Kupś

Ida Kupś: Jestem najmłodsza wiekiem, ale niekoniecznie stażem, ponieważ wspinam się już 9 lat. Wspinali się moi

 

rodzice i to z nimi jeździłam w skałki. Bardzo się w to z bratem wkręcaliśmy, ale ponieważ najbliższa ścianka wspinaczkowa była po drugiej stronie miasta, to na zajęcia zaczęłam chodzić dopiero w szkole. Nigdy nie miałam przerwy. Stopniowo zwiększałam obciążenie i liczbę treningów – od zabawy 2 razy w tygodniu, po 4-5 intensywnych treningów. Najbardziej lubię wspinanie w skałach z liną i bouldery na panelu. Jestem bardzo zaangażowana w zawody bulderowe, ale przejście trudnej drogi w skałach, onsightem i na prowadzenie, także daje mi dużą satysfakcję.

Moim największym osiągnięciem jest niedawne przejście w Hiszpanii mojej pierwszej 8c – La Fabelita (Santa Linya). To droga niekoniecznie kobieca, ponieważ jest w dużym przewieszeniu i są na niej dalekie ruchy, i też niekoniecznie w moim stylu, trzeba tam użyć body tension, czyli napięcia całego ciała, które u mnie nie istnieje. Nigdy wcześniej przed wyjazdem nie miałam takiego stresu, że mogę nie być w stanie czegoś zrobić. Poprowadziłam ją w dzień mojego wylotu z Hiszpanii. Specjalnie wstaliśmy wcześniej, żebym mogła jeszcze podjąć tę ostateczną próbę. Wiedziałam, że ze względu na szkołę i zawody nie będę mogła tam szybko wrócić. Udało się, nigdy w życiu nie cieszyłam się tak bardzo. 

Od kiedy mówi się w Polsce o kobiecym wspinaniu? Czy miałyście prekursorki, idolki? Czy wspinające się kobiety trzymają się razem?

K.O.G.: Dla mnie prekursorką kobiecego wspinania w Polsce była na pewno Renata Piszczek, która wygrywała za granicą zawody na czas i bardzo dobrze wypadała w zawodach bulderowych, oraz Iwona Gronkiewicz. To są wspinaczki około 15-20 lat ode mnie starsze. W pewnym momencie, jako juniorka, zaczęłam z nimi startować na zawodach i okazało się, że jestem lepsza i wygrywam. Pamiętam, jak Iwona, stojąc na drugim miejscu na podium, powiedziała mi, że „jeszcze się policzymy”. Ale już nie zdążyła. Najlepiej pamiętam te pierwsze zawody, kiedy wygrałam z moimi idolkami. 

Myślę, że to naturalna kolej rzeczy, że wchodzą kolejne pokolenia. Ida też niedługo będzie wygrywać z naszymi seniorkami. Naturalne jest też, że kolejne pokolenie wyżej stawia poprzeczkę – Ida jest najmłodszą kobietą w Polsce, która pokonała tak trudną drogę. W 2006 roku byłam nią ja. Teraz wiek się obniża, a poziom trudności idzie do góry. Żeby rywalizować w szerszej perspektywie, powinnyśmy dążyć do wyników osiąganych przez wspinaczki za granicą. W Polsce już nie ma do kogo równać.

K.O.: Jeśli miałabym wybrać jedną osobę, na której się wzorowałam na początku, to byłaby to Aga Banaszek (KW Katowice), która rzuciła wszystko i w 100% zaangażowała się we wspinanie. To mi otworzyło oczy – dlaczego nie? Że tak można. Może na tle polskich osiągnięć cyfra, którą wtedy robiła, nie była duża, ale z roku na rok robiła bardzo duże postępy. Tym, co mnie w niej tak ujęło, był stopień zaangażowania w to, co robi. Poza nią jest jeszcze kilka kobiet, które obrały podobny kierunek rozwoju, jaki ja teraz staram się realizować. Tu mogłabym wskazać Ninę Caprez, wszechstronną wspinaczkę, która wspinała się na wysokim poziomie zarówno na zawodach, jak i w skałach, a potem przełożyła to też z sukcesem na przejścia górskie.

I.K.: Nigdy nie miałam idolki wspinaczkowej. Ale podczas festiwalu w Krakowie chodziłam oglądać mistrzostwa Polski i moim największym marzeniem było zawsze, żeby stanąć i wystartować w nich razem z innymi dziewczynami w finale. Niestety, gdy ukończyłam 16 lat i mogłam zacząć startować, te zawody przestały być organizowane. Trudno, grunt, że bardzo mnie to motywowało. Teraz moją motywacją jest Słowenka Janja Garnbret. Poznałam ją osobiście, jest ciepłą i bardzo otwartą osobą, a jednocześnie poświęca treningom całe swoje życie i osiąga sukcesy. 

Wspomniałyście o wspinaczkach zagranicznych – czy kobiece wspinanie w Polsce i za granicą jest inaczej postrzegane? Czy aspirujecie do światowego poziomu?

K.O.G.: Ciężko powiedzieć. Raczej nie robiłabym tu podziału ze względu na płeć, ale pokolenie. Wydaje mi się, że zmiana, która nadchodzi, polega na tym, że najlepsi są wspinacze bardzo młodzi. Dawniej autorami najlepszych przejść byli najbardziej doświadczeni, dziś są to nastolatki. To szokujące. Mówię tu o dziewczynach, które mają 15-16 lat i robią przejścia, którymi zachwycać mogą się także mężczyźni.

Jeśli zaś chodzi o poziom, to robiąc „Sprawę honoru” w Mamutowej, niby dołączyłam do grona 12 kobiet na świecie, które zrobiły 9a. Ja tak siebie nie odbieram, dlatego że to nasza Jaskinia Mamutowa. Bardzo bym chciała przejść taką drogę za granicą, ale jest to dla mnie niemożliwe i nawet nie próbuję do tego dążyć, bo musiałabym zbyt wiele poświęcić. Wspinanie jest dla mnie bardzo ważne, ale nie najważniejsze.  

Zatrzymajmy się na chwilę w Mamutowej. Droga, którą tam zrobiłaś, to konkretna cyfra. Czy to wystarczy? Czy jednak ktoś kwestionuje kobiece przejścia na takim poziomie? Podaje w wątpliwość, jak one to robią?

K.O.G.: Przestałam się już nad takimi rzeczami zastanawiać. Moje podejście po urodzeniu dzieci strasznie się zmieniło. Zaczęłam się wspinać tylko i wyłącznie dla siebie, i tylko po to, żeby sobie udowodnić, że jestem jeszcze w stanie się wspinać na wysokim poziomie. Dziś coraz mniej obchodzi mnie, co inni pomyślą i co uważają na temat wartości mojego przejścia. Po „Sprawie honoru” pierwszy raz w życiu płakałam po zrobieniu drogi. Płakałam dlatego, że uważałam, że zrobiłam coś niesamowitego, wróciłam do formy i sama sobie podniosłam poprzeczkę, więc nie interesują mnie komentarze. 

Ale myślę, że poziomem jeszcze trochę odbiegamy. Najlepiej to widać na zawodach. W Polsce poziom jest bardzo niski, z kolei ze swoich startów za granicą wiem, że tam nawet drogi eliminacyjne potrafią być trudniejsze niż u nas drogi finałowe. Jeśli ktoś naprawdę chce się porównywać, to nie na naszym podwórku.

K.O.: Też wydaje mi się, że Polska jest z tyłu. Ja nie mam co się porównywać ze światowym poziomem. Jeśli widzę jakąś szansę na dołączenie do bardziej elitarnego grona, to jest nią pójście w stronę górskiego wspinania. Bo jeśli chodzi o wspinanie sportowe, to w moim przypadku jest to dość duża przepaść. 

I.K.: Zgadzam się z dziewczynami. jeśli chodzi o dzielącą nas przepaść. Ale jeśli chodzi o wspinanie w skałach, to ta przepaść jest dużo mniejsza niż we wspinaniu na zawodach. A to ostatnie też dzieli się na wspinanie juniorskie i seniorskie. Na zawodach juniorskich czasem jeszcze się zdarza, że ktoś z Polski dostanie się do finału, a różnice nie są takie duże. Poziom startów na zawodach to wypadkowa przygotowania ścian, kompetencji trenerów, chwytów, po których się wspinamy. To te czynniki budują dobrych zawodniczych wspinaczy. Na etapie juniorskim te elementy nie mają jeszcze aż takiego znaczenia, bo liczy się głównie to, czy dziecko ma talent, wszystkie braki wynikające z nieodpowiednich funduszy i infrastruktury jeszcze nie są tak widoczne. W efekcie juniorskie wspinanie odbiega, ale nie tak bardzo jak seniorskie. 

Jak wygląda atmosfera na zawodach? Czy poza wynikami są jakieś różnice w tym, jak rywalizują
kobiety i mężczyźni? Jak oni postrzegają Wasze starty?

K.O.G.: Teraz już nie rywalizuję na zawodach, ale z tego, co pamiętam, ta rywalizacja bardzo się nie różniła. Na pewno było nas dużo mniej. Różnica poziomów kiedyś była diametralna. Dziś też widać większą motywację do dobrych startów. Kiedyś zawody były świetnym pretekstem do pójścia na imprezę. Oprócz motywacji do zawodów, była też duża chęć, żeby później się towarzysko spotkać i poszaleć. 

Teraz podejście zmieniło się na bardziej zawodnicze: nikt nie chodzi na imprezy, a przed finałami wszyscy się wysypiają i są gotowi do startów. Poziom jest już dużo wyższy, kiedyś nie miałam za bardzo z kim rywalizować, przez 10-15 lat prawie cały czas wygrywałam. Teraz dziewczyny bardzo podskoczyły z poziomem i istnieje między nimi motywująca rywalizacja. Jest więcej dobrych zawodniczek i to napędza poziom sportowy. Myślę, że jest lepiej.

K.O.Wydaje mi się, że teraz także polskie zawody wspinaczkowe są przede wszystkim świetną okazją do spotkania dobrych znajomych. Jest to na tyle małe grono, że wszyscy się dobrze znają. Można spotkać osoby z całego kraju, z którymi poza zawodami nie miałybyśmy szans się tak często widywać, więc to rzeczywiście fajny pretekst. Jest oczywiście motywacja, jest rywalizacja, ale wszystko odbywa się na bardzo przyjacielskiej stopie. Nie ma niezdrowej „napinki”. 

I.K.: Koledzy nas bardzo wspierają. Bardzo często trenujemy z chłopakami. I na zawodach jest tak samo: my kibicujemy im, oni nam. Nie ma między nami rywalizacji. Raczej pokazujemy sobie np. jak zrobić jakiś bulder.

K.O.G.: Nie da się ukryć, że dla mnie zawsze największą motywacją do treningu byli faceci. Nie dość, że mam brata bliźniaka, który się wspina, to jeszcze wspina się lepiej ode mnie. Zawsze chciałam mu dorównać i pewnie dlatego byłam w stanie systematycznie podnosić swój poziom. Zawsze też moimi partnerami wspinaczkowymi, treningowymi byli faceci. I nic nie dawało mi takiej satysfakcji jak „dokopanie” facetom.

Bardzo dobrze pamiętam zawody, podczas których miałyśmy wspólną drogę finałową z facetami. Było to na ścianie Eiger we Wrocławiu. Okazało się, że drogę skończyłam tylko ja i Tomek Oleksy, więc dokopałam wszystkim finalistom i byłabym pierwsza także wśród facetów. Wspinanie z mężczyznami to klucz do moich wszystkich osiągnięć.

K.O.: Mnie wspinanie z kolegami też motywuje mocniej, chyba dlatego, że zazwyczaj wspinają się lepiej. A gdy wspinamy się po tych samych drogach, to często natrafiamy na trudność w zupełnie innych miejscach – dzięki temu możemy sobie nawzajem pomagać, polegać na swoich pomysłach. To bardzo rozwijające. Poza tym statystycznie facetów wspina się dużo więcej, więc o wiele łatwiej o partnera niż partnerkę wspinaczkową.

Czy jest zatem sens dyskutować o stricte kobiecym wspinaniu, skoro nie wyróżnia je ani żadna forma dyskryminacji, ani nie jest jakoś specjalnie faworyzowane?

K.O.G.: Nigdy nie dzieliłam wspinania na kobiece i męskie. To podział bez sensu, ponieważ zawsze opierałam się na mężczyznach. Dobrym pytaniem byłoby, czy mężczyźni są w stanie nauczyć się czegoś od wspinających się kobiet. A myślę, że tak, ponieważ gdy nam brakuje sił bądź zasięgu, potrafimy wymyślić coś tak technicznego i tak błyskotliwego, że facetom szczeny opadają. I wiele razy było tak, że mój dobry wynik na drodze sportowej był motywacją dla kolegów. Choć nie jest nas dużo, to jesteśmy wartością dodaną i motywujemy męski świat wspinaczkowy. Oni też pewnie chcą nam „dokopać”, gdy zrobimy coś imponującego.

K.O.: Z jednej strony myślę, że nie ma co dzielić, a z drugiej mam bardzo dobre wspomnienia z kobiecego mityngu wspinaczkowego w Walii. Atmosfera była świetna. O ile nie ma co robić sztywnych podziałów, to jednak fajnie, jak od czasu do czasu zbierze się grupa kobiet, pokaże, że są i co robią, zmotywują się i wymienią kontaktami. Jest wiele stereotypów, np. to, że dziewczyny bardziej się boją, że boją się odpadać czy wspinać na własnej asekuracji. A podczas takiego mityngu można się przekonać, że to zupełnie nie jest prawda i nie ma aż takiej różnicy między wspinaczami i wspinaczkami. Każdy ma granice w głowie, nie jest tak, że z urzędu dziewczyny mają gorszą psychę.

A propos wspinania i górskich przejść kobiecych, mnie bardzo zaskoczył szum wokół pierwszych kobiecych przejść Kazalnicy czy Wariantu R. Dla mnie to nie było nic szczególnego w kontekście przejścia kobiecego, dla mnie to było po prostu przejście. Natomiast widać, że środowisko zwraca uwagę na to, czy przejście jest kobiece, czy męskie. Wydaje mi się, że dziewczyny czasem mogą mieć prościej.

W jednym ze swoich tekstów określiłaś wyciąg jako „w typowo kobiecym stylu”. Możesz to rozwinąć?

K.O.: Chodzi oczywiście o delikatne techniczne ustawienia w formacjach typu np. zacięcia. Męskie wspinanie jednak częściej opiera się o dobre zgięcie z bicepsa niż o delikatną pracę nóg. Mnie takie wspinanie idzie znacznie lepiej niż siłowe ruchy, na których nie da się nic ugrać różnymi trikami. A wyciąg, o którym mówiłam, to okap Filara Kazalnicy: mocno przewieszony, ale biegnący zacięciem, w którym można się szeroko porozstawiać nogami. Jeśli dobrze się tam pokombinuje, to mimo dużego przewieszenia, w ogóle nie jest to siłowe wspinanie. Z tego co wiem, wielu mężczyzn miało tam problem ze znalezieniem optymalych ustawień i (chyba głównie) z rozciągnięciem. Dla mnie było to dość przystępne wspinanie.

I.K.: Moim zdaniem nie ma czegoś takiego jak preferencje kobiece i męskie. Wszystko zależy od prezentowanego poziomu siły. Są faceci, którzy będą jej mieć mniej niż niektóre dziewczyny. Oni też wtedy preferują tzw. kobiece drogi i wspinaczkę po pionowych ścianach, po małych chwytach.

K.O.G.: Dodam, że nigdy nie lubiłam tego kobiecego wspinania. Może dlatego, że wychowałam się na treningu męskim. Czułam swoje predyspozycje do trzymania małych chwytów, ale nie aż tak małych jak trzyma Karolina. Dlatego w moim podejściu do treningu ważne jest, żeby się nie zamykać na jeden styl wspinania. I wyznacznikiem tego, żeby się jeszcze rozwijać, jest wszechstronność. I nie mówię o takiej wszechstronności jak Karolina, bo nie pójdę raczej w stronę górską, ale wszechstronności pod względem różnych dróg i różnych stylów wspinaczkowych. W mojej głowie próbuję coś takiego sobie wyznaczać. Na przykład w tamtym roku zrobiłam trudne drogi w Mamutowej. Są to drogi prawie w dachu. Stwierdziłam, że skoro jestem w stanie zrobić VI.7 w dachu, to muszę przynajmniej robić VI.6 w pionie i wtedy przerzuciłam się na „Cimę” na Podzamczu. Są to totalnie pionowe ściany po małych dwójeczkach i chwycikach. Warto sobie wyznaczać takie cele, które nie leżą w naszej sferze komfortu.

K.O.: To prawda i oczywiście zgadzam się, że robienie tylko tych dróg, które nam leżą i które są trudne, ale ze względu na nasze preferencje nie aż tak trudne, jest ograniczające. Trzeba próbować wszystkiego, również formacji, które nam nie leżą. Niby się to wie, ale wcielenie tego w życie bywa trudne, bo oznacza częste porażki i spadanie z dróg, które powinno się robić onsightem. To długie batalie.

I.K.: Dla mnie oprócz różnorodności wspinaczkowej, która jest bardzo ważna, istotne są też wszystkie aktywności okołowspinaczkowe, jak modne ostatnio wzmacnianie mięśni antagonistycznych. W każdym sporcie, nie tylko we wspinaniu, widać, że osoby, które są na naprawdę wysokim poziomie, są dobre nie tylko w swojej flagowej konkurencji, ale posiadają pewną bazę. Jak się każe dobremu piłkarzowi zrobić salto, to zrobi. I tak samo jest we wspinaniu. Ważne, żeby wzmacniać wszystkie mięśnie, również te, których teoretycznie nie używa się we wspinaniu. I nie jest to przyjemne.

Powtarzacie: nie dzielimy, wspinamy się razem, motywujemy się nawzajem. A co się dzieje, gdy to kobieta prowadzi sekcję wspinaczkową?

K.O.G.: Mimo iż jestem w krakowskim środowisku rozpoznawalna także przez początkujących wspinaczy i mniej więcej wiedzą, jak trudne drogi robię, zdarzyło mi się przyjść na trening, podczas którego jeden mężczyzna powiedział, że on wie, że się świetnie wspinam, ale on jest mężczyzną, więc przynajmniej musi być silniejszy ode mnie. Bardzo starał mi się to udowodnić, ja mu udowodniłam, że tak nie jest, dlatego już więcej na treningu się nie pojawił. Po pewnym czasie zapytałam, dlaczego nie przychodzi na sekcję. Przyznał, że nie był w stanie tego znieść. Byłby w stanie przełknąć, że inny mężczyzna jest od niego silniejszy, ale nie kobieta. 

Mogę się lepiej wspinać, ale nie mogę być silniejsza. Jak widać, niektórzy nie potrafią sobie z tym poradzić. Chyba większość trenujących dobrze ukrywa, że gdy przegrywa z kobietą, to boli bardziej, niż gdy pokona ich kolega. Ale tylko raz ktoś mi to powiedział tak wprost.

K.O.: Jeśli chodzi o prowadzenie zajęć, to mam zupełnie inne doświadczenia. Kilka osób przyznało, że celowo chodzi na sekcję do mnie, a nie do kogoś, kto prowadzi zajęcia, wymyślając bardziej siłowe problemy. Liczą, że lepiej nauczę ich technicznej strony wspinania. Są osoby, które docenią możliwość nauki czegoś nowego, jak i takie z przykładu Kingi, które nie będą w stanie przełknąć tego, że dziewczyna jest lepsza.

I.K.: Niektórzy chłopcy traktują dziewczyny jak konkurencję i wtedy zawsze starają się umniejszać nasze sukcesy. Gdy się im powie, że zrobiło się jakąś drogę, przeczą: „Nie, nie, to tyle nie ma. Niemożliwe”. Ale są tacy, którzy wspierają i doceniają swoje koleżanki niezależnie od tego, czy to 8a+, czy 8b, bo w obu przypadkach to już bardzo dobra cyfra.

Jak wygląda Wasz typowy dzień, tydzień? Jakie plany musicie zrealizować, żeby utrzymać ten bardzo wysoki poziom? Czyli „jak one to robią?” w takim przyziemnym wymiarze?

I.K.: Dosyć nudno. Wstaję rano, jem śniadanie, biorę jedzenie na cały dzień i idę do szkoły. Potem albo wracam na chwilę do domu i się uczę, albo idę od razu na trening. Na treningu powinnam spędzać 2 godziny, ale do tego zawsze dochodzą ploteczki i inne ciekawe sprawy, w efekcie spędzam tam 3 godziny. Wracam do domu, uczę się i kładę spać. I tak przez cały tydzień. W piątek wcześniej kończę lekcje, dlatego udaje mi się z kimś gdzieś wyjść, a o 20.00 mam moje znienawidzone zajęcia ogólnorozwojowe na wzmocnienie mięśni antagonistycznych. W weekend trener nie zostawia nam zbyt wiele wolnego: albo wyjeżdżamy na trening, albo na zawody, albo mamy 2 treningi dziennie.

Ida, przypomnij, masz 17 lat, czyli jesteś w wieku, w którym Twoi rówieśnicy po szkole robią raczej
inne rzeczy. Odczuwasz to?

I.K.: Bardzo odczuwam. Rok temu zmieniłam trenera. Wcześniej miałam trenerkę, która nie ingerowała w moje życie prywatne. Gdy wychodziłam z sekcji, nikt się nie interesował, co jem albo czy chodzę na imprezy. Mój obecny trener przygląda się też tej otoczce i promuje zdrowy styl życia. Często znajomi zapraszają mnie na imprezy, a ja muszę odmawiać, bo następnego dnia mam zawody albo wracam z imprez wcześniej, bo następnego dnia jest trening. Niektórzy znajomi odeszli. Ci, którzy się nie wspinają, ale naprawdę im na mnie zależy, rozumieją i już się przyzwyczaili. 

A miałaś moment buntu? Rzucam to, bo chcę żyć tak jak rówieśnicy…

I.K.: Nigdy nie miałam takiego momentu. Jeśli nie wspinam się 10 dni, to dostaję takiego świra, że nie mogę wytrzymać. Zaczynam chwytać za cegły w murze albo wspinam się w tramwaju. Nie wyobrażam sobie życia bez wspinania, więc nie mam się przeciwko czemu buntować.

K.O.: Wspinanie wypełnia każdą moją wolną chwilę. Jeszcze jestem studentką, mam urlop dziekański, a i tak nie mam na nic czasu. Przed urlopem miałam na głowie studia, projekty na zaliczenie, prowadzenie sekcji i jeszcze mój własny trening i wspinanie – wtedy potrzebowałam dnia trwającego 48 godzin. Ze względu na przerwę w studiach powinnam, przynajmniej teoretycznie, mieć więcej czasu, a nie mam go w ogóle. W całości wypełniają go czynności związane ze wspinaniem.

Poza prowadzeniem sekcji angażuję się w mój klub wysokogórski „Sakwa”, zdarza mi się też pisać teksty o wspinaniu. Dzień mija bardzo szybko. Poranek jest jeszcze w miarę spokojny, ale potem wszystko nabiera tempa.

Kingo, a jak u Ciebie to wygląda? Chwaliłaś się, że w związku z niedzielą wstałaś wcześniej i ugotowałaś obiad.

K.O.G.: Nie chcę się licytować, kto ma więcej czasu, ale moje życie bardzo się zmieniło. Kiedyś też myślałam, że nie mam czasu. Teraz… nie wiem, jak to robię. Po urodzeniu dzieci miałam taką metodę: gdy dziecko szło na drzemkę, ja wskakiwałam na drążek bądź usypiałam je, idąc spacerkiem na ścianę wspinaczkową, i wtedy trenowałam. Bardzo dużo trenowałam w domu, żeby wrócić do formy po ciąży. Teraz wróciłam też do pełnoetatowej pracy, więc wstaję o 6 rano, idę na osiem godzin do pracy, szybko odbieram jedno dziecko z przedszkola i pędzę po drugie, które jest w domu z babcią. Bawię się z nimi, ile mogę, po 3 godzinach przychodzi mój mąż i wtedy biegnę na trening. I nie mam możliwości posiedzenia i poplotkowania. Robię swój trening w 1,5 lub 2 godziny. Zawsze jest to na dużym tempie. Nieważne co robię, próbuję się zmieścić w 2 godzinach. Nie jest to narzucone, licznik jest w mojej głowie. Chcę móc robić to, co kocham, ale chcę też poświęcać wolny czas dzieciom. To bardzo trudne do pogodzenia.

Po powrocie do pracy postanowiłam, że na jakiś czas odpuszczam wspinanie, bo nie jestem w stanie znieść tak długiej rozłąki z dziećmi, więc przez pierwszy miesiąc trenowałam tylko w weekendy. Po tym czasie w mojej głowie zaczęły się dziać złe rzeczy. Czułam, że coraz bardziej tracę siebie i jestem tylko robocikiem, który pędzi z pracy do domu, gdzie wykonuje swoje obowiązki, a potem kładzie się spać, żeby wstać o 6 i zapierniczać. Stwierdziłam, że muszę wrócić do wspinania z większym zaangażowaniem, żeby zachować balans, równowagę w mojej głowie. Mam nadzieję, że mi się to udaje i że nikt na tym nie ucierpi. Ale to powiedzą moje dzieci pewnie za 10 czy 15 lat…

Trudniej wychowywać dzieci czy pokonywać trudne drogi?

K.O.G.: To zupełnie różne aspekty, ale mogę powiedzieć, że każdy poród był dużo cięższy niż jakakolwiek najtrudniejsza droga, jaką pokonałam w swoim życiu. I podobnie jest z satysfakcją. Mimo wielu sukcesów wspinaczkowych największą radością było pojawienie się na świecie dzieci. I choć żadne sukcesy nie mogą się z tym równać, to myślę, że najważniejsze jest zachowanie balansu. Ani poświęcenie się tylko i wyłącznie wspinaniu, ani poświęcenie się tylko i wyłącznie rodzinie i dzieciom nie dałoby mi radości i szczęścia. O zachowanie tej równowagi cały czas będę walczyć.

I za każdym razem wracasz mocniejsza, bo największe sukcesy osiągałaś po przerwach.

K.O.G.: Tak. Gdy się wspina 20 lat, ciężko utrzymywać formę cały czas na wysokim poziomie. Mimo że mi się to udawało, to czułam, że przez 10 lat miałam okres dużej stagnacji. Wspinałam się na poziomie umożliwiającym robienie VI.6-VI.7 w polskich skałach, ale nie robiłam żadnego progresu. Największy zrobiłam po urodzeniu pierwszego, a zwłaszcza po urodzeniu drugiego dziecka.

Gdy pojawiło się w mojej głowie widmo tego, że moje wspinanie i dotychczasowe życie się kończy, że już nie dam rady i trzeba odpuścić, próbowałam się z tą myślą pogodzić, ale wówczas budził się we mnie bardzo głęboki i mocny sprzeciw, że odpuszczając wspinanie, odpuszczam samą siebie i zamienię się w sfrustrowaną matkę. Dlatego dla samej siebie, ale też dla moich dzieci, musiałam spróbować wrócić do wspinania. Najpierw moim celem był powrót do starego poziomu. Chodziło mi tylko o to, żeby jeszcze raz pokazać sobie, że jestem w stanie.

Wiedząc, że to będzie trudniejsze niż moje dotychczasowe osiągnięcia, uznałam, że muszę się zaangażować sto razy bardziej. I tak też zrobiłam. A dokonałam tego także dzięki pomocy mojego trenera, który przejął całą logistykę. Już nie musiałam się zastanawiać, co i jak robić. To ten sam trener, z którym jako dziecko wygrywałam pierwsze mistrzostwa świata, z nim pokonywałam swoje pierwsze, trudne, juniorskie przejścia. Po pewnym czasie rozstaliśmy się, ponieważ chciałam się wspinać z bratem i facetami i już nie za bardzo miałam w głowie chodzenie na treningi. Chciałam być wolna i się wspinać. W tamtym roku, gdy myślałam nad powrotem, uznałam, że sama nie dam rady. Jeżeli ktoś mi nie pomoże i nie powie, co robić, mogę szybko stracić motywację. Trener był moim największym motywatorem, rozpisywał i dalej rozpisuje mi każdy trening, dzień po dniu. Wystarczy, że wejdę w kalendarz Google i wiem, co robić. Zawsze też służy radą, pociechą, a także kopem w dupę. Myślałam, że trener już nigdy nie będzie mi potrzebny, a na tym etapie to zbawienie.

Byłam pewna, że wspinanie na takim poziomie bezpośrednio wiąże się z tym, co robicie na studiach czy zawodowo. Że jest przedłużeniem – a tymczasem to często zupełnie niezależne ścieżki.

K.O.: Studiuję na AGH inżynierię środowiska. Tu dotykamy tematu, czy wspinanie powinno też być naszą pracą. Na pewnym etapie to jak najbardziej właściwe i fajne, ale na dłuższą metę, na całe życie – tylko nieliczni są w stanie utrzymać taką motywację do wspinania, gdy jest ono jednocześnie pracą. Wspinanie pełni w życiu rolę odskoczni od normalności. Fajnie jest pojechać w skałki ze swoim towarzystwem lub pójść na trening i zupełnie się odciąć, wyluzować.

Kiedy cały czas jest się na ścianie, cały czas się kogoś uczy, pracując jako instruktor, łatwo się wypalić, a to dotyka też własnego wspinania. Na dłuższą metę wolałabym, żeby moja praca nie była związana ze wspinaniem. Chociaż, jeśli alternatywą ma być praca w zwykłym i sztywnym 8-godzinnym trybie przez pięć dni w tygodniu i 26 dni urlopu, to wtedy zdecydowanie wybieram opcję pracy przez wspinanie. Mam nadzieję, że jest jeszcze jakaś trzecia opcja, idealnie byłoby podążać w tym kierunku, samej sobie wyznaczać godziny pracy.

I.K.: Ja jeszcze planów specjalnie nie mam, ale idealnie byłoby, gdybym mogła pracować zdalnie i zarabiać przy tym dużo pieniędzy. Ale to chyba mało oryginalne. Pozostał mi rok do matury, potem na pewno chciałabym pójść na studia, być może wziąć dziekankę tak jak Karolina.

K.O.: Studia to bardzo dobre rozwiązanie dla wspinaczy. Uczelnie są bardzo pomocne: stypendia, dziekanki… Polecam (śmiech).

I.K.: No to takie mam plany na najbliższe lata.

K.O.G.: Ten etap jest już za mną. Urlop dziekański też był. Co dziwne, miałam go poświęcić wspinaniu i pojechałam na 4-miesięczny wyjazd wspinaczkowy, ale niewiele z niego przywiozłam. Okazuje się, że moja motywacja rośnie, gdy czasu na wspinanie mam mało, bo wtedy doceniam ten czas i doceniam, czym jest dla mnie wspinanie. Wówczas radość z wyrwania się w skały na 2 godziny jest większa, niż wtedy, gdy mogłam pod tymi skałami siedzieć całymi dniami. Nie neguję żadnego etapu ani żadnego trybu życia, ale nie jest mi źle z tym, że dziś czasu na wspinanie mam znacznie mniej.

K.O.: Mam podobnie, im mniej jest czasu na wspinanie, tym większa motywacja. I choć dziekanka w całości przeznaczona była na wspinanie, ten rok nie

Udostępnij wpis

Przeczytaj również