Nakręcił film o ojcu, bo chciał, by ludzie dowiedzieli się, jakim był człowiekiem. Tak powstał „Dreamland”, dokument o marzeniach, pasjach i sportowych wyczynach Macieja Berbeki, który zginął 5 marca 2013 roku po zdobyciu szczytu Broad Peak. Dziś Stanisław Berbeka kręci kolejny obraz, a podczas tegorocznych Spotkań z Filmem Górskim w Zakopanem, jako członek jury, będzie oceniał dzieła kolegów po fachu.
Rozmawia: Katarzyna Kachel
Ile Cię kosztowało nakręcenie filmu o ojcu?
Bardzo dużo emocji i stresów, choć sam pomysł na film to był impuls, zrodził się zaraz po tym, jak tata zginął na Broad Peaku. Poczułem wtedy, że muszę coś o nim zrobić, w jakiś sposób opowiedzieć o jego życiu. Jestem grafikiem, najpierw miałem w głowie wizję plakatów z ośmiotysięcznikami, które zdobył tata. Później stwierdziłem, że to nie to i że powinienem nakręcić film. Może trochę się bałem, że zrobi to ktoś inny i to nie będzie taki dokument, jaki chciałbym zobaczyć. Nie chciałem, żeby mnie ktoś ubiegł, musiałem być pierwszy. I tak zrodziła się myśl obrazu, który pokazywałby ojca jako sportowca, czyli skupiony na jego osiągnięciach, zimowych wejściach i sukcesach. Jednak każda kolejna rozmowa, czy to z babcią, czy przyjaciółmi ojca, uświadamiała mi, że powinienem iść głębiej. No i poszedłem.
Bałam się, że będzie to film rozliczeniowy. Że padną w nim jakieś oskarżenia.
Osobiście absolutnie nie chciałem takiego filmu, obawiałem się właśnie, że po tej wielkiej dyskusji, która przetoczyła się przez całą Polskę, komuś wpadnie do głowy, by taki zrobić.
Nie kusiło Cię to, bo nie miałeś własnego zdania na temat śmieci ojca czy po prostu nie chciałeś się nim dzielić?
Mam swoje zdanie, ale nie zamierzam się nim dzielić. Podobnie mają moi bracia, tak miała mama. Rozmawialiśmy o tym nie raz, ale nigdy publicznie. Po co? Przecież tym można tylko sprowokować ludzi do idiotycznych i niepotrzebnych komentarzy. Po śmierci taty właśnie takie wpisy bolały mnie najbardziej, zwłaszcza gdy ich autorami byli ludzie, którzy kompletnie nie mieli pojęcia o wspinaniu. Nie chciałem podsycać nienawiści, nakręcać spirali hejtu.
Film, który realizowałem, stawał się osobistym wspomnieniem, coraz bardziej go czułem.
W międzyczasie urodził się mój pierwszy syn Tadzik, potem Maciej – wtedy już wiedziałem, że chcę ten film zrobić dla nich, bo nie mieli szansy poznać dziadka. Mam nadzieję, że za kilka lat siądą i poznają z mojego dokumentu i dziadka, i babcię, fantastycznych ciepłych ludzi.
Nigdy nie miałeś potrzeby, by odnieść się do raportu, który powstał po wypadku?
Nie, od samego początku wiedziałem, że nie będę w to wchodził. I później, podczas pokazów, utwierdziłem się, że to była najlepsza decyzja, jaką mogłem podjąć. Ludzie wychodzili po moim filmie i mówili: „Twój tata był super, miał poczucie humoru, to wspaniały człowiek”, a nie: kurde, ten dał ciała, a ten czy tamten był winny. Chciałem, by wrócili do domu i pomyśleli: Maciek Berbeka był świetnym gościem.
Podczas mszy pożegnalnej taty Twój brat Franek powiedział, że dziękuje Bogu za góry, bo one ukształtowały Waszego ojca takim, jakim go kochaliście. Ani przez moment nie poczuliście wściekłości, że ta pasja odebrała Wam dziadka, a potem ojca?
Nie, nigdy. Widziałem kilka filmów, w których dzieci wspinaczy mówią wprost o tym, że mają żal za taki, a nie inny wybór rodziców. W naszym domu, i myślę, że to jest wielka zasługa i mamy, i taty, nigdy nie odczuwało się, że te góry nas czegoś pozbawiają. Nie zazdrościliśmy, że tata w nie wszedł, że spędzał tam swój czas, nie buntowaliśmy się, bo one zawsze były częścią rodziny. Dla nas to było naturalne, inni ojcowie szli do pracy do biura, nasz szedł w góry i wracał. Zabierał nas zresztą często, razem chodziliśmy na wyprawy, nawet na te, które prowadził komercyjnie. Obserwowaliśmy go, widzieliśmy, jak opiekuje się klientami, każdy, idąc z nim, czuł się bezpiecznie. Patrzyliśmy, jak stawia kroki, wiąże się, każdy jego ruch był absolutnie pewny, profesjonalny.
Pamiętasz pierwsze wyprawy, na które Cię zabrał?
Od dziecka zabierał nas na wycieczki w Tatry, ale jeśli pytasz o poważniejsze drogi, to miałem chyba 12 lat, kiedy poszliśmy razem na Mnicha. To był dzień moich urodzin, 25 czerwca.
Na osiemnastkę wziął Cię w Himalaje.
Tak, na trekking. Potem były też inne szczyty, z nim wszedłem na Glossglocknera, Mont Blanc, chodziliśmy w wysokie Tatry. Czasami jeździliśmy razem z grupą, wtedy, kiedy miał wolne miejsca. Nigdy nie powiedział, że góry nie są dla nas, żebyśmy się nie wspinali, ale też specjalnie nas do nich nie gonił. Pamiętam nawet takie rozmowy, w których żaliliśmy się, że nas nie wypycha na szczyty, nie uczy wspinania. Mam taki obrazek przed oczami: na początku liceum mówię mu, że chcę z kolegami iść w skałki, odpowiedział: tam jest lina, karabinki, cały sprzęt. Nawet nie zapytał, czy umiem się wiązać. Dziś myślę, że chciał, abyśmy sami zdecydowali, czy chcemy się wspinać, czy nie. Miało to wyjść od nas.
Mama nigdy nie żegnała Twojego taty. Denerwowała się?
Na pewno i to koszmarnie, nigdy jednak tego nie odczuliśmy. W latach osiemdziesiątych, podczas największych sukcesów taty, nie odczuwałem stresu, czegoś, co mogłoby w jakiś sposób wywoływać obawy. Gdy pojechał na letnią wyprawę na K2 w 1996 roku, spadł wtedy z lawiną, ściągnęła go jakieś 300 metrów w dół. I to był chyba jedyny taki moment, kiedy informacja o tym do nas doszła, nie wiedzieliśmy, co tam się tak naprawdę stało i zrobiło się nieswojo. Mama była przerażona, ale babcia szybko zadbała, byśmy tego nie widzieli. Wszystko skończyło się dobrze, tata miał uraz kręgosłupa, ale szybko stanął na nogi.
Prawdziwa i najtrudniejsza premiera Twojego filmu odbyła się w szpitalu.
Spieszyłem się, by zdążyć z tym filmem, by mama mogła go zobaczyć. Choroba postępowała, nikt nie wiedział, jak długo organizm będzie walczył. Kiedy miałem gotowy materiał, pojechałem na onkologię, usiadłem na łóżku mamy i włączyłem obraz na komputerze. Byłem zestresowany, oglądaliśmy w absolutnej szpitalnej ciszy. Ani ja, ani ona nie powiedzieliśmy nawet słowa. Długo potem milczała, na pewno było jej też trudno zaakceptować to, jak wygląda (przeszła już wtedy ciężką operację). Później, kiedy jej stan się pogorszył, już w domu prosiła, bym jej puścił ten film kolejny i kolejny raz. Po premierze w teatrze im. Witkacego i po pokazie w Warszawie dostawała bardzo dużo telefonów, gratulacji, że film jest świetny. Wysłała mi wtedy SMS-a: „Jestem z Ciebie dumna jak cholera”.
Mama nigdy nie próbowała zatrzymywać taty, także wtedy, przed tym ostatnim wyjściem. Myśleliście, że to jakieś jego rozliczenie z tą górą?
Wracasz do 1988 roku, kiedy Zawada pogratulował ojcu zdobycia góry, a później okazało się, że wszedł na przedwierzchołek, powyżej ośmiu tysięcy. To na pewno go złamało, przestał jeździć na narodowe wyprawy i odciął się od środowiska. Miał żal do kolegów, że mu nie powiedzieli. Nie mówię, że powinni zrobić to od razu, kiedy faktycznie walczył o życie, ale później w szpitalu czy po powrocie do Polski, kiedy wszyscy mu gratulowali zdobycia Broad Peaku. O tym, jak było naprawdę, dowiedział się z artykułu Alka Lwowa. Był koszmarnie obrażony, choć przecież już samo przetrwanie w tak ciężkich warunkach powyżej ośmiu tysięcy, których wówczas nikt na świecie na tej górze nie przekroczył, było nie lada wyczynem. Na nagraniach z tamtej wyprawy, które przesłuchiwałem, mówi: „Powiedzcie mojej mamie, że jak będzie tak dalej wiało, to będę kopał następną jamę i następną, ale na pewno wrócę”. Miał szaloną determinację, by przeżyć.
Potem nie chciał do tych chwil wracać. Mówił: „nikt normalny nie lubi opowiadać o tym, jak się powoli umiera”.
Ale chciał o tym napisać. Zbierał się do tego, bo wszyscy go męczyli: „Maciek, musisz o tym opowiedzieć”. Mówił, że to jeszcze nie ten moment, nie ten czas. Nie należał do tych, którzy lubią się chwalić, opowiadać o swoich wyczynach. Nigdy nie traktował siebie jako kogoś wyjątkowego, superbohatera.
Czy wtedy, sześć lat temu, gdy kolejny raz wyruszał na Broad Peak, myśleliście, że ma z tą górą do pogadania?
Pojawiały się takie głosy, komentarze, pisano nawet: „ta góra na niego czekała”, ale ja tego tak nie odbierałem. Dla mnie ojciec cały czas był w wysokich górach. Jeździł po całym świecie, miał już nawet klientów, z którymi chciał iść na Czo Oju po powrocie z Broad Peak, czyli zamierzał brać ludzi na ośmiotysięczniki. Tata miał w sobie wielką potrzebę uczenia młodych, pokazywania im tych gór, pewnie też zachęta ze strony Krzyśka Wielickiego, który powiedział: „Musimy skończyć, co zaczęliśmy, bo kto tym młodym pokaże góry, jak nie my?”, zaważyła na jego decyzji.
Kiedy Wielicki zadzwonił z propozycją, zapytał Twoją mamę o radę czy pozwolenie?
(śmiech) Nie, to nigdy tak nie wyglądało. Na pewno tata przez kilka tygodni to w sobie wałkował, a potem poinformował mamę i nas, że jedzie. Dla nas była to świetna informacja, cieszyliśmy się. Myślałem nawet, że będzie kierownikiem jakiejś kolejnej wyprawy. Nie czuliśmy strachu czy lęku, bo przecież zawsze wracał. W tym wyjeździe nie było nic wyjątkowego. To znaczy, zdawaliśmy sobie sprawę, że to Karakorum, że Broad Peak zimą, ale to był tylko powód do dumy. Wyjeżdżał w totalnym amoku i szale, jak zawsze. Jeszcze załatwiał mi nowe narty, kończył reklamy i pakował się równocześnie. Mój brat Krzysiek odwoził go na lotnisko, wysiadł i rzucił „pa”. Nawet nie chciał, by go szli odprowadzać.
Czytałeś jakąś książkę o tej wyprawie?
Nie, specjalnie. Tata nauczył nas, żeby górskich książek nie czytać… Mówił, że większość to brednie, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. I jak się ten świat zna od środka, to się widzi, że w książkach za dużo jest kolorowania. A dlaczego pytasz?
No bo chciałam zapytać o godzinę wyjścia do ataku szczytowego.
O to, że tata chciał wyjść dwie godziny później?
Tak. Co o tym sądzisz?
Nie lubię takiego gdybania. Wszyscy się na to zgodzili, wiedzieli, że to jest do zrobienia. Po wypadku oczywiście podnoszono tę kwestię, roztrząsano: mogli tak albo inaczej. Prawda jest taka, że zdecydowali, jak zdecydowali. Zresztą w górach chodzi się w nocy, tata potrafił odnaleźć się w trudnych warunkach.Noc czy nagłe załamanie pogody nie było dla niego czymś, z czym nie potrafił sobie poradzić.
Wróciliście potem pod Broad Peak, by pożegnać tatę. Z kosówką z Morskiego Oka. To był ważny wyjazd?
Ważny był cały ten trekking. Zorganizowała go moja mama, to dzięki niej wszyscy się tam znaleźliśmy. Czas był niebezpieczny, zabito wtedy Bin Ladena, pod Nanga Parbat doszło do zamachu, nie był to wymarzony moment na wyjazd w góry. Chcieliśmy nawet zmienić termin, ale mama powiedziała: „jeśli nie teraz, to nigdy tam nie pojedziemy”. W Islamabadzie zobaczyliśmy czołgi, żołnierzy, karabiny, nie dało się lecieć do Skardu, był stres. Na szczęście nic nam się nie przydarzyło, spotkaliśmy mnóstwo wspaniałych ludzi, także kucharza, który był z tatą na wyprawie, kroił z nim jaka i widział światełko czołówki taty. Podczas trekkingu przeżywaliśmy jego ostatnią drogę, siadaliśmy na koniec dnia i mówiliśmy: „no, jak tu jest pięknie, musiało mu się tu podobać”. Mama dodawała: „Rozumiem dlaczego chciał tu być”. Było jej ciężko, po pierwszym dniu była wykończona, powiedziała nawet, że gdyby nie to, że idzie do taty, to chyba by zawróciła. Ale dała radę. W pewnym momencie, kiedy szliśmy po lodowcu, wyłonił się przed nami szczyt Broad Peak. Zapytałem ją, jak jej się podoba, rozpłakała się, szybko wyłączyłem kamerę. To było mocne, zobaczyliśmy górę, na której tata został.
Nigdy nie pytaliście taty, po co tam chodzi?
Nigdy, bo go rozumieliśmy. I on też, wychodząc, miał to poczucie, że w domu jest wszystko dobrze, że ma nasze wsparcie i bazę w dolinach. I że mama tej bazy pilnuje. Zawsze, jak wyjeżdżał, organizowała szybko jakiś remoncik, wracał, wkurzał się, gdy coś było źle zrobione. To były zabawne momenty.
Tytuł filmu też powstał dzięki nagraniom z tego samego roku.
Tak, jest tam taki moment, kiedy tata zszedł gdzieś na 7600-7800 m, jest w miarę bezpieczny w namiocie, w którym czekał na niego Alek Lwow, ustalają przez radio z Andrzejem Zawadą plan zejścia. Nagle Alek mówi, że Maciek chce muzykę. Zamarłem, popatrzyłem na moją Julę i uświadomiłem sobie, że nawet nie wiem, czego tata słuchał, co lubił. I pada „Dreamland” Joni Mitchell. To niewiarygodne, ale w takim momencie, kiedy cudem uniknął śmierci, ojciec chciał posłuchać tej piosenki. Wtedy Jula rzuciła: „No to masz tytuł filmu!”.
Twój tata zaczął się wspinać pięć lat po śmierci swojego ojca, również alpinisty. Teraz Ty zacząłeś się wspinać i chcesz przejść ostatnią drogę Macieja Berbeki.
Po wypadku taty chciałem tak po prostu więcej przebywać w górach. Zaczęły mnie przyciągać jak magnes, interesować, można się w nich „wyciszyć”. No i kojarzą mi się z ojcem. Kiedy w nich jestem, czuję, jakbym był razem z nim. Wiem, że nigdy nie będę wspinał się w takim stylu jak tata, ale chciałbym spróbować wejść na ośmiotysięcznik… może na Broad Peak.
Katarzyna Kachel
Dziennikarka i obserwatorka, która od ogółu woli detal. Także w górach.Kolekcjonerka słów, wrażeń i emocji, nigdy szczytów. Redaktorka „Dziennika Polskiego” i współpracowniczka „National Geographic Traveler”