Futurałka. Konkurs Literacki – Biblioteka Taternika

18 lutego, 2019

 width=W związku ze 110-leciem „Taternika” wspólnie z wydawnictwem Stapis, a pod honorowym patronatem Muzeum Tatrzańskiego ogłosiliśmy konkursy literacki i fotograficzny.

Pamiętamy, że góry inspirują. Że środowisko taternickie od początku istnienia przenosiło część swojej fascynacji w strefę kultury – pisząc, malując i fotografując. I tak jest do dziś. Chcemy to podtrzymywać i utrwalać.

Laureatami pierwszego konkursu literackiego zostali:

  • Maciej Kuczyński za esej „Dlaczego się wspinamy?”.
  • Stanisław Staniaszek za humoreskę „Futurałka”.
  • Agata Mazurek za refleksję spod szczytu „Jak anioły niosły lwa z Łomnicy” oraz zadumę nad „Granatowym światem”.
  • Ewa Kamler za wejrzenie w przeszłość i sztafetę pokoleń w „Oczarowanie: góry”.

W konkursie fotograficznym laureatami zostały: Gabriela ŚwierczewskaDaria Zmeeva.

Prace oceniali: Jagoda Mytych, Grzegorz Bielejec, Maciej Kwaśniewski, Stanisław Pisarek, Dariusz Załuski. Poniżej kolejna z nagrodzonych prac.

Futurałka 

Stanisław Staniaszek

– Ostatni?

– Ostatni.

– I co teraz? Koniec?

– Koniec.

Mylił się jednak ów doświadczony taternik. Nie docenił wyobraźni najmłodszych pokoleń i ich śmiałości w poszukiwaniu nowych wyzwań. Nawet gdyby szukał rozwiązania tego problemu przez wiele lat, na przykład medytując w Tybecie, nie doszedłby do żadnej konkluzji. Nie mógł więc udzielić innej odpowiedzi niż „koniec” w momencie wbicia ostatniego, możliwego do wbicia, spita na Mnichu. Ale nim Koniec nie okaże się Końcem, tylko Początkiem, przejdźmy do Początku, czyli, rzecz jasna, do roku 2107.

W Polsce nie zostało już zbyt wielu zielonych połaci, które pozwalałyby odetchnąć pełną piersią, obcować z dziką przyrodą, a już na pewno uciec od tłumu rodaków. Władze państwa i dyrektorzy wszystkich parków narodowych mieszczących się na północ od Krakowa już dawno podpisali wielomilionowe umowy z zagranicznymi deweloperami, sprzedając laski, łąki, polany i jeziora, które szybko zmieniały się w centra handlowe, parki rozrywki czy osiedla mieszkaniowe. Nikogo nie dziwiło, że, pewnie zawdzięczając to wrodzonej upartości, najdłużej trzymali się górale. Niestety drastyczne zmiany dosięgły również południe kraju, było to np. pojawienie się kolejki górskiej przechodzącej przez Tarnicę czy toru motocrossowowego łączącego Baranią Górę ze Skrzycznem.

Dopiero po wybuchu afery, jaką wywołało wybudowanie Burger Kinga na Trzech Koronach, naród przejrzał na oczy. Zaczęto masowo poszukiwać i bronić miejsc zielonych. Odradzał się także duch sportowy, który przez ostatnie 20 lat był uśpiony po tym, jak w roku 2087, w celu zapobieżenia wojnie domowej, zdelegalizowano polski futbol i zabroniono gry w piłkę. Oczy Polaków zwróciły się ku sportom outdoorowym, które były również formą protestu i sprzyjały ochronie przyrody. Takie sporty jak narciarstwo skiturowe, skyrunning, paralotniarstwo, kolarstwo i kajakarstwo górskie szybko stały się popularne, a wśród nich największym entuzjazmem cieszyła się wspinaczka i to ją mianowano nowym sportem narodowym.

Nastroje społeczne wzbudziły sporą konsternację w obozie politycznym. Przedstawiciele partii na pytania typu „kiedy wejdzie ustawa ograniczająca możliwą liczbę użytych crashapdów”, „czy Polska jest bardziej tradowa czy sportowa” lub „ile podciągną się ze szmaty” odpowiadali milczeniem i z głupkowatym wyrazem twarzy drapali się po głowie. Moment wykorzystały organizacje do tej pory w ogóle z polityką niekojarzone. W sejmowych ławach zamiast polityków partii PiS, PO, SLD, Kukiz ’15, Kora ’36 oraz Doda ’59 zasiedli członkowie PZA, TPN, KW, UKA, Nasze Skały i Petzl Polska. Blisko osiemdziesięcioprocentowa frekwencja w ostatnich wyborach była gwarancją ich sukcesu. Zresztą sam TPN o nią zadbał… Wzmożona migracja ludności, nomadyczny styl życia spowodowały, że pojęcia „stałe miejsce zamieszkania”, „pobyt stały” przestały mieć rację bytu, w wyniku czego zlikwidowano okręgi wyborcze, głos można było wrzucić do najbliżej zlokalizowanej urny. TPN obrócił to na swoją korzyść i wystawił urny wyborcze w najgęściej zaludnionych miejscach w Polsce: na Giewoncie, na Rysach i w Dolinie Kościeliskiej, a turyści zachwyceni pięknem górskiej przyrody chętnie oddawali swój głos na jedną z wymienionych organizacji.

Zmiana władz zapoczątkowała lawinę reform, których społeczeństwo się domagało. PZA mając większość w sejmie, szybko zajęło się szkolnictwem i podstawą programową. W ramach lekcji historii nauczano głównie o naszej dumie narodowej, czyli Polskim Himalaizmie Zimowym, fizyka mówiła niemal wyłącznie o wytrzymałości na odpadnięcia poszczególnych elementów sprzętu wspinaczkowego, a geografię ograniczono do rzeczy istotnych, czyli topografii gór świata, w szczególności Tatr, a każdy uczeń, chcąc uzyskać wykształcenie średnie, musiał robić co najmniej VI3. Szybko rozwiązano problem crashpadów, wprowadzając ustawę, zgodnie z którą w zależności od wysokości boulderu na każdy metr przypada jeden crashpad. Powołano specjalne służby pilnujące etyki w skałach i górach, zaczęto wypisywać mandaty za oszukiwanie podczas przejść OS oraz za łapanie się za ekspresy.

W końcu i w Polsce udało się zalegalizować związki partnerskie. Chodziło oczywiście o partnerstwo wspinaczkowe. Partnerzy ślubowali sobie wierność, kończąc przysięgę słowami „(…) oraz, że Cię nie opuszczę, aż nie krzykniesz <w dół>”, po czym udawali się na zwyczajową sesję zdjęciową nad Morskie Oko.

Zlikwidowano część warszawskich boulderowni, podając za argument to, że od jakiegoś czasu przesypywało się na nich więcej ksylitolu niż magnezji i bardziej przypominały kawiarnie niż kuźnie wspinaczkowej siły i charakteru.

Sejm przyjął uchwałę przez aklamację, Polska stała się Adamem Ondrą Narodów, więc powinna poprowadzić resztę Europy. Od tej pory najwięcej debatowano nad możliwościami rozwoju polskiego wspinania. Wszystkie możliwe drogi były zrobione, a szczyty zdobyte. W czasie gdy Rosjanie drugi rok przeprowadzali atak na Olympus Mons (najwyższą górę na Marsie, 21 229 m n.p.t.), Polska musiała wykreować własne osiągnięcia. Kilku czołowych wspinaczy podjęło odważną decyzję mającą na nowo zapisać Polaków na kartach historii światowej wspinaczki. Zauważyli, że w dawnych czasach ze szczególną uwagą odnotowywano kobiece przejścia. Dziś nie miało to żadnego znaczenia, gdyż wszystkie ważniejsze drogi były już dawno powtórzone lub nawet wytyczone przez kobiece zespoły, a wspinania nie rozróżniano na kobiece i męskie. Do tej pory jednak nie słyszano o wspinaczce apłciowej. Dla dobra narodu wspinacze postanowili pozbyć się operacyjnie wszelkich oznak wskazujących płeć, aby jako osoby apłciowe powtórzyć co trudniejsze drogi. Świat wspinaczkowych mediów oszalał, gdy pierwszy apłciowy zespół dokonał przejścia najważniejszych dróg na El Capitanie i Fitz Royu. Polscy bohaterzy chętnie opowiadali o swoich osiągnięciach, sławiąc nasz kraj na wszystkich kontynentach.

Nie rozwiązało to problemów na naszym własnym podwórku. Liczba fanatyków najwspanialszego sportu na świecie ciągle rosła, a gór w Polsce nie przybywało. Aby wspiąć się na Mnicha, czekało się w długich kolejkach, a sama wspinaczka była o tyle wymagająca, że pośród gęsto nawierconych spitów ciężko było znaleźć czystą połać skały. Postanowiono ograniczyć prawnie liczbę spitów do 5000, która szybko została osiągnięta. Kolejnym krokiem mającym usprawnić wspinanie było zamontowanie autoasekuracji trublue na najpopularniejszych drogach Mnicha. Niestety w wyniku tego zabiegu ruch na skale wzmógł się. W społeczeństwie zaczęła wzbierać frustracja. Coraz więcej osób chciało się wspinać, a co gorsza w Tatrach. Znaczna część uznawała wspinaczkę wyłącznie na Mnichu, który był odpowiednio dostępny, łatwy i fotogeniczny. Kiedy nastąpił przesyt, głównie z tego powodu, że wszystkie klasyki zostały już zrobione po parę razy, zaczęto mieć pretensje do władz o brak innych możliwości wspinaczki w odpowiednim stylu. Również dla wybitnych taterników, którzy nie ograniczali swojej działalności tylko do szczytu wszystkich szczytów – Mnicha, Tatry zmalały. Zaczęto się zastanawiać, czy jest możliwa inwazja na Słowację i aneksja tego, co nam się moralnie bardziej należy. Na szczęście władza szybko zareagowała, przedstawiając plan rozwoju wspinania w Tatrach, tym samym zapobiegając zamieszkom…

– I wtedy… BUM!!! – wykrzyknął z sejmowej mównicy, opluwając siedzących w pierwszych rzędach kolegów z partii, przewodniczący PZA.

– Ale co na to powiedzą ekolodzy? – zaniepokoił się młody członek UKA.

– Co mają powiedzieć? Przecież skała to nie jest żywa natura, oni się przejmują drzewkami, krówkami i robaczkami. Dlaczego miałby ich obchodzić kawałek skały?

Na twarzach zgromadzonych na sali posłów rysował się dziwny grymas, który szybko zmienił się w charakterystyczne rozmarzenie, jakie można zaobserwować na twarzach młodych taterników nieśmiało spoglądających na ścianę, której jeszcze nie zdobyli, ale zaraz to zrobią.

– Panowie, wiem, co mówię, kiedy już wysadzimy w powietrze zachodnią ścianę Mnicha i odsłoni się przed nami zupełnie nowa połać granitu, wszyscy zrozumieją, że był to doskonały pomysł. Mało tego, chętnie przyklasną kolejnym wybuchom…

W Morskim Oku ruch był ogromny nawet jak na tamtejsze standardy. Na każdym kroku dostrzec można było sławy polskiego wspinania. Pośród nich przemykały tzw. młode wilki, które mimo małego doświadczenia, niewielkich umiejętności i jeszcze mniejszej ilości sprzętu nie mogły przepuścić takiej okazji. O dziwo, przybyli tu także rzadko widywani na tak niskich wysokościach himalaiści i równie rzadko widywani tak wysoko boulderowcy (grupa himalaistów była i tak mniej liczna, gdyż nie wszystkim udało się ukończyć zbiórki na tę wyprawę na portalach crowdfundingowych, a ci, którzy przyjechali, już rozpoczęli zbiórki na powrót). Wszyscy przyjechali TO zobaczyć. A przy odrobinie szczęścia, wyznaczyć swoją własną drogę na Mnichu. Popularnym tematem wśród zgromadzonych była nazwa nowo wytyczonej drogi.

– Nazwa powinna przede wszystkim wskazywać, kto pierwszy przeszedł tę drogę – sugerował jeden.

– Tak robiono ponad wiek temu, teraz ważne jest, aby nazwa była zabawna i ironiczna – zauważył inny.

– Jeśli w nazwie nie ma nazwy formacji, po której będziecie się wspinać, to skąd ktoś ma wiedzieć, na jaką drogę idzie? – argumentował trzeci.

W schronisku i okolicach zapanował ogromny zgiełk. Na początku ceprostrady stały dwa słupy połączone białą jedwabną taśmą z wymalowanym napisem „START”. Wszyscy czekali na godzinę 12.00 i wielki wybuch, który miał spowodować gigantyczny obryw na zachodniej ścianie Mnicha. Po opadnięciu pyłu miał się zacząć szaleńczy wyścig w celu wytyczenia nowych linii. Mieli to robić wszyscy naraz.

Już na godzinę przed wybuchem ludzie zaczęli zajmować najkorzystniejsze pozycje do startu. W pierwszym rzędzie ustawili się biegacze górscy, którzy liczyli na łatwy łup, mieli dostać się pod ścianę jako pierwsi i szybko wypatrzeć najłatwiejszą formację. Zaraz za nimi byli wyposażeni w potężne wiertarki wspinacze sportowi, obok nich ustawili się wspinacze hakowi i obwieszeni czekanami wspinacze zimowi, pełni nadziei na otwarcie jakiegoś sektora drytoolowego. W mniejszych grupkach nieopodal stali boulderowcy z lornetkami, liczyli, że jakieś większe fragmenty Mnicha zostaną rozrzucone po okolicy, tworząc ciekawe bouldery. Znalazło się nawet kilku skiturowców, którzy chcieli jak najszybciej dostać się na szczyt i mimo kompletnego braku śniegu przemierzyć ścianę z góry na dół, aby bezsprzecznie zostać pierwszymi pogromcami na nartach, ryzykując zakończenie w ten spektakularny sposób kariery lub nawet żywota. Z boku stała grupa polskich bohaterów, czyli kilka zespołów apłciowych. Wydawali się zupełnie niewzruszeni całą sytuacją i spokojnie palili papierosy. Doskonale wiedzieli, że nie muszą się spieszyć, bo cokolwiek zrobią i tak jako pierwsi pokonają drogi. Dwóch przewodników IVBV również brało udział w tym legendarnym wyścigu. Jako jedyni ze swoimi klientami nie stali pod schroniskiem, tylko – dzięki potężnej wpłacie na rzecz TPN – na początku szlaku pod Mnicha, w górnej części ceprostrady. Ich klienci mający już niezłe doświadczenie w górach (niektórzy mieli zdobytą koronę gór Polski (sic!)) nie zważali na wielotysięczne opłaty, bo mieli zagwarantowanie zrobienie nowej drogi.

Poruszenie w tłumie wskazywało zbliżającą się 12.00. Rozmowy ustawały, czuło się atmosferę skupienia i napięcia, powietrze elektryzowało. Taternicy kończyli się szpeić i podchodzili jak najbliżej białej wstęgi. Na dach schroniska wyszedł przewodniczący PZA, towarzyszyli mu dyrektorzy najważniejszych klubów alpinistycznych i parków narodowych.

– Moi drodzy! Na naszych oczach tworzy się historia! To co naturze zajmowało miliony lat, my stworzymy w mniej niż minutę! Otwiera się nowa era wspinania! Oznacza ona nieograniczone możliwości i nowe wyzwania! Jestem dumny, że to właśnie tutaj, w Tatrach, na polskiej ziemi będzie to mia…

BUUUUUUM. Dało się poczuć mocne tąpnięcie, następnie basowy pogłos i w końcu wyraźny huk wybuchu. Nad Mnichem zebrały się tumany kurzu. Boulderowcy natychmiast sięgnęli po lornetki i próbowali w gęstym pyle śledzić trajektorię lotu co większych odłamków skały, a biegacze górscy jak na odgłos pistoletu zerwali się w szaleńczą pogoń. W ślad za nimi podążyła reszta śmiałków, taranując rosnące wszędzie kosówki. Kakofonia obijających się o siebie ekspresów, friendów i haków rozbrzmiała na całą dolinę. Biegacze szybko zostawili resztę gawiedzi w tyle i zaczęli deptać po piętach przewodnikom IVBV. Himalaiści stwierdzili, że pogoda wygląda na niestabilną, więc poszli pić wódkę do schroniska i wspominać swoje wyczyny. Korowód zamykały spokojnie spacerujące w pełni apłciowe zespoły wspinaczy. Przy drugim progu biegacze wyprzedzili przewodników, obejmując prowadzenie, lecz na krótko, gdyż właśnie tam znajdowały się suportujące ich grupy; czekały z żelami energetycznymi, napojami i innymi drobnymi przekąskami oraz robiły masaż i kąpiel w lodowatej wodzie. Pełni dumy i z kamerami GoPro na kaskach klienci przewodników górskich odzyskali należytą pozycję i pierwsi dotarli na miejsce nowych tatrzańskich wyzwań.

Świeże granitowe ściany przypominały egipskie piramidy. Widoczne były dwa łatwe połogie filary, a im bliżej środka ściana robiła się coraz bardziej pionowa. Pośrodku biegła wyraźna linia będąca pozostałością po wwierconym w tym miejscu dynamicie. Grupy pod wodzą przewodników obrały za swoje cele nowo stworzone filary. Biegacze, którzy dobiegli niedługo po nich, spojrzeli z przerażeniem na wyrastającą z ziemi skałę i stwierdzili, że nie istnieje żadna na tyle łatwa formacja, żeby ktoś z nich był w stanie ją zrobić, zaczęli więc dyskutować z drugim przewodnikiem, który jeszcze nie zaczął się wspinać, aby móc się podłączyć pod jego grupę. Spotkało się to oczywiście ze stanowczym protestem ze strony klientów, którzy zaczęli żądać zwrotu kosztów. Pierwsza grupa taterników dochodziła w tym czasie do ścieżki pod Mnicha. W dolinie dało się już słyszeć kibicujące grupki boulderowców, którzy próbowali swoich sił na kawałku odwróconej do góry nogami Drogi Przez Płytę (nowa wycena mogła mieć nawet V13) i przewieszonemu fragmentowi Zacięcia Robakiewicza (parametryczne V14).

W ścianę zaczęli się „wstawiać” kolejni śmiałkowie i to w niewielkich odstępach. Gdy jedni kończyli wyciąg, krzyczeli głośno, by poinformować innych wspinających się o sugerowanej wycenie wyciągu tylko po to, ażeby zespół ich goniący zdegradował tę cyfrę. I tak z IX zaraz robiły się VI, a jeszcze później „mocne” IV+. Tłum okupujący Mnicha był coraz większy. Z racji huku powodowanego przez wbijane haki i wiercące wiertarki nie dało się dosłyszeć komend krzyczącego partnera. Nagle cały ten zgiełk został przerwany. Wspinacze walczący w pionowych formacjach poczuli, jak ściana zaczyna ruchem przyspieszonym „kłaść” się w stronę Morskiego Oka. Kolejny – tym razem zupełnie nieplanowany – huk rozległ się i odbił echem od pobliskich skał. Mnich coraz szybciej kłaniał się w stronę schroniska. Gdy nachylenie sięgnęło 45°, oderwał się i runął wraz z całym tłumem wspinających się rodaków.

Mnich sunął z impetem po piarżyskach niczym bobslej, wprost do Morskiego Oka. Krzyki osób doczepionych do grzbietu pędzącej góry zlewały się z hukiem, który słychać było w promieniach wielu kilometrów. Gdy wierzchołek góry uderzył w taflę jeziora, zahamował i przesunął się leniwie jeszcze kilkadziesiąt metrów w głąb zbiornika. Wspinacze spadali i lądowali w lodowatej wodzie. Niby wszystko się uspokoiło, lecz nieoczekiwanie wielki masyw skały zaczął przekrzywiać się i topić szczytem do dołu, przypominając postawiony na czubku stożek. Wtedy też poodpadała zeń ostatnia grupa najbardziej zapartych taterników.

Cudem wszyscy przeżyli. Dopływali do lądu i ustawiali się na brzegu, patrząc oszołomieni na to, co się właśnie wydarzyło. Przez tłum skołowanych gapiów zaczął się przepychać prezes PZA. Osłupiały patrzył na Mnicha kuriozalnie wbitego czubkiem w dno Morskiego Oka. Wystawał ponad taflę dobre kilkadziesiąt metrów. Prezes podrapał się po brodzie głęboko zamyślony, po czym szepnął coś do dyrektora TPN. Ten spojrzał na niego ze zrozumieniem i przytaknął.

– Moi drodzy! Prezentujemy wam pierwszy w Tatrach rejon do Deep Water Solo!

Udostępnij wpis

Przeczytaj również