Exit, light Enter, night Take my hand We’re off to never-never land

4 sierpnia, 2019

 width=

Pisze: Zbigniew Cholewa

Ruszamy przy dźwiękach Enter Sandman. Ale czy do Neverlandu? Raczej nie, przed nami 172 km do bólu realnej batalii: Lubomir, Lubogoszcz, Szczebel x2, Luboń x2, Turbacz x2, Lubań, Kudłoń. Ciężko to spamiętać, kolory szlaków na profilu mienią się niczym warszawska tęcza – dobrze, że nie płoną. Jeszcze nie płoną.

Ruszam razem z Robertem, ale dość szybko rozdzielamy się i każdy biegnie swoim rytmem. Założyłem, że początek pobiegnę stosunkowo szybko, zwolnię na wyjątkowo wrednym Szczeblu i nie mniej wrednym, choć znacznie krótszym Luboniu, po to, by tam, gdzie teren umożliwi prawdziwe bieganie, czyli w Gorcach, znów przyspieszyć.

Od samego początku mam problem z oznaczeniami trasy i nie zauważam traserów, skutkiem czego już na pierwszym zbiegu zamiast w lewo biegnę prosto w dół. Na szczęście po 200-300 m orientuję się, że coś nie gra. Wprawdzie trasa prowadzi w gęstym lesie, ale za długo nikogo nie widzę. O, jest kolega poniżej, wraca. Cholera, nie tędy. Pierwsze ostrzeżenie, po którym włączam traka. Zegarek i tak mi się rozładuje, co za różnica kiedy.

Doganiam grupkę biegaczy, w tym Roberta: – A ty nie byłeś przede mną? – Byłem, ale chciałem skrócić trasę i nie wyszło. – Pomyłkę próbuję obrócić w żart. Przyspieszam, kolejne kilometry biegnę razem z zawodnikiem z 105 km zaskoczonym moim tempem. – Nie za mocno zacząłeś? – Raczej nie, taki mam plan, a poza tym jestem w strefie komfortu.

Na kolejnym podejściu towarzysz przyspiesza, najwidoczniej uznał, że ze stumilowcem guzdrał się nie będzie. Na asfaltowym łączniku gdzieś w Kasince Wielkiej doganiam kolejną grupkę, którą ze względu na kolorowe ciuchy nazywam papuzią. Ekipa wyszpejowana na maksa. Czyżby to czołówka? Co, ja ich nie wyprzedzę?

Kilometry ubywają w niezłym tempie, tasujemy się. Tracę nieco na podejściach, nadrabiam na zbiegach. Na kolejnym mocniejszym zbiegu zostawiam grupę z tyłu i… po raz kolejny mylę drogę. Na szczęście znowu dokładam tylko kilkaset metrów, co i tak wystarcza Serhijowi, by mnie wyprzedzić. Do Gościńca pod Lubomirem jestem jego cieniem.

– Cześć, co macie dobrego? Zupa marchewkowa? Poproszę. Wodę, colę, tak, też proszę. Zupa, rodzynki i w górę na Lubomir. W kolejnym punkcie w Luboniu są pieczone ziemniaki, by nie tracić czasu, biorę dwa na wynos i zjadam w marszu.

Teraz Szczebel, moja golgota! Nastawiam się zadaniowo: lewa – prawa, lewa – prawa, mozolnie metr po metrze zdobywam teren. Ktoś powie, że 3 km dystansu i ponad 500 mw górę to pestka. No nie, właśnie nie. Nie na Szczeblu, przeklętej górze. Kamienie, korzenie, co nieco błota – słowem góra, jak setki innych. A jednak każdy krok wzwyż wymaga ogromnego wysiłku, jakby nogi związane były mocami gwarków zamieszkujących Zimną Dziurę, jaskinię, której wylot szybko mijam na jedynym płaskim odcinku. Jedne legendy mówią, że kiedyś wydobywano tutaj złoto, inne, że w jaskini są ukryte skarby. Nareszcie! 976 m n.p.m. Koń by się uśmiał…

Pokrzepiony zdobyciem Szczebla gnam na dół w kierunku Glisnego i dalej Lubonia, za którym, na zbiegu do Rabki, zaczynają się trawiaste łąki i… błoto. Hoki w takich warunkach gubią trakcję wręcz wzorcowo. Po kilku poślizgach okraszonych siarczystymi bluzgami dobiegam do asfaltu, a wraz z nim do kolejnego pit-stopa. Uzupełniam płyny i kalorie, tym razem kuskus z sosem pomidorowym. Niestety sos jest „sklepowy”, a że nienawidzę sosowych gotowców, proszę, by tylko delikatnie ochlapać nim kaszę. O dziwo nieźle wchodzi. W momencie gdy szykuję się do wyruszenia w trasę i zakładam kurtkę, na punkt wpada świeżutka niczym dopiero co zerwana natka pietruszki Joanna – liderka wśród kobiet.

Rabka by night mogłaby równie dobrze być Prypeciem – totalne bezludzie. Chociaż nie, Prypeć zapewne ma wygaszone latarnie, a drogi i chodniki Rabki są dobrze oświetlone. Wyłączam czołówkę – energooszczędność ponad wszystko. Na rogatkach wrażenie wyalienowania pogłębiają pohukiwania sów i skrzek sójek. Dodają otuchy? Naśmiewają się? A może przed czymś ostrzegają?

Łąki za Rabką. Cholerne mokre trawy. I błoto. Brnę w tej brei kilkanaście minut, skutkiem czego przemaczam buty i skarpety. Doraźnie uczucie jest pozytywne – chłodzi. Niemniej za kilkadziesiąt kilometrów okaże się, że właśnie w tym miejscu rozegrała się bitwa o przetrwanie. To tutaj stopy zostały „napoczęte” – zdradliwie nasączone trutką o opóźnionym działaniu.

Maciejowa, Obidowa (rewelacyjna sałatka z kaszą, pomidorem i oliwkami). Świt, wstaje nowy dzień. Doganiam Jurka, przez moment rozpływamy się nad magią chwili: mgły pod Pieninami, w oddali piła Tatr, a wszystko oświetlone wschodzącym słońcem. Tak, można by tu zostać i podziwiać spektakl.

Ty co płaczesz, ażeby śmiać mógł się ktoś
Już dość! Już dość! Już dość!
Odpędź czarne myśli!
Dość już twoich łez!
Niech to wszystko przepadnie we mgle!
Bo nowy dzień wstaje,
Bo nowy dzień wstaje,
Nowy dzień!

Ale nie zaraz, to kolejny diabli szept odciągający umysł i ciało od celu. Tak gwoli przypomnienia JESTEŚMY NA ZAWODACH! Przyspieszam i schronisko pod Turbaczem osiągam jako pierwszy.

Z prowadzenia nie cieszę się długo, ponieważ muszę zdjąć kurtkę, schować ją do plecaka i załatwić potrzebę fizjologiczną, dzięki czemu Jurek zyskuje kilkusetmetrową przewagę. Po kolejnym batoniku postanawiam go dogonić. Uwielbiam zbieg do Przełęczy Knurowskiej, tutaj można przycisnąć, „łykam” więc Jurka i gnam, ile sił w nogach. Na przełęczy umiejscowiony jest kolejny punkt – dziewczyny mówią, że mam kilka minut przewagi nad następnym (o cholera, ładnie nadrobiłem) i dużą stratę do czwartego miejsca. Czyli jestem na piątym miejscu?! Wow, czaaad!

Lubań – z trasy Gorce Ultra-Trail pamiętam, że aż do krótkiego kamienistego i okrutnie stromego finalnego podejścia na Lubań powinno być szybko, miło i przyjemnie. Znacie to uczucie, gdy okazuje się, że pamięć zrobiła was w konia? Owszem, odcinek jest stosunkowo szybki, ale mocno interwałowy – zupełnie zapomniałem o krótkich stromych podbiegach i nie mniej stromych zbiegach. Zaczynam marzyć o kawie.

Bazę pod Lubaniem osiągam mocno znużony. A tutaj karnawał! Załoganci biją w bębny, witają ziemniakiem i solą. Czym baza bogata! Kawy nie ma, ale w zamian za to dostaję yerbę, a może to było jakieś inne zioło? Grunt, że miało dać kopa i dało! Do ziemniaczków są i kiszone ogórki, i oliwki, i papryczki. Wypas jak w Sheratonie. Ba! Lepiej, bo w pięknych okolicznościach przyrody i wśród fantastycznych ludzi! Kocham Was! Czas powiedzieć bywajcie i lecieć dalej.

 width=

Presja zaczyna ciążyć, gdy dowiaduję się, że tracker dotychczasowego lidera utknął po drugiej stronie mocy, w związku z czym jestem czwarty: – Wygląda na to, że pomylił trasę i zielonym szlakiem zamiast do Ochotnicy pobiegł w drugą stronę – relacjonuje Daga, która śledzi nasze zmagania przez internet. Zbieg jest stromy, ale napieram mocno. W Ochotnicy wymieniam sms-y z trenerem:

– Trzymaj się, Zbyszku, śledzę Cię na mapie, jesteś czwarty, ale Ci dwaj przed Tobą są w zasięgu.

– Walczę.

– Wiem i już nie przeszkadzam. Oddalasz się od piątego.

Teraz mozolne podejście na Gorc. Po przekroczeniu progu bólu dotychczas ignorowane odciski dają się coraz mocniej we znaki. Łapie mnie kryzys. Czas na plastry. Przy próbie ściągnięcia skarpet zdzieram też odciski nad piętami. Stop! Ani centymetra więcej, bo jeśli dalej jest podobnie, to może być koniec biegu. Nie jestem przygotowany na takie sytuacje, nigdy dotychczas nie miałem takich problemów. W zasadzie nie wiem, jak powinienem zareagować, więc zaklejam zdarte odciski i nie ruszam reszty. Dzwonię do Dagi, żalę się, że mam odciski i nie wiem, czy dotrwam do końca, bo jeszcze jakieś 70 km: – Zaciśnij zęby, dasz radę – rzuca.

Jurek dogania mnie, pogrążonego w ponurych rozmyślaniach. Tym razem on zagaja rozmowę. Pyta, jak się czuję, i proponuje, abyśmy pobiegli razem. Tak, to doskonały pomysł.

Z Gorca zbiegamy do punktu Zasadne, drugiego przepaku. Planowałem, że tutaj, jeśli zajdzie potrzeba, zmienię skarpety. Ależ byłem naiwny! Trzeba było o tym pomyśleć przed biegiem i skarpety zabrać do plecaka. Być może wtedy zareagowałbym odpowiednio wcześnie. Trudno, zaciskam zęby, wcinam przepyszne naleśniki i jajka, uzupełniam płyny, żele i batoniki. W drogę, na dół asfaltem, a następnie z powrotem na Gorc.

Z Gorca zbiegamy do Rzek, tutaj też jest biegowy kawałek asfaltu, ale jakoś nam się nie chce. Batonik, żel, gadanie o dyrdymałach. Reset.

Z Rzek maszerujemy na Kudłoń, a tam łapie nas ulewa. W kilkanaście minut teoretycznie przeciwdeszczowa kurtka kompletnie przemaka. Zaczyna się robić zimno, przyspieszamy. Czy wspominałem już o tym, że hoki na błocie się nie trzymają? Kilkukrotnie przed upadkiem ratuję się wsparciem na kijach. W telefonie zaczyna się ruch. – Jesteście na trzecim, czwartym miejscu. Znów ktoś pomylił trasę albo zrezygnował.

A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój
Nagle ptaki budzą mnie, tłukąc się do okien…

Nie pamiętam, kto z nas zaproponował współpracę, a może nikt tego nie wyartykułował i złączyła nas niema umowa? Tak, chyba tak było. Jurek, mocniejszy na podejściach, motywował mnie w momentach zwątpienia, a ja, mocniejszy na zbiegach, motywowałem Jurka.

Zbieg z Turbacza do Obidowej to istna gehenna. Piruety, aksle i tulupy w jednym, w błocie po kostki, a następnie slalom wśród wiatrołomów. Mam ochotę zabić tego, kto znakował trasę. Chaszcze, wiatrołomy i błoto. W pewnym momencie gubię Jurka i brnę w coraz to większym błocie. Zerkam na tracka, pomyłka, powinienem skręcić w prawo. Do właściwej trasy przedzieram się na przełaj. Znowu chaszcze, wiatrołomy i błoto.

Czuję się podle, pęcherze nie dają spokoju, a na dodatek Jurek uciekł. Może niebawem zrównam się z Joanną? Jest! Nareszcie koniec tych kretyńskich wiatrołomów. Dobiegam do punktu w Obidowej i co widzę? Jurek zajada sałatkę! – O, dzięki, że poczekałeś! – Wolontariusze dwoją się i troją byśmy w dalszą drogę wyruszyli najedzeni i napici. Jest sałatka, kawa. Ba! Nawet lody do kawy! Dziewczyny, jesteście wielkie!

Zbliżamy się do Maciejowej, dzwoni Daga: – Jesteście niedaleko Maciejowej, prawda? – Tak, pewnie z 10 minut. – O, to myślałam, że dalej, świetnie Wam idzie. Zadzwonię później. – Hmm, o co kaman? Tuż przed Maciejową zastanawiamy się, czy pobiec tak jak wcześniej dołem, omijając schronisko kilkaset metrów, czy górą przez schronisko. Jurek naciska na drugi wariant, zgadzam się, bo i tak obie trasy się łączą.

Grzegorz! Teresa! Oczom nie wierzę. Omamy? Przywidzenia? Niemożliwe, aż tak zmęczony nie jestem. – Co Wy tu robicie? – Zszokowany zerkam na uśmiechnięte twarze przyjaciół i wpadam im w ramiona. – Twoja żona jest niesamowita, dzwoni do mnie i mówi, że za 20 min będziesz przebiegał – odpowiada na moje pytania Grzegorz. Kilka uścisków, kilka miłych słów w stylu: – Mówił już Wam ktoś, że jesteście nienormalni? 150 km w nogach, a Wy wciąż biegniecie? Zbychu, leć, walcz o to trzecie miejsce!

Chcę zapytać, skąd Daga wiedziała, że tu są, ale wzruszenie odbiera mi głos. Żegnamy się. Po chwili dogania nas Darek T. i kilkaset metrów truchtamy razem – opowiadam, gdzie byliśmy i co jeszcze przed nami. – Panowie, czapki z głów! Biegnijcie.

Piątki na pożegnanie i lecimy. Gdyby nie Jurek, pewnie byśmy się nie zobaczyli – takie zrządzenie losu.

Nieoczekiwane spotkanie z przyjaciółmi dodało mi skrzydeł. Euforia wyparła zmęczenie, mógłbym frunąć, endorfiny uśmierzyły ból. Haj trzyma mnie do Rabki!

Na ostatnim pit-stopie w Rabce zmieniam buty na kalenji XT, żeby lepiej trzymały się w błocie. Zostały dwa ostatnie kroki. Neil Armstrong wykonał jeden mały krok, a nam zostały dwa wielkie: Luboń i Szczebel. Jak ja ich nienawidzę. Podejście na Luboń Percią Borkowskiego i zbieg ze Szczebla do Kasinki. Niby tylko 20 km, ale w naszym stanie pewnie z 5 h walki.

Po euforii nie ma już śladu, został tylko ból. Ból i Luboń, a stopy płoną jak Missisipi w ogniu. Wspinamy się krok za krokiem. W pewnym momencie gubimy się, a zmęczone umysły nie potrafią skorzystać z tracka. Kręcimy się w kółko. Schodzimy, wchodzimy. Szlag by to! Nie wiem, ile czasu marnujemy na szukanie właściwego szlaku, na szczęście w końcu się udaje! Idziemy dalej. Gołoborza, skałki – i znowu zonk. Znów się gubimy. Szukamy, kluczymy. Mamy go! Dalej do przodu. Z tyłu głowy siedzi, że zaraz dogoni nas Joanna. Lekko spanikowany dzwonię do Dagi i do Darka Sz.: Joanna zaczęła podejście. Joanna jest już przed szczytem – przekazują sprzeczne informacje.

 width=Nie mam siły, nie dam rady. W dupie mam to, który będę, ale dotrwam do końca. Po zejściu z Lubonia Jurek motywuje: – Uciekamy Joannie, dajesz. – Nie, nie mogę. – Możesz, napieramy.

W międzyczasie dostaję motywujące sms-y od Sławka, Darka, Lilli i oczywiście Dagi. Każdy z nich dodaje mi sił.

Zbieg ze Szczebla. Zbieg? Wolne żarty. Uważając, by się nie poślizgnąć, zarzynamy resztki mięśni. W mroku oświetlonym słabnącym światłem czołówek wybieramy trawersy, żeby złagodzić nieco kąt zejścia. I znów nie wiem, ile czasu nam to zajmuje. Ale długo. Za długo. Joanna może być tuż, tuż.

W Kasince trasa przez kilka kilometrów wiedzie asfaltem. Ale my już nie biegniemy, nie mamy siły. Od czasu do czasu zerkamy tylko, czy w oddali nie zamigocze światło czołówki. Coś migocze, ale bardzo daleko. Na samej górze. No tak, tyle że to może być ktoś kolejny. Naprzód! Nie poddam się, nie oddam pudła, po moim trupie! Ustalamy, tym razem werbalnie, że na metę docieramy razem, by sklasyfikowali nas ex aequo na trzecim miejscu.

Adrenalina to najlepszy środek przeciwbólowy. Teraz ja atakuję i motywuję Jurka. Biegniemy mimo tego, że jest pod górę. Jeszcze 3 km, jeszcze 2 km. Już tylko kilometr. Widać światła mety. Jesteśmy! Trzecie miejsce staje się faktem. Czas: 34 h 57 min. Nie mam siły się cieszyć, nie dociera do mnie, że się udało. Jeszcze kontrola wyposażenia obowiązkowego. Obaj mamy wszystko. Zupka. I koniec. Prysznic. Spać. Jutro dekoracja!

Ps. Strach ma wielkie oczy. Dopiero 3 h po nas na mecie zameldował się Serhij, a 40 min po nim Joanna.

  • Ultra-Trail Małopolska: 170 km
  • Długość trasy: 172 km
  • Przewyższenia: 8180 m
  • Punkty odżywcze: 8
  • Limit czasowy: 46 h
  • Punktacja:
    ITRA6, mountain level 6, finisher criteria 380

 

Performance index/finishercriteria

ITRA performance index (indeks wydajności) jest narzędziem, dzięki któremu można ocenić poziom biegaczy trailowych. Ponieważ biega się w różnych warunkach i na różnych trasach, nie ma możliwości bezpośredniego porównywania wyników. Nawet na tej samej trasie rok do roku warunki mogą się drastycznie zmienić. Oceny przyznawane są w 1000-punktowej skali. Po ukończeniu każdego biegu zawodnik dostaje punkty. Na ten moment najlepszy na świecie w klasyfikacji ogólnej jest Amerykanin Jim Walmsley, który ma 954 punkty, a wśród Polaków jest Bartłomiej Przedwojewski, który ma 908 punktów. Finisher criteria to przelicznik, na podstawie którego można określić, jaki indeks wydajności potrzebny jest do ukończenia danego biegu w limicie czasowym, np. UTMB 170 km ma 430 punktów finishera. Oznacza to mniej więcej tyle, że wszyscy zawodnicy mający indeks wydajności wyższy niż 430 punktów powinni ukończyć ten bieg w 46 h 30 min, czyli w limicie czasowym. Z kolei do ukończenia Ultra-Trail Małopolska potrzebne jest 380 punktów (czas 46 h). Mountain level określa górską trudność biegu w skali od 1 do 12. Wartość ta obliczana jest na podstawie przewyższeń, procentowego średniego nachylenia, najdłuższego podbiegu czy średniej wysokości trasy, np. UTMB 170 km ma level 8, a Ultra-Trail Małopolska ma level 6.

Udostępnij wpis

Przeczytaj również