Dziewczyna z dziabami – Rozmowa z Olgą Kosek

30 marca, 2017

artwyw1

Jesteś po Lodowym Pucharze Świata i mistrzostwach świata. Byłaś jedyną reprezentantką Polski. 11. miejsce w konkurencji na trudność i 8. w zawodach na czas – jest czego gratulować. Jak Twoje wrażenia?

Jestem troszkę zaskoczona i bardzo zadowolona z tegorocznego sezonu, choć mistrzostwa świata pozostawiły pewien niedosyt. Nowe doświadczenia, nowa wiedza, starzy przyjaciele. Poza tym w tym roku do kalendarza imprez po raz pierwszy wpisałam Chiny. Intuicja podpowiada mi, że nie po raz ostatni.

Czy udało Ci się wystartować we wszystkich edycjach?

Udało się, choć początkowe plany właśnie Chin nie obejmowały. Nie miałam tego przystanku w tegorocznym harmonogramie, przygotowaniach i budżecie. Zdecydowałam się na szybką korektę jeszcze w Durango, zaczęłam załatwiać niezbędne dokumenty, np. wizę. Bardzo się cieszę, że się udało, choć był to bardzo męczący sezon. I zawsze pozostaje pewien niedosyt, gdy różnice między wynikami są minimalne. Śmieję się, że jest to sezon „bez jednego chwytu”. Bo dokładnie tyle zabrakło mi w tym roku do Mistrzostwa Słowacji, do finałów w Saas Fee, do półfinałów mistrzostw świata.

Który start oceniasz najwyżej? W Saas Fee?

Jestem ambitna i krytycznie patrzę na wszystkie tegoroczne starty, starając się wyciągnąć jak najwięcej wniosków na przyszłość. W odpowiedzi na Twoje pytanie: najlepiej oceniam start w przyszłym sezonie (śmiech). Zajmowane przeze mnie miejsca kompletnie nie oddają moich wewnętrznych stanów. Przykładowo w Chinach byłam chodzącym kłębkiem nerwów, a miejsce dobre. W Korei czułam się całkiem ok – rezultat bardzo słaby. Wynik z Saas Fee jest dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Startowałam chora – miałam zapalenie górnych dróg oddechowych. Trzy dni przed zawodami lekarz przepisał mi antybiotyki, których postanowiłam nie brać, żeby zachować resztki sił, a i tak byłam bardzo słaba. Eliminacje poszły nie najgorzej, choć półfinał był pod znakiem zapytania. Tym bardziej, że w oficjalnych wynikach mam wpisany zły rezultat. Byłam gotowa pisać protest, gdybym się nie dostała, ale ponieważ „wystarczyło” na półfinał, zrezygnowałam z tego pomysłu. Ze względu na chorobę nie nastawiałam się na żaden wynik. W półfinałach przyjęłam prostą taktykę: nie spieszyć się – czasu dużo, a sił mało, postanowiłam tak mocno kopać nogami w panel, żeby w żadnym wypadku stopa mi nie ujechała. Wiedziałam doskonale, że nie mam sił na to, by utrzymać jakiekolwiek wyjazdy nóg. Zresztą dokładnie takie sytuacje zatrzymały kilka innych zawodniczek. Gdy zorientowałam się, że moje szanse na finał rosną, nie mogłam w to uwierzyć. Przestałam oglądać półfinały, bo nie byłam w stanie. Kolega z Rosji wykrakał to moje pierwsze miejsce pod kreską. Przynajmniej miałam na kogo zwalić (śmiech).

To chyba oznacza, że to, co najważniejsze w Lodowym Pucharze Świata, pokażesz w kolejnych sezonach. W ubiegłym roku obchodziłaś dziesięciolecie wspinania. Jak świętowałaś?

Uznałam, że konkretny moment warto określić jako początek – stąd dziesięciolecie. Ale wspinam się od dziecka. Rodzice się wspinali, więc dla mnie to była oczywista możliwość. A świętuję jak każdy inny wspinacz – wspinając się.

Czasami dzieci buntują się przeciwko temu, co robią rodzice.

Na przykład mój brat się nie wspina. Inaczej jest, jeżeli rodzice nie naciskają, a pokazują, pozostawiają wybór. Jako dziecko jeździłam z rodzicami w skały, po czym nastąpił okres pomiędzy 12 a 15 rokiem życia, kiedy wspinanie przestało mnie interesować. Grałam w siatkę, pływałam, jeździłam konno. Nagle stwierdziłam: „chcę się wspinać”, i to już była moja samodzielna decyzja.

Od tego momentu liczysz dziesięciolecie wspinania?

Tak. Od kursu skałkowego, który wtedy ukończyłam.

Co widzisz, gdy patrzysz na te lata?

Pięknie przeżyty czas, milion fantastycznych ludzi, wiele wspaniałych miejsc i przygody, których sobie nie wyobrażałam.

Twoje największe sukcesy w ostatnich 10 latach?

Pierwszy – nie jest to sukces „jednorazowy”, a raczej odnoszący się do całokształtu mojej działalności – to wspinanie na własnej asekuracji, zwłaszcza w przerysach, i robienie stosunkowo trudnych dróg, bo 6.3 w przerysie, to jest przeżycie – kto robił, ten wie. To jest jeden kamień milowy mojego wspinania. Drugi to puchar świata. To jedna z tych rzeczy, których sobie nie wyobrażałam. Gdyby 5 lat temu ktoś mi powiedział, że ukończę puchar świata na 9. miejscu, to nie uwierzyłabym. No i sukces tego sezonu… Ministrant.

Od ponad 2 lat mieszkasz w Zakopanem.

Skąd decyzja, by przenieść się tutaj z Łodzi? Po pierwsze, poszukiwania własnego miejsca – w Łodzi nie byłam w stanie się odnaleźć. Po drugie, z bliskości gór, skał, możliwości robienia tego, co kocham, bez ponoszenia większych kosztów. Stąd mogę piechotą pójść w skały, a po godzinie jestem w górach. Mam już tutaj wielu przyjaciół. 

Z pewnością pracę i wiele dziedzin życia podporządkowujesz treningowi?

Tak… Chyba każdy ma jakąś swoją drogę życiową. Niektórzy wolą podróżować i wtedy też nie przywiążą się do pracy pt. „40 godzin tygodniowo, marne zarobki”, bo nie będzie ich stać na to, żeby gdzieś pojechać, ani nie będą mieć na to czasu. Wiedziałam, że chcę się wspinać, w związku z czym udało mi się znaleźć miejsce, w którym mam to wspinanie pod nosem, udaje mi się też organizować pracę, a poza tym mam bardzo wspierającą rodzinę. Ulubione miejscówki

Ulubione miejscówki wspinaczkowe w okolicy Zakopanego?

Trudno wymienić – jest ich zbyt dużo.

Jaroniec i Obłazowa, ale może coś dodasz?

W tym roku spędziłam sporo czasu wokół Zakopanego, tzn. jeździłam do Rożnowa, gdzie bardzo mi się podoba, ale też bardzo dużo na Słowację. W odległości 1-2 godzin jazdy od Zakopanego są świetne miejsca, np. Vernar czy Jelenec.

Na co dzień, gdy nie jeździsz w skały, oraz jesienią, zimą trenujesz na Rawie?

Głównie na Rawie, teraz mamy również ściankę w Centralnym Ośrodku Sportu. 

Opowiedz coś o tej zakopiańskiej kuźni mocy, jaką jest Rawa.

Rawa jest cudowna. Przede wszystkim dzięki pomocy kolegów po raz pierwszy w życiu mam miejsce, gdzie mogę przygotować się do zimy.

Przecież ścian wspinaczkowych jest w Polsce pod dostatkiem…

Ale ścian, które oferowałyby możliwość trenowania pod zimę z czekanami, nie ma w ogóle. Tymczasem naprawdę niewiele trzeba, żeby móc przygotować ścianę do takiego treningu.

Które imię wolisz: Olga czy Borys?

To zależy od sytuacji. Dla mnie imię Borys jest nobilitujące. Generalnie środowisko wspinaczkowe jest szowinistyczne, skłonne do opinii, że wspinanie jest męskim zajęciem. Nazywanie mnie Borysem oznacza, że koledzy uznali mnie za partnera, potraktowali jak wspinacza, a nie jak kobietę, która gdzieś tam się kręci, z kimś się wspina, ale tak naprawdę to bardziej szuka chłopaka albo chciałaby miło spędzić czas.

Z kim trenujesz na co dzień?

Z kolegami z Rawy, głównie z Kotletem, czyli Marcinem Gąsienicą Kotelnickim.

Czy już minęło trochę czasu i opowiesz o Opętaniu?

Gdy Marcin (Gąsienica Kotelnicki – przyp. red.) z Darkiem (Kałużą – przyp. red.) pierwszy raz zaproponowali, bym pomogła im wynieść sprzęt, zgodziłam się. Od tego się zaczęło. Wtedy jeszcze nie przyszło mi do głowy, jak wiele pracy będzie wymagać ten projekt. Kto nie przygotowywał od początku nowej drogi w Tatrach, ten nie ma pojęcia, że to są dni spędzone na…

…no właśnie na czym? Bo nie tylko na wspinaniu.

2-3 dni na początku sezonu spędzaliśmy w ścianie tylko po to, żeby przygotować miejsce do pracy. Koniec sezonu podobnie; trzeba wszystko zwinąć. Ściana z logistycznego punktu widzenia jest trudno osiągalna. Duże przewieszenie. Dlatego dobrze jest przygotować całą logistykę przemieszczania się po ścianie, co w praktyce oznacza powieszenie poręczówek. Każdy z nas wnosił w plecaku kilkadziesiąt metrów lin. I spędzaliśmy dni na pracy technicznej. W dodatku niełatwej – przygotowanie kluczowego wyciągu na Opętaniu zajęło nam dwa dni po pięć godzin wiszenia w okapie; dzień przygotowywania asekuracji, drugi dzień wieszanie stałych ekspresów i usuwanie największej kruszyny.

A wspinanie? Jakie wrażenie?

Od początku myliliśmy się co do trudności wyciągów. Szacowaliśmy trudności na 6.4+ do 6.5. Najtrudniejszy wyciąg miał być w górnej granicy moich możliwości. Zaczęliśmy pracę od drugiego wyciągu, głównie z powodów lokalizacyjnych: nasza „kuchnia” znajdowała się na starcie do tego wyciągu. Była to największa półka, na której mieliśmy kubki, kawę i herbatę. Pracę nad drugim wyciągiem zaczęliśmy w 2015 roku. Pamiętam, jak pierwszy raz asekurowałam tam Marcina. Nie był w stanie wystartować z półki, która znajduje się w połowie wyciągu i rozgranicza dolne, piątkowe trudności od górnych, dziewiątkowych. Patrząc na niego i wiedząc, jak się wspina, pomyślałam sobie: „chyba coś nam się pomyliło”, tym bardziej, że ten fragment miał być formalnością, łatwą, dojściową płytką.

Podhalańskie klimaty wspinaczkowe
Podhalańskie klimaty wspinaczkowe

Potem zmieniliśmy się na prowadzeniu. Marcin wytłumaczył mi chwyty. Stopni nie tłumaczył, bo na tym wyciągu ich właściwie nie ma. To wyciąg składający się z kilku ruchów po bardzo małych chwytach, w leciuteńkim przewieszeniu. W 2015 roku udało nam się ten wyciąg zrobić. Marcinowi chyba po 2 lub 3 dniach, mnie pod koniec sezonu, a Darkowi we wrześniu, gdy przyjechał na kilka dni. Biorąc pod uwagę, że sezon trwa od lipca do ok. połowy września, bo wcześniej jest mokro, okazuje się, że czasu wcale nie jest dużo. Tym bardziej, że Marcin pracuje, a Darek przyjeżdżał specjalnie z Hiszpanii. W 2016 roku Darek przyjechał w czerwcu na 10 dni. Marcin w tym czasie musiał pracować i w trójkę chodziliśmy tylko w niedziele. Byliśmy z Darkiem na drodze 5 razy, co oznacza, że zrobiliśmy 55 km pieszo, z codziennymi próbami trzeciego wyciągu. W momencie gdy praca Darka na kluczowym wyciągu rokowała dobrze, postanowiliśmy, że zobaczymy, co dzieje się na pierwszym wyciągu, by się później nie zdziwić… I okazało się, że to kolejna niespodzianka, aczkolwiek bardzo ładna: 30 metrów wspinania w terenie 6.4+, przepiękna płyta, długie wspinanie, rewelacja. Jakość skały znakomita. Wtedy wszystko postawiliśmy na jedną kartę i… na ostatni dzień pobytu Darka. Kolejnego dnia miał samolot do Hiszpanii. W dodatku według prognoz miało lać, wyciąg był mokry, byliśmy zmęczeni. Ale udało się.

Jak wyglądało wasze przejście? Jak podzieliliście się prowadzeniem?

Plan był taki, że każdy miał jeden wyciąg do poprowadzenia. Jednak zależało nam głównie na zrobieniu drogi, więc stosowaliśmy się do zasady, że po zrobieniu przez kogokolwiek danego wyciągu wspinamy się dalej. Na przejścia indywidualne zawsze znajdzie się czas. Ostatecznie Darek poprowadził kluczowy trzeci wyciąg, ja pierwsze dwa, a Marcin czwarty.

Na przekór faktom w internecie pojawiły się opinie umniejszające twój udział, które chyba dosyć mocno przeżyłaś.

Nie powiem, że spłynęło to po mnie jak woda po kaczce. Natomiast już nieco uodporniłam się na tego typu zachowania. Tym bardziej, że wszyscy, którzy chcieli wiedzieć, jak było, wiedzieli. Przez długi czas nie chciałam się wypowiadać, ponieważ dla mnie te 2 lata były okresem bardzo ważnym, osobistym. Byłam potem bardzo zmęczona.

Nawet opisałaś ten stan na swoim blogu, nazywając go „Depresją postsukcesową”.

Ok. 2 tygodnie dochodziłam do siebie. Na początku nie uświadamiałam sobie tego, że zrobiliśmy najtrudniejszą wtedy drogę w Tatrach. Wtedy, bo później Słowacy dorzucili swoje dwa grosze. Ciągła praca, wspinanie, brak regeneracji, konieczność dojścia, powrotu, małpowania… To męczy. Poza tym jeżeli człowiek ma jakieś marzenie, stara się je zrealizować ze wszystkich sił i marzenie się spełnia, to nagle powstaje dziura.

Jak godzisz wspinanie z tzw. „normalnym” życiem, tzn. nauką lub pracą?

Z jednych studiów zrezygnowałam ze względu na kompletny brak zainteresowania z mojej strony… 3 lata studiowałam budownictwo. Już po drugim roku zaczęłam sobie uświadamiać, że nie chcę tego w życiu robić, a uczenie się czegoś, czego w założeniu nie chcę robić, jest głupim pomysłem i marnowaniem czasu. Ale minął jeszcze rok, zanim się w tym utwierdziłam. Studiowałam też fizjoterapię (pół roku) na Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie. Wtedy mieszkałam w Witowie i dojeżdżałam do Krakowa na zajęcia na studiach dziennych, co było męczące. Ostatecznie AWF skreślił mnie z listy studentów, gdy pojechałam na zawody, co mnie bardzo rozbawiło. Uznałam wtedy, że jeżeli AWF rezygnuje ze studenta dlatego, że pojechał na puchar świata, to nawet nie chce mi się tego wyjaśniać. Pracuję jako instruktor wspinania. Minionego lata współpracowałam też ze szkołą wspinania Kilimanjaro na kursach via ferrat. Zimą zajmuję się zawodami. Udaje się to zorganizować do takiego stopnia, że nie muszę pracować i mogę skupić się na trenowaniu i startach w zawodach. Dostaję z PZA dofinansowanie na najważniejsze starty. Natomiast głównym „sponsorem” jest mój ojciec. Gdyby nie on i jego pomoc przez te wszystkie lata, to nie byłabym w stanie wspinać się i startować tak intensywnie.

Jak czasowo udaje Ci się godzić wspinanie z pracą instruktora?

Moja praca instruktorska koncentruje się w sezonie wiosna – lato – jesień. Od września do lutego, czyli przez 5 miesięcy, jestem kompletnie wyłączona z życia. To znaczy, przygotowuję się do pucharu świata i startuję w nim.

Masz pomysł na swoje wspinanie, plan treningowy, czy wspinasz się spontanicznie? Kto ci w tym pomaga?

Człowiek zawsze za dużo by chciał, a nie wszystko może. Ja niestety mam problem ambicjonalny, nie umiem zdecydować się na jedną rzecz, tzn. jeden rodzaj wspinania. A ciągnięcie wszystkiego oznacza wolniejszy progres lub jego brak. Mój sezon się nie kończy. Wiosną zaczynam jeździć w skałki, latem są to skały i góry, jesienią zaczynam trening pod zimę, zimą jeżdżę na zawody. To są tak naprawdę „Cztery pory roku” Vivaldiego, wszystko chciałabym łączyć. Prawda jest taka, że powinnam więcej czasu poświęcić na trening zimowy, tzn. przygotowania do pucharu świata. Do tej pory było to bardzo trudne m.in. ze względu na brak miejsca do trenowania. No i też trudno jest czasem powiedzieć kolegom, którzy w piękny jesienny dzień proponują ci „chodź, pojedziemy w skały, jest pięknie, słońce grzeje”: „Nie, wiecie co, ja jednak sobie posiedzę na Rawie w ciemności, kurzu, samotności i będę trenować pod puchar świata”. W ubiegłym roku zaczęłam współpracę z Olą Taistrą. Bardzo mi pomogła. Spędziłam miesiąc w Warszawie, pracując pod jej kierunkiem nad treningiem ogólnorozwojowym i wzmacniającym. W tym roku postanowiłam jeszcze bardziej usystematyzować plany treningowe – w sierpniu zrobić wydolność, biegając po górach, co udało mi się dzięki pracy na via ferratach w Dolomitach, we wrześniu – zająć się przygotowaniem ogólnorozwojowym, a od października zacząć trening specjalistyczny, który uwzględniał dwutygodniowy trening w Moskwie. Niestety borykam się też z problemami zdrowotnymi, drugi miesiąc próbuję wyleczyć oczy. Natomiast po dwóch tygodniach spędzonych w Moskwie znajomi Rosjanie, z którymi tam trenowałam, ocenili, że moje przygotowanie fizyczne jest bardzo dobre, tylko powinnam się po prostu dużo więcej wspinać. Intensywność treningu w Rosji zmieniła moje podejście do trenowania.

Z kim się tam wspinałaś? Na czym polega specyfika rosyjskiego treningu?

Mam w życiu dużo szczęścia do ludzi. Zawsze będę to doceniać. Dwa lata temu poznałam Paszę, czyli Pawła Dobryńskiego, i jego dziewczynę Katię Własową. Katia w ubiegłym roku zajęła drugie miejsce w rankingu pucharu świata, Pasza był w pierwszej szóstce. Jest też trenerem. A ponieważ polubiliśmy się i zaprzyjaźniliśmy, korzystałam z możliwości wyjazdu do nich. W ubiegłym roku przed zawodami tydzień spędziłam w Moskwie, gdzie razem się wspinaliśmy, a w tym roku postanowiłam pojechać tam na 2 tygodnie. Nie wiem dlaczego, ale Rosjanie mnie lubią. Może dlatego, że postanowiłam nauczyć się rosyjskiego.

Przepiękny pierwszy wyciąg Opętania
Przepiękny pierwszy wyciąg Opętania

Może widzą potencjał i chęci; kogoś, komu się naprawdę chce i daje z siebie dużo, a nie osobę, która chce, ale żeby to nie wymagało za dużej pracy. Trening rosyjski intensywnością różni się od wszystkiego, z czym miałam do czynienia. Po trzech dniach dziękowałam sobie w duchu, a Oli Taistrze w SMS-ach, że przepracowałam u niej konkretny okres, bo byłam przygotowana do większego reżimu treningowego. Trening rosyjski wymaga przywyknięcia do bólu, zimna i ciężkiej pracy. Do tego, że jeśli powiesz, że nie możesz, to nikt ci nie uwierzy. Od granicy twojej „niemożności” wykonujesz jeszcze wysiłek i dzięki temu jest progres. Natomiast wymaga to wytrzymywania bólu całego ciała, krwiaków na nogach od kopania rakami, a na rękach od dziab. Gdy wstajesz rano, to myślisz o tym, żeby był już wieczór i żeby móc się położyć. U nas byłoby to określane mianem martyrologii, umęczania się. A Rosjanie… oni ciężko pracują na wyniki, które osiągają. W Polsce większości ludziom nawet nie przyszłoby to do głowy. Mnie Rosjanie tak bardzo motywowali do większej pracy i trzymali w pionie podczas treningów, które były naprawdę bardzo obciążające, że dzięki temu byłam w stanie robić rzeczy, których wcześniej sobie nie wyobrażałam. Po dwóch tygodniach miałam bardzo duży progres, jeśli chodzi o elementy, które ćwiczyliśmy, czyli wytrzymałość i szybkość.

Czy w Polsce masz trenera?

W kwestii treningu, po latach doświadczeń i rozwijania się jako instruktor, mogę w większości polegać na sobie. Wiele spraw konsultuję z Olą Taistrą. Główną rolą trenera na takim poziomie powinno być trzymanie w ryzach i motywowanie. Bo trening jest znacznie trudniejszy ze względów psychicznych niż fizycznych. Prędzej siada nam głowa niż ciało. Kiedy my, Polacy, czujemy się zmęczeni, uważamy, że już nie możemy, to przerywamy. Natomiast Rosjanie trzymają się w pionie, „jeszcze jeden ruch, jeszcze drugi, jeszcze chwilę”. I to jest znacząca różnica.

A Ty, którą strategię teraz wdrażasz? Która jest Ci bliższa?

Zdecydowanie rosyjska i dlatego właśnie moi przyjaciele pogodzili się z faktem, że zimą słabo się ze mną funkcjonuje. Bo jestem permanentnie zmęczona fizycznie, psychicznie, potrzebuję się wyspać, nie jestem typem imprezowym. W ubiegłym roku u Oli pierwsze pół godziny po treningu nie byłam w stanie z nikim rozmawiać. Ola przynosiła mi torebkę mandarynek, siadałam w kącie i przez ten czas mnie nie było. Do tego zimą dochodzą wyjazdy na zawody. To trochę tak jakbym przebywała na innej planecie. Jest tyle rzeczy, które mnie absorbują. Nie jestem w stanie się rozdwoić. Sezon zimowy jest dobrym sprawdzianem przyjaźni. Teraz już wiem, na kogo mogę liczyć i kto faktycznie jest w grupie moich przyjaciół; kto jest w stanie przeboleć fakt, że przez miesiąc potrafię się w ogóle nie odzywać, ewentualnie napisać wynik. 

Jak się regenerujesz?

Fot. archiwum prywatne
Fot. archiwum prywatne

Przy tak intensywnym wysiłku regeneracja jest równie ważna co trening. Dlatego tak trudno jest łączyć sport na zawodniczym poziomie z jakąkolwiek pracą czy życiem rodzinnym. Człowiek jest permanentnie zmęczony. I to nie tak, że się trochę słabiej czuje. W trakcie mocniejszego cyklu treningowego wstanie rano, przygotowanie śniadania i zrobienie kawy zajmuje mi półtorej godziny, a czasem dwie. Proste czynności zaczynają zabierać bardzo wiele czasu. Ola powiedziała mi bardzo proste zdanie, gdy zaczęłyśmy pracę: „jak możesz, to usiądź, a jak nie możesz usiąść, to się połóż”. W Moskwie tę zasadę stosowałam notorycznie. Jadąc na ścianę, spędzałam ok. godziny w metrze, w związku czym jeśli mogłam, to siadałam. Dosypiałam, odpoczywałam. Do domu wracaliśmy ok. 17 i potrafiliśmy wszyscy iść spać. Natomiast odnowa biologiczna to kwestia kosztów. Mogę więcej pracować, żeby zarobić na regenerację, albo po prostu więcej trenować. Wybrałam drugą opcję. Do tego prysznic, roller, rozciąganie i jakoś sobie radzę. Roller jest genialny. Nawet zamiast masażysty.

 

To są odległe zakątki świata. Jeździsz sama?

Tak. Jeśli chodzi o wyniki polskiej kadry, może byłyby lepsze, gdyby zawodnicy nie musieli samodzielnie dojeżdżać ponad 1000 km, np. do Szwajcarii (uśmiech)..

Masz jakieś wsparcie podczas podróży? Jesteś z kimś w kontakcie? Na kogo możesz liczyć?

Na rodzinę i przyjaciół. Bez ich wsparcia nie wyobrażam sobie startów. Jeżdżę z zawodów na zawody i jestem wtedy w innym świecie. Ogarnięcie wielu spraw jest poza moimi możliwościami, bo jestem skupiona na startach. Bardzo pomaga mi ojciec, który od 2 lat, czyli odkąd zaczęłam startować, zajmuje się rezerwacjami. Nie może ze mną jeździć ze względu na pracę, natomiast dzięki jego pomocy mogę skupić się na zawodach.

Rozumiem, że ekipa startująca w pucharze świata jest Ci już znajoma i nie jedziesz w zupełnie obce środowisko?

Gdy startowałam po raz pierwszy, tak właśnie było. Podczas eliminacji w Szwajcarii, siedząc w strefie, chciałam wstać i uciec. Ale postanowiłam, że chociaż spróbuję, a dopiero potem podziękuję. Aczkolwiek i tak było nieźle, bo byli tam Czesi i Słowacy, których poznałam wcześniej. Urwał mi się chwyt startowy i nie wiedziałam, co mam robić… Te pierwsze starty – człowiek jeździł, a nie wiedział, co, gdzie i jak, nie znałam nikogo, więc nie byłam w stanie zarezerwować sobie z kimś na spółkę noclegu. W Szwajcarii spałam sama, co w kurorcie narciarskim Saas Fe podwajało koszty. Teraz mam już bliższych i dalszych znajomych, czasem jeździmy razem, wspólnie wynajmujemy apartamenty i spędzamy czas po wspinaniu. Gdy jechałam na pierwsze zawody, nocowałam na autostradzie niemieckiej, bo nie chciałam obciążać rodziny dodatkowymi kosztami, za co zresztą zebrałam solidny ochrzan. Przyjechałam po dwóch dniach nieco zmęczona. Nie znałam nikogo. Pamiętam, że dostanie się do półfinału było dla mnie absurdalnym przeżyciem, bo pojechałam tam właściwie jako człowiek znikąd, który wspina się zimowo od niedawna, dziabki kupiłam miesiąc przed zawodami, wcześniej miałam pożyczone; buty zrobiłam samodzielnie z koleżanką i kolegą domowym sposobem z buta wspinaczkowego usztywnianego włóknem szklanym, żeby było taniej. Było to trochę jak wycieczka na inną planetę. Gdy siedziałam w strefie i patrzyłam na te wszystkie kobiety, które wcześniej znałam wyłącznie z artykułów, takie jak Angelika Rainer, wydawało mi się, że nagle znalazłam się na Olimpie między bogami i nie bardzo wiedziałam, co tam robię.

A co z tremą, stresem przedstartowym? Dopada się? Działa motywująco?

Dopada i jest wybitnie demotywujący. Natomiast dosyć dobrze psychicznie odnajduję się na zawodach i dzięki temu na początku coś udało mi się osiągnąć. Braki wspinaczkowe nadrobiłam dosyć dobrym podejściem psychicznym. Bo dziewczyny, które wtedy zajęły gorsze miejsca, wspinały się znacznie lepiej niż ja

Masz własne techniki relaksu przed startem?

Mam, mam też cykl zachowań przedstartowych, które są jednocześnie stałymi zachowaniami treningowymi. Dzięki temu, gdy startuję w zawodach, wykonuję ten sam cykl czynności co podczas treningu. Nie mam wrażenia, że to wyjątkowa sytuacja, bo przecież powtarzałam to tyle razy. Często wspinam się przy muzyce. Jeśli przy konkretnej muzyce zrobiłam konkretną trudną drogę czy też dobry, fajny trening, to potem ten kawałek kojarzy się z pozytywnymi odczuciami. Stosuję też wizualizacje. Po całym sezonie letnim mam przygotowaną playlistę.

Zdradzisz, jakie to magiczne czynności przed zawodami Ci pomagają?

Magiczne malowanie paznokci (śmiech).

Jakich czekanów używasz?

Próbowałam ze sprzętem firmy Eliteclimb, ale modelu nie dopracowaliśmy, a i tak od przyszłego sezonu nie zmieściłby się w wymiarach pudełka UIAA. Aktualnie wspinam się na nomicach – niezmiennie od początku przygody ze wspinaczką zimową.

Jaki kolor wybierasz na zawody pucharu świata?

Niebiesko-zielony!

Wspinaczkowy biogram Olgi

Fot. archiwum prywatne
Fot. archiwum prywatne

Skały

  • Gardinsztanga VI.4 RP na własnej, pierwsze kobiece przejście, Rzędkowice
  • Rysa jednokierunkowa VI.3/3+ RP na własnej,
  • pierwsze kobiece przejście, Podlesice
  • Gra o tron VI.3 offwidth, RP 2. Pr na własnej,
  • pierwsze kobiece przejście, Podlesice
  • Gdzie są dupy z tamtych lat 9 RP, Jaroniec
  • Anszlus IX RP, Obłazowa
  • Sive obmezdzenia 9 RP, Vernar
  • Torba Polska VI.3+ Flash, Jura Płd
  • Darmozjad VI.3 OS, Brzuchacka Turnia
  • Anakonda M11 RP, pierwsza M11 zrobiona przez Polkę
  • Milarepa D9+ Flash, pierwsza M9+, najlepsze polskie kobiece przejście flashem

Góry

  • Opętanie X RP, Ministrant, z Marcinem Gąsienicą Kotelnickim i Dariuszem Kałużą
  • Ostatni dzwonek 8 – RP, Mnichowa Baba,
  • Michałem Królem (zima, prowadzenie trudności)

Zawody

  • 8. miejsce na czas i 11. miejsce na trudność LPŚ 2017
  • 9. miejsce w rankingu LPŚ na czas, 2016
  • 15. miejsce w rankingu LPŚ na trudność, 2015
  • Mistrzostwo Słowacji, 2015

 

 

Udostępnij wpis

Przeczytaj również