Dlaczego znów wracam do tego osławionego i dręczącego pytania? Ono dotyczy nas wszystkich, ludzi gór, wyrosłych z Tatr. Zaczynali tutaj i wykroczyli dalej, poza ten wyjątkowy, jedyny taki w świecie, ukochany przez nas łańcuch szarych granitów i białych wapieni, by mierzyć się z najwyższymi górami świata. Dlatego, naruszając być może granicę nakreśloną przez warunki konkursu, odnoszę się do wszystkich, którzy z Tatr w naturalny sposób przeszli w góry najwyższe, kierowani niezmiennie tą samą motywacją. To o niej będzie mowa. Czynię to teraz, kiedy skończyłem 88 lat i jestem jednym z najstarszych członków klubu. To pewnie ostatnia chwila, by próbować odpowiedzieć na tytułowe pytanie. Nie ograniczam się do Tatr, bo powtarzam: motywacja dotyczy wszystkich gór. Wszystkich szczytów, ścian, urwisk, grani, kopuł nieodparcie nas wabiących, wyzywających swym wyniesieniem pod niebo, gdziekolwiek by nie były. Chcę odpowiedzieć sobie i może innym ludziom gór i dalekich szlaków. Odpowiedź pewnie otrzymam, gdy znajdę się po tamtej stronie, ale dopóki jestem tu, między wami, próbuję sam się z nią zmierzyć. Myślę, że pomogą mi w tym doświadczenia całego życia. Spędzałem je, poczynając od Tatr, w górach, dżunglach, na pustyniach i stepach, sawannach i lodowych, polarnych pustkowiach. I w jaskiniach. Czegokolwiek bym tam nie szukał, badał, penetrował, zdobywał, zawsze usiłowałem wspiąć się wyżej, na najwyższe wyniosłości terenu. Także przeciwnie, zanurzyć się w najgłębszych, podziemnych czeluściach, ale to nie o nich będę tutaj pisał. Moim pierwszym instruktorem, który w Tatrach uczył mnie wspinaczki, był Janek Długosz. Pierwszych doświadczeń wyprawowych dostarczył mi szef Tatrzańskiej Alpiniady Zimowej Witold Paryski. Jaskiń uczyłem się ze speleologiem Kazimierzem Kowalskim i dziewiętnastoma przyjaciółmi, z którymi stworzyliśmy krakowski Klub Grotołazów. Wspomnienia powracają dziś, gdy zabieram się do porządkowania biblioteki. Biorę do ręki kolejne tomiki przewodnika „Tatrzańskie Drogi” Witolda Paryskiego. A po nich angielskie wydanie książki „The Ascent of Everest” sir Johna Hunta, który zadedykował ją mnie, goszcząc na zaproszenie klubu w Warszawie. Znalazłem w tekście jego zdanie: „Wspinamy się, bo to lubimy”. A także słynne słowa Georga Mallory’ego tłumaczące, dlaczego wspina się na Everest: „Bo on tam jest!”. Te słowa natarczywie powracały przez lata. Tak, w jakimś stopniu były objaśnieniem, ale czego? Nieustannie towarzyszyły mi podczas wypraw w Tatry, Alpy, Andy, Himalaje,Ruwenzori, na Spitsbergen, Alaskę czy Ałtaj, a także w „przeciwnym” kierunku, bo w głąb gór, do jaskiń.
To oczywiste, nie mogłem ich stosować wyłącznie do Tatr! Nasze wspaniałe góry były u kolebki i choć niewysokie, dotyczyły przecież mojej rdzennej motywacji, tej samej, która prowadziła wszystkich taterników i alpinistów świata. Wszystkich ludzi najdawniejszych epok, odkąd zaistnieli i skierowali spojrzenie i kroki ku górze. Znalazłem w końcu właściwe objaśnienie. Decyduję się o tym napisać dzisiaj, może już w ostatniej chwili, gdy jedną nogą jestem na tamtym świecie. Właśnie tamtego wymiaru dotyczy moje odkrycie. Ma ono sens transcendentalny i na pierwszy rzut oka może zniechęcać niektórych odniesieniem do sfery wierzeń. Jednak proszę, by zachowali cierpliwość! Pamiętamy przecież wszyscy o mistyce gór, o wierzeniach górskich plemion w szczytowe siedziby bóstw, znamy boskie imiona najwyższych szczytów. W końcu czym był grecki Olimp i podniebne inkaskie ofiary dziewcząt zamarzających w andyjskich wierzchołkowych grobach? Pamiętamy biblijną relację o Mojżeszu odbierającym tablice na szczycie góry i o wierzchołkowym spotkaniu apostołów z Jezusem. Góra to więcej niż symbol. To kierunek, wskazanie obszaru wyższego niż materialny. Mamy w pamięci, płynący z tego przekonania, odwieczny, prastary zwyczaj, obecny także na ziemiach polskich, budowy sztucznych gór, kopców, kurhanów, piramid, słupów, obelisków, wież kościelnych i minaretów strzelających w niebo, jak najwyżej, do słońca, do gwiazd. Wciąż podnosimy tam twarz, a w górskie gwiezdne noce wpatrujemy się w zawieszoną nad nami kobaltową głębię wszechświata. Jest w nas instynkt, wrodzona, naturalna potrzeba, chęć, nakaz patrzenia w górę i dążenia w górę. Podążania za podświadomym, nieracjonalnym pragnieniem wznoszenia się. Z uporem, poświęceniem, z coraz większym trudem, coraz trudniejszymi drogami. To nie dlatego, że one istnieją! Kluczem nie jest chęć pokonania na Kazalnicy pionowej drogi dla niej samej. Choć dzisiaj nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę, uwikłani w kulturowe myślenie o współzawodnictwie, pierwszeństwie, wyczynie, sławie, nagrodzie, w istocie jesteśmy napędzani zawsze tym samym, ukrytym głęboko w sercu, wrodzonym pragnieniem dążenia wzwyż. Dążenia nie tylko fizycznego, lecz przede wszystkim duchowego. Dążenia do wyższej, najwyższej ziemskiej przestrzeni możliwej do osiągnięcia tutaj. Tego samego pragnienia w Tatrach i w Himalajach. Do przestrzeni, której istnienie przeczuwamy, z której pochodzimy i do której chcemy powrócić. I powrócimy. Podczas wypraw w góry, do jaskiń Polski i obu Ameryk, do Azji, Afryki czy pod biegun, stykałem się z tradycjami szamańskimi rdzennych plemion, z ich technikami wchodzenia w zmieniony stan świadomości. Gdy zrozumiałem, że wprowadzają one umysł do równoległego świata idei i istot duchowych, że są ceremoniałem powracającym i szeroko rozpowszechniającym się we współczesnym świecie, a leżały u podstaw religii świata, że opisane są w „Starym Testamencie”, że wiążą się z Arką Przymierza, a ich ślady już sprzed stu tysięcy lat odkryto na rytach w Blombos w Południowej Afryce i w jaskiniach takich jak Altamira czy Lascaux, że wszystkie skierowane są „ku górze” w sensie duchowym i fizycznym, bo „góra” to zarówno kierunek ku niebu, jak i forma terenu – uznałem, że całe to bogactwo znaczeń i tradycji, tak głęboko zakorzenione, przesycające całą kulturową spuściznę ludzkości, warte jest sprawdzenia „na własnej skórze”. Ba, gdy przekonałem się, że „zmieniony stan świadomości” i związane z nim wizje doznawane są w różnym stopniu przez wielu ludzi gór, którzy dotarli na wysokości powyżej siedmiu tysięcy metrów, zrozumiałem, że zwykła eksploracja geograficzna czy wyczyny fizyczne przestały mi wystarczać. Tu nie chodziło o „zwykłe” halucynacje powodowane niedotlenieniem. To rzeczywiste „przebicia” do równoległego świata. Nie wiedziałem, czym on jest i nadal nie wiem. Wiem, że istnieje i wabi do siebie, „w górę”, nas wszystkich. Poleciałem do Orlando na Florydzie na warsztaty słynnego Białego Szamana, profesora amerykańskich uniwersytetów, antropologa Michaela Harnera, który jako pierwszy odważył się powiedzieć, że świat naukowy „dalece nie docenił wtajemniczenia szamańskiego”. Ja je doceniłem, nie zrażając się negatywnymi konotacjami tego słowa rozpowszechnianymi przez niedoinformowanych naukowców. Leżąc na puszystym dywanie z zasłoniętymi oczami, poddałem się rytmicznym wibracjom bębna. Wkrótce pojawiły się wizje. Miałem określony cel podróży, szukałem odpowiedzi na przygotowane z góry pytanie: dlaczego zwabiły mnie Tatry i jaka w ogóle jest geneza tak pociągającej mistyki gór? Znalazłem się w innym wymiarze. I oto stanąłem w obliczu potężnej góry… Nie! Jakby piramidy, zigguratu, o ściętym wierzchołku, piętrzącej się nade mną. Ściany tej sztucznej, symbolicznej góry z żółtego kamienia były lekko pochylone do wnętrza. Po nich pełzały, pięły się wzwyż i wiły zielone liściaste pnącza. To był świat materialny, jako góra i wspinające się ku szczytowi jego istoty: życie dążące wzwyż. Tam gdzie jest jego ostateczny cel. Nad budowlą pojawiła się zawieszona w przestrzeni szklista kopuła. Niemal natychmiast pękła i rozsypała się na milion okruchów. Wówczas nieco wyżej pojawiła się następna i znowu pękła, a jej odłamki rozproszyły się w przestworzach. To samo powtórzyło się trzeci raz z jeszcze wyższą kopułą. Gdy i ona rozprysła się, jasny, słoneczny świat ustąpił ciemnościom. Zawisłem w granatowej, niemal czarnej przestrzeni. Wokół mnie sypał się deszcz gwiazd, małe złote plamki nadlatujące znad głowy, rosnące i znikające w mroku pode mną. Nagle wszelki ruch ustał. Podniosłem oczy i odkryłem, że tuż nad głową mam kryształ szafiru, wyrzeźbiony na kształt kielicha kwiatu, z grubymi płatkami wywiniętymi ku dołowi. Miał średnicę około jednego metra. Z płatków sypały się drobne jak piasek ziarenka złotego światła. Tkwiłem tam nieruchomo i rosło we mnie przekonanie, że dotarłem do najwyższego niebiańskiego sklepienia dostępnego dla mojej świadomości. Pojąłem, że to nie gwiazdy spadały. To ja się wzniosłem, a raczej moja świadomość przeniknęła z poziomu materialnego wzwyż czy też w głąb subtelnego wymiaru. Pojąłem, że kamienna góra-piramida symbolizowała ludzki świat, a pełzające pnącza obrazowały ziemskie życie, którego celem jest dążenie do nieba. Zrozumiałem, że trzy szklane kopuły obrazowały trzy sfery transcendentalne, znane z hinduizmu, może trzy poziomy świadomości, które trzeba przekroczyć, aby dotrzeć do szafirowego sklepienia. Do granicy nieba. W tej chwili zmieniony rytm bębna wezwał mnie do powrotu. Wkrótce, czytając teksty objaśniające filozofię hinduską, zrozumiałem lepiej, co w symboliczny sposób odsłaniały mi te obrazy. Piramida i pnącza to dziwa, świat materialny i uwikłana weń dusza. Nad nią pierwsza kopuła to ciało subtelne, które rodzi sny. Otacza je druga kopuła, ciało przyczynowe, doświadczane w głębokim śnie. Trzecia kopuła to atman, czysta, promienna, nierozcieńczona świadomość, która stanowi naszą esencję, czyli dusza w najczystszej postaci, łącząca nas z boskością całego kosmosu – brahmanem. Nie doświadczyłem tego połączenia, ale została mi pokazana droga do niego prowadząca poprzez duchowe struktury istnienia. Jego głębie są niezmierzone, a nasz świat materialny to zaledwie krucha emanacja duchowości, tak cienka jak skorupka jajka. Rozmawiając w kolejnych latach z kilkoma himalaistami, usłyszałem, że i oni doznawali podobnych wizji. Na wysokościach towarzyszyły im sunące z nimi bok przy boku cienie. Nie zagłębiamy się w takie rozważania uwikłani w rzeczywistość wyprawową: pętle, szczęk haków, zgrzytanie raków, łopot namiotów… Dopiero gdy jesteśmy sami – zawsze wtedy jesteśmy osamotnieni – na urwistej grani czy ścianie, gdzie każdy krok wzwyż okupujemy bolesnym oddechem, pojawiają się te cienie, nieokreślone głosy, ulotne obrazy, towarzyszące nam, rozmyte sylwetki. Zbywamy je potem, określając mianem „zwykłych halucynacji, przywidzeń”. Nie są „zwykłe”! Tak otwiera się, przebija do naszej skrajnie udręczonej głowy tamten wymiar podszywający naszą ziemską rzeczywistość. To moje pierwsze doświadczenie, po którym przyszły inne, już u indiańskich Ludzi Wiedzy, w Amazonii czy Andach, a także lata studiowania literatury i opisywania w książkach własnych odkryć, to one upewniły mnie, że dostąpiłem swoistego objawienia. Skromnego i ograniczonego, ale podobnego do tych, które opisane są w Biblii, w Torze i Koranie, w pismach proroków i świętych, a wreszcie w pracach antropologów opisujących indiańskie „rytuały przejścia”. Nie był to sen ani majaczenie. Został mi ukazany inny świat, inny wymiar, ukryty pod naszym. Zrozumiałem symbolikę „Góry”. Wyjątkowe miejsce tej formy terenu w kulturze wszystkich ludów. Od niepamiętnych czasów, gdy zakiełkowała świadomość i pierwsze pagórki nazwano świętymi, czyniąc je siedzibami, olimpami duchów. Nasze pragnienie wspinania się, wznoszenia pełnego trudu, często wymagającego skrajnego wysiłku fizycznego i duchowego, ocierania się o krawędź życia, wbrew wszystkim tkankom ciała krzyczącym, że „nie chcą tego” – właśnie tam znajduje pierwotną przyczynę. Już nie zdajemy sobie z tego sprawy, walcząc ze skałą i lodem, uzbrojeni w czekany, karabinki i liny, ale wciąż odtwarzamy bolesny i pierwotny rytuał wspinaczki na Górę, na szczyt celujący w niebo. Niedostępny, ale nieodparcie wabiący na podobieństwo drabiny jakubowej łączącej ziemię z niewiadomym, ukrytym tam, na Górze. To dążenie duchowe, bo wyczyn fizyczny i ziemska sława mogą przesłaniać prawdziwy sens wspinaczki, ale w istocie to on, sens transcendentalny, prowadzi nas na ściany i granie. Sens praktyczny jest wtórny i ulotny. Taternik w ścianie, wisząc na pętlach czy zaabsorbowany szukaniem chwytu, nawet doświadczony i obyty, podświadomie czuje tchnienie niezwykłości tego, co robi, na co się ważył, wykraczając poza codzienność, do szczególnej przestrzeni. Odczuwa niezwykły stan umysłu, niepokój serca, osobliwe pobudzenie. Tak daje o sobie znać bliskość tamtego wymiaru. Jego magia, poczucie, że to on jest naszym ostatecznym celem. Dlatego też trudno mi zakończyć inaczej, jak oddając chwałę i cześć tym, którzy nie powrócili. Nie współczujmy im! Odeszli ku słońcu i tam, ponad światem, przekroczywszy granicę skały, lodu i własnego ciała, znaleźli spełnienie. Dotarli i przeniknęli do niebiańskiego obszaru, gdzie już przez wieczność będą się cieszyć widokiem koronkowych grani, unosić ponad lodowymi kopułami, spoglądać z wysokości w błękitne głębie dolin, z których dna my spoglądamy ku nim. „Lubimy się wspinać, bo one tam są!”. Są ze skał i lodu. Ale nade wszystko z wyobraźni, ducha, z innego wymiaru. Wabią nas swoim nieodpartym czarem, wzywają, abyśmy, póki tu jesteśmy, spoglądali i dążyli ku górze, ku tej kobaltowej głębi, która kiedyś nas wchłonie.
Maciej Kuczyński – absolwent kursu taternictwa na Hali Gąsienicowej. Współzałożyciel Klubu Grotołazów i Sekcji Taternictwa Jaskiniowego KW. Uczestnik pierwszych eksploracji taternickich największych jaskiń tatrzańskich. Współorganizator trzech wypraw PAN na Spitsbergen. II wejście na Mt. Wienertinden. Kierownik serii wypraw jaskiniowych w Europie, w tym IV przejścia Gouffre Berger w Alpach, najgłębszej wówczas jaskini świata. Kierownik wypraw KW do jaskiń Kuby, Meksyku, Peru, Wenezueli. Współodkrywca najstarszych jaskiń świata w kwarcytowych górach stołowych Amazonii. Kierownik wyprawy w Andy chilijskie, I wejście na szczyt Cerro Sólo, 6190 m n.p.m. Przewodnik polsko-amerykańskich wypraw glacjologicznych w Ruwenzori, masyw Mt. McKinley, Himalaje Nepalu. Kierownik techniczny 5 wypraw paleontologicznych PAN na pustynię Gobi. Autor 35 książek.