Tworzą zgrany zespół we wspinaczce i prywatnie. Gosia Jurewicz i Józek Soszyński związani są liną na stałe i dość mocno już od 10 lat. I chociaż ona woli skały, on z kolei czuje się mocny w lodzie – świetnie się uzupełniają i cały czas rozwijają. Czym jest dla nich zaufanie i komunikacja między partnerami? Jak wyglądają ich wspólne wyprawy? Wreszcie, w jakich sytuacjach mogli na sobie dotąd polegać? Przekonajmy się.
Od kiedy wspinacie się razem i jak to się zaczęło?
G: Tworzymy zespół od 2012 roku. Latem tamtego roku pierwszy raz pojechaliśmy do Doliny Romsdal w Norwegii. Aura była wyjątkowo niekorzystna, przez dwa tygodnie niemal non stop padało, a jednak udało nam się wówczas zrobić 1000-metrowy Filar Mongejury.
Uzupełniacie się na zasadzie, że pewne elementy podczas wspinaczki wychodzą lepiej Tobie Gosiu, a inne Tobie Józku?
G: Wspinamy się razem latem i zimą. Józek jest mocniejszy w zimowoklasycznym wspinaniu, ja natomiast jestem lepsza w letniej klasyce. We wspinaczce hakowej reprezentujemy podobny poziom. Staramy się uzupełniać pod tym względem.
J: Zazwyczaj biorę na siebie trudności związane z zimą i alpinizmem, a Gosia lubi techniczne wspinanie skalne. Taki podział zadań przyspiesza akcję.
Zdarzyło się, że Gosia bardzo chciała jechać w skały, ale Ty Józku nie bardzo. I odwrotnie, Ty próbowałeś namówić Gosię na wspinanie w lodzie, ale z kolei ona nie była przekonana?
J: Chętnie wspinam się też skalnie, pod warunkiem, że droga jest nie tyle trudna sportowo, (czyli ma po prostu wysoką cyferkę) co długa i poważna. Kręcą mnie duże ściany, przygodowe akcje, ryzyko. W moim wieku i tym konkretnym przypadku trening sportowy nie ma większego sensu. Kontuzje zabijają przyjemność. Od początku mieliśmy największą frajdę na wielkich, dzikich ścianach w Norwegii i w Alpach.
G: A ja ogólnie lubię wspinanie, więc jak jest lato – nastawiam się na klasyczne wspinanie, a w sezonie zimowym – na zimowe, alpejskie drogi. Nie mamy z tym żadnego problemu.
Czym jest dla Was partnerstwo liny, w tym relacje między ludźmi, aby wyprawa zakończyła się nie tylko sukcesem, ale i bezpiecznie?
J: Dla nas podstawowa płaszczyzna wspólnego życia to zaufanie. Mieszkamy razem, realizujemy się zawodowo, ale najważniejszym spoiwem jest wspinaczka. Staramy się to dopracować maksymalnie. Podczas poważnego przejścia nie ma miejsca na zastanawianie się, czy partner wszystko dobrze robi. Masz wtedy dużo innych zmartwień i trosk, żeby jeszcze zajmować się potencjalnymi błędami partnera.
G: Zdecydowanie. Musimy na siebie liczyć w każdej sytuacji – w życiu i w ścianie.
Zgodzicie się z tym, że niepowodzenie niektórych wypraw wynika właśnie z braku zaufania między partnerami i kłopotami z komunikacją?
J: Jasne. Zespoły które są w stanie atakować poważne drogi, muszą być złożone z osób ufających sobie nawzajem. Inne składy mogą się tylko wycofać. Cały czas edukujemy się z Gosią. Ustalamy różne strategie, rozmawiamy o aspektach technicznych: w jaki sposób zjeżdżać, robić stanowiska, jakiego sprzętu używać. Staramy się przyswajać nowinki ze środowiska, być na bieżąco.
Ratowaliście się wzajemnie z poważnych opresji?
G: Nie przypominam sobie skrajnie trudnych sytuacji. Każda wspinaczka w górach jest wymagająca i na każdej mogą pojawić się problemy. A my musimy być na to przygotowani.
J: Ja też sobie nie przypominam. Oby tak zostało.
A z nietypowych sytuacji na wyprawach, możecie wymienić przykładowe?
J: Mieliśmy masę różnych tego typu zdarzeń. Na Drodze Norweskiej na północnej ścianie Trolli okazało się, że wyciąg, którym się wspinamy ma prawie 70 metrów, bez możliwości zrobienie pośredniego stanowiska, a my mamy 60 metrową linę. Przywiązaliśmy do końcówki liny kawałek repa z dyneemy, przedłużając linę. Kiedy Gosia osiągnęła stanowisko, udało mi się, wykorzystując dynamikę liny, na tyle ją wyciągnąć, że złapałem jej końcówkę. Jednak jakiś czas byłem na stanowisku całkowicie odwiązany od liny. Wiedzieliśmy, że gdyby to się nie udało, Gosia musiałaby zjechać i przy zjeździe ta lina wyciągnęłaby się na tyle, że bylibyśmy w stanie z powrotem połączyć się w jeden zespół.
G: Kilka lat temu podczas wspinaczki na drodze La Belle Helene na Grandes Jorasses w Alpach odmroziłam sobie kolana – było to dość nietypowe, a wynikało z tego, że na długich, kilkusetmetrowych odcinkach dawałam odpocząć łydkom, zwieszając się na czekanach i opierając się kolanami o lód. Zorientowałam się, że coś jest nie tak podczas zejścia ze szczytu, które samo w sobie jest wymagające (10 h do schroniska, a potem jeszcze kilka godzin do miasteczka). To, że partner był wtedy koło mnie, pomógł mi zejść, zaopiekował się mną – było dla mnie bardzo ważne.
Kto z Was zazwyczaj napędza całą akcję w skałach i w górach?
J: Ja mówię, że może pogoda będzie kiepska i w takich warunkach nie damy rady, a Gosia na to „coś ty! Ciśniemy!”. Zatem tak – Gosia jest tą, która motywuje, napędza.
G: Józek natomiast jest świetny w technicznych kwestiach. Potrafi np. zorganizować biwak w totalnie niesprzyjającym terenie lub nietypową akcję, jak ta z wydłużeniem liny na Drodze Norweskiej na Ścianie Trolli.
Cechy wspólne u wspinających się partnerów czy w myśl reguły, że przeciwieństwa się przyciągają?
G: I jedno i drugie.
J: W pewnych sytuacjach jeden z partnerów jest mocniejszy, w innych drugi, ale cechą wspólną powinna być ambicja do osiągnięcia celu.
G: Podobny powinien być temperament.
J: Tak, bo jeśli ktoś jest delikatniejszy psychicznie, to ta druga osoba będzie go ciągnąć za sobą, dominować i to nie do końca jest ok. Jeżeli mówimy o poważnych drogach, musi być mocny temperament. Podobieństwo zatem wskazane.
Które drogi zrobione w zespole cieszą Was najbardziej, dały ogrom satysfakcji?
G: 1200-metrowa Droga Norweska na Ścianie Trolli w Norwegii, którą udało nam się zrobić latem 2019 roku. Przejście Ściany Trolli przez wiele lat było dla nas idee fixe, zresztą do dzisiaj tak jest. Rozmawialiśmy o niej, odkąd zaczęliśmy się razem wspinać.
J: Już w 2012 r. w Norwegii patrzyliśmy na tę ścianę jako na coś tak naprawdę niemożliwego do ogarnięcia.
G: Mieliśmy kilka prób latem i zimą, jednak z różnych powodów zaliczaliśmy wycofy. Ściana Trolli jest niezwykle wymagająca, latem jest krucha i mokra, zimą często bywa lawiniasto. Do tego dochodzi bardzo kapryśna pogoda, więc ciężko trafić w optymalne warunki. Latem 2019 roku, po miesięcznym pobycie w Norwegii w końcu przyszło wyczekiwane okno pogodowe. Przejście Ściany Trolli było dla nas dużą przygodą, nie tylko dlatego, że droga była bardzo krucha, niebezpieczna i wymagająca. Było to też spełnienie marzenia wspinaczkowego i uwolnienie się od obsesji, jaką była Ściana Trolli. Przynajmniej na pewien czas…
J: Otworzyliśmy dokładnie w niedzielę wielkanocną tego roku nową drogę w Alpach – Resurrection (M7+). W masywie Mount Maudit na turnicy Pointe de l’Androsace zauważyłem piękną, dziewiczą rysę długości 300 m. Tą wybitną formacją poprowadziliśmy dziewięć naprawdę znakomitych technicznie wyciągów. Nowa droga, jak już ktoś kiedyś powiedział, to dzieło. Tak samo jak książka czy obraz. Pozostawiasz je po sobie kolejnym pokoleniom. Jeżeli wychodzi coś takiego jak Resurrection, czujesz naprawdę dużą satysfakcję.
Wspinanie w parze, a wspinanie solo na szali. Co przeważy?
G: Solowe wspinanie na El Capitanie w dolinie Yosemite w Stanach w październiku tego roku było pierwszym takim doświadczeniem. Wcześniej, w sierpniu przeszłam dwie krótkie drogi w austriackim Höllentalu, żeby zobaczyć, jak działa „silent partner”, czyli urządzenie, którym się asekurowałam. Dla mnie wspinanie solowe, a wspinanie zespołowe, to całkowicie odległe od siebie dziedziny. We wspinaniu zespołowym zarówno wysiłek, jak i odpowiedzialność za podejmowane decyzje rozkładają się na partnerów. We wspinaniu solowym to wyłącznie ja jestem odpowiedzialna za to, jak ta wspinaczka będzie wyglądała. Jednocześnie jednak nie ma tego „partnerstwa liny”, które sobie bardzo cenię. Polubiłam wspinanie solowe, samotność w ścianie była dla mnie niesamowitym przeżyciem, jednak wspinanie z partnerem jest dla mnie dalej na pierwszym planie.
Rozmawiała: Iwona Świetlik
Fot.: Archiwum Gosi Jurewicz i Józka Soszyńskiego