Jan Kuczera: Sztuką jest uczciwe rozdzielenie wolnego czasu pomiędzy rodziną, a pasją

24 stycznia, 2023

Dla Jana Kuczery wspinanie jest przede wszystkim pasją, zapewniającą dobrą zabawę. Szkoli jako Instruktor Alpinizmu PZA w skałach i górach latem oraz zimą. Działa także jako ratownik-ochotnik TOPR. Ma na swoim koncie znakomite przejścia, m.in. w Tatrach, Alpach, Dolomitach, Kirgistanie. Poprowadził sporo nowych dróg, w tym w Norwegii i na Grenlandii. Najważniejsza jest dla niego rodzina.

Rozmawiała: Iwona Świetlik

Tatry, Alpy, wyjazd do Austrii. Intensywnie u Ciebie ostatnio, jeśli chodzi o wspinanie. Jakie drogi wspinaczkowe udało Ci się przejść?

Byłem latem tego roku m.in. w masywie Mont Blanca ze Staszkiem Piecuchem. Powspinaliśmy się po skalnych drogach o trudnościach do 7b i 450 metrów wysokości. Natomiast z tych ciekawszych przejść, minionej zimy 2021 wraz z Wadimem Jabłońskim wykorzystaliśmy świetne lodowe warunki na południowej ścianie Małego Kieżmarskiego Szczytu, robiąc pierwsze przejście zimowo-klasyczne kombinacji Wielkie Zacięcie IntegralePuskasowy Mikst. Obie drogi są o trudnościach M7, WI4, 550 m. Dodatkowo, wraz z Tomkiem Klimczakiem „Klimasem”, na Niżnych Rysach dokonaliśmy pierwszego przejścia w ciągu Grzędy Heinricha na wprost z wariantem prostującym w ścianie czołowej. Trudności drogi wyceniliśmy na M7+, 650 m. Przejście odbyło się w grudniu, w trudnych warunkach zimowych. A w drodze powrotnej z nieudanego zimowego wyjazdu w Dolomity wraz z Klimasem i Damianem Granowskim robimy lodospad Supervisor WI6 (WI5+?), 270 m, w Gastein w Austrii.

Które drogi dotąd były dla Ciebie tymi, które zapamiętałeś i dały Ci najwięcej satysfakcji?

Mam sporo takich dróg, które z perspektywy czasu nie są trudne, ale w momencie gdy je robiłem, były dla mnie sporym wyzwaniem. Jeśli chodzi o lato, było to np. solowe przejście Sprężyny na Mnichu (VII-) podczas mojego pierwszego samodzielnego sezonu taternickiego. Trzeba zaznaczyć, że na drodze nie było wtedy w ogóle spitów. Kolejnym tego typu przejściem było zimowe przejście Drogi Łapińskiego-Paszuchy na Kazalnicy Mięguszowieckiej (V+, A1 obecnie M7-) do Turni nad Schodami, z Łukaszem Deptą podczas mojego pierwszego sezonu zimowego. Z pewnością te przejścia dodały mi skrzydeł podczas kolejnych sezonów wspinaczkowych. Co do przejść w późniejszym etapie wspinania cenię sobie m.in. Drogę Timofiejeva (rosyjskie 6A lub w tym wypadku VIII, A2/A3, 900 m) na Asanie w Kirgistanie z Jurkiem Stefańskim – drogę robiliśmy 2,5 dnia bez sprzętu biwakowego, z linami – momentami za krótkimi na tamtejsze wyciągi. Było to przejście, po którym poczułem, że wskoczyłem w swoim wspinaniu na „wyższy poziom”. Ponadto: Vspominka na Eigerze (M7, A3) na Wschodniej Łomnicy z Marcinem Księżakiem – było to pierwsze powtórzenie i jednocześnie pierwsze zimowe przejście drogi. Z uwagi na duże mrozy i asekurowanie partnera na wiszącym stanowisku dobre pięć godzin, nabawiłem się odmrożeń stopy. Pamiętam też niełatwy technicznie wyciąg, na którym w kluczowym miejscu nie byłem w stanie się w ogóle zaasekurować na odcinku co najmniej dziesięciu metrów. Dalej, Ryba na Marmoladzie (VIII+/IX-), z Adamem Rożkiem – choć według mnie jak na Marmoladę nie jest to bardzo poważna droga. Ma przyzwoitą asekurację i solidne stanowiska. Jednak z uwagi na historię, jaka się za nią ciągnie, może onieśmielać. Świetnie wspominam także Wielkie Zacięcie (M7+,A1,R) na Kazalnicy Mięguszowieckiej z Przemkiem Cholewą – droga o dużym nagromadzeniu trudności i często wymagającej, a czasami ryzykownej asekuracji. 25 godzin non stop do szczytu Kazalnicy. Cieszę się także z pokonania dróg Rumeni Strach (7c) w stylu OS i Brid Klina (7c) na Anicy Kuk w Paklenicy z Waldkiem Kwiatkowskim. Przejścia tych dwóch ostatnich dróg były dla mnie dowodem na to, że pomimo posiadania rodziny, pracy i upływu lat, nadal jestem w stanie podnosić swój poziom sportowego wspinania. Oczywiście ta lista jest mocno okrojona.

Jakie nowe drogi udało Ci się wytyczyć?

Z pewnością najciekawsze nowe drogi, jakie robiłem, są w Norwegii. Kraj ten daje sporo możliwości na poprowadzenie nowych, logicznych dróg, a co więcej, można tam znaleźć konkretne dziewicze ściany. Alpy (przynajmniej rejon Chamonix i Courmayer) w porównaniu z górami Norwegii są mocno wyeksplorowane. W Norwegii na wspinaniu byłem póki co dwa razy, ale udało mi się poprowadzić pięć nowych dróg. Ciekawa z nich to: Droga Polska na Tagwegen (M7, VI+, A1+) z Przemkiem Cholewą, Marcinem Księżakiem i ś.p. Andrzejem Sokołowskim. 2,5 dnia akcji, 700 m. Droga, choć nie jest wybitnie długa, wiedzie naprawdę stromym terenem. Ponadto: No wet no fun na Buli pod Goksoyra, M7+, 500 m, w zespole z Kacprem Tekielim; Droga Tordenruta na ścianie Snovasskjerdingan, M7 R, WI3, 450 m, w zespole z Wadimem Jabłońskim i Kacprem Tekielim. Na Grenlandii z kolei interesującą drogą jest Snake from Aappilattoq, VIII/VIII+, 700 m. W kirgijskim Karavshinie w dolinie Kara Su na Kotinie zrobiłem z kolei Czarną Wołgę, VIII, 1500 m, w zespole z Jurkiem Stefańskim i Arturem Magierą. Są oczywiście jeszcze nasze Tatry zimą. Dwie zupełnie niezależne linie, które mają jakąś większą wartość wspinaczkową, a mowa o drodze Coś direkt, M7 W/R, A1+ na Kozich Czubach od strony Koziej Dolinki – krótka, ale treściwa droga poprowadzona z Łukaszem Deptą lata temu i Rest day, M7/7+, na wschodniej ścianie Kościelca, poprowadzona wraz z Damianem Granowskim.

Mógłbyś porównać wspinanie w Polsce i za granicą?

Jak wiadomo, Polska pod kątem wspinania z krajami alpejskimi typu Szwajcaria, Austria, Francja czy Włochy, wypada blado. Skały nie te, góry nie te, chociaż zimą Tatry naprawdę dają radę. Z drugiej jednak strony warto postawić sobie pytanie, na ile ma to znaczenie, aby móc trudne drogi robić zarówno w skałach, jak i w górach, a na ile znaczenie mają inne aspekty? Z pewnością do myślenia w tym temacie powinno dać, że dwóch naszych eksportowych górskich wspinaczy pochodzi ze Szczecina, a stąd w góry i skały daleko. Mam na myśli Marcina Tomaszewskiego i Staszka Piecucha. Ja mieszkam w Krakowie i z perspektywy wspinania nie mogę narzekać. Jakieś 20 minut na rowerze jadę na Liban – według mnie świetny wspinaczkowy rejon. Niedaleko mam rewelacyjną Krakowską Koronę, a Jurę pod nosem. Wielu narzeka na naszą Jurę, ale naprawdę można znaleźć tutaj świetne skały przygotowujące pod wspinanie wielowyciągowe w takich miejscach jak Hollental, Paklenica, Wilder Kaiser, Ratikon czy Dolomity. No i oczywiście są Tatry – 1,5 do 2 godzin jazdy z domu.

Jakim wyzwaniom starają się sprostać wspinacze Twojego pokolenia?

Moje pokolenie to osoby, które wychowały się na panelu i w skałach, a trening zapisany jest w ich genotypie. Czas dzielą pomiędzy rodziną, pracą, a wspinaniem. Jednak poza wspinaniem mają także inne zainteresowania. Nie lubią być porównywani do pokolenia złotych lat himalajskich, bo wtedy były inne czasy, a teraz mamy inne czasy. Tyle i aż tyle. W moim odczuciu, jak zaczynałem się wspinać, a mam na myśli początek lat 2000 brakowało mentorów wspinaczkowych, którzy wzięliby pod skrzydła młodych, wyznaczyli „kierunek działania”. Jedną z pierwszych osób, która próbowała coś w tym temacie zmienić, był Bodzio Kowalski, tworząc podwaliny obecnej Grupy Młodzieżowej. W tym momencie mamy dobrze działający program Polskiego Himalaizmu Sportowego, w który zaangażowanych jest wielu bardzo dobrych wspinaczy z bogatym doświadczeniem od różnorakiego skalnego po himalajskie. Dzięki takiej mieszance dochodzi do wymiany doświadczeń, a cele są coraz bardziej ambitne. Zdaje mi się, że najbardziej pociągające cele to ściany skalne i mikstowe na dużych wysokościach, które możnaby pokonać klasycznie, z minimalnym zastosowaniem hakówki w zespołach dwu i trzyosobowych.

Jesteś obecnie jednym z najlepszych wspinaczy. Czy czujesz się spełniony?

Cel pod tytułem Korona Ziemi nigdy mnie nie pociągał, zresztą od momentu gdy założyłem rodzinę cierpię na chroniczny brak czasu. Zaznaczyć muszę, że bardzo lubię się wspinać, natomiast taki klasyczny himalaizm oceniam bardziej w kategorii turystyki kwalifikowanej, która pożera mnóstwo czasu i pieniędzy. Pozostają jeszcze wyprawy o charakterze sportowym, eksploracyjne, jednak stosunek ilości poświęconego czasu do ilości wspinania wypada na ogół bardzo marnie w porównaniu do wyjazdów choćby w takie Alpy. Oczywiście ktoś powie, że to nie to samo, zgodzę się. Jednak nie da się mieć wszystkiego, a przynajmniej ja tak nie potrafię w sytuacji gdy równolegle posiada się rodzinę i spędzanie z nią czasu jest co najmniej tak samo ważne, jak wspinanie dla siebie. Nie mam na swoim koncie spektakularnych przejść, mam natomiast kilka przejść w górach i skałach, z których jestem dumny. Wiem, że wspinam się na przyzwoitym poziomie w mikście, lodzie i w skale, znam swoją wartość i to mi wystarcza, aby czuć się usatysfakcjonowany z osiągniętego poziomu. Jednak nie powiedziałbym, że czuję się spełniony jako wspinacz, ale czy to jest w ogóle możliwe? Nawet po przejściu dróg, które mam w planach i tak wiem, że spełnienia nie będzie, pojawią się kolejne cele i tak w kółko. Skąd takie przekonanie? Bo już to przerabiałem, tak to działa, przynajmniej w moim wypadku.

Dlaczego zdecydowałeś się na bycie instruktorem (m.in. alpinizmu PZA, wspinaczki wysokogórskiej, sportowej)? Co daje Ci ta praca, a co daje innym?

Był moment, kiedy zadałem sobie pytanie, co umiem robić najlepiej. Okazało się, że tym czymś było wspinanie. Pojawiła się informacja o kursie na instruktora PZA. Zatem decyzja o zostaniu instruktorem była dość prosta. Obecnie tej pracy nie zamieniłbym na żadną inną. Daje bez wątpienia dużo satysfakcji i jest wdzięczna. Naprawdę mam sporo frajdy, gdy widzę postępy u moich podopiecznych. Cieszy mnie, gdy spotykam moich kursantów już jako samodzielnych wspinaczy w skałach i górach. Ze sporą częścią utrzymuję dobry kontakt. Poza szkoleniami komercyjnymi, które wykonuję regularnie, sporo szkoliłem podczas obozów Polskiego Himalaizmu Zimowego, a teraz całe szczęście Sportowego no i oczywiście grupy młodzieżowe PZA. Na swoim przykładzie dobrze wiem, że młodym wspinaczom jako instruktorzy powinniśmy poświęcać najwięcej uwagi choćby dlatego, że dla większości jest to czas najbardziej intensywnej nauki, podczas której może się zdarzyć najwięcej wypadków.

Czy każdy może spróbować swoich sił w tym, aby być instruktorem? Jakimi cechami trzeba się wyróżniać? Czego potrzeba na starcie?

W pierwszej kolejności liczy się doświadczenie wspinaczkowe. Jako były szef Komisji Szkolenia Wspinaczki Skalnej i Wysokogórskiej PZA i osoba zaangażowana w szkolenie kadr instruktorskich, trudno jest mi uznać kompetencje instruktorskie u osób legitymujących się kursem zrobionym przez internet lub ukończeniem kursu na Instruktora Sportu, gdzie egzamin wstępny to przede wszystkim przejście drogi sportowej VI.1+ w stylu OS. Taki poziom spokojnie są w stanie uzyskać osoby po roku wspinania. Co to oznacza wysokie doświadczenie? Przykładowo, aby być instruktorem Wspinaczki Skalnej PZA dającej możliwość szkolenia na sporcie i na własnej asekuracji w skałach, a także drogach wielowyciągowych, trzeba mieć wykaz co najmniej kilkudziesięciu dróg o trudnościach VI+ do VI.2 na własnej asekuracji w różnych rejonach skalnych i sporo dróg wielowyciągowych, a także w terenie górskim za pasem. Generalnie taki instruktor powinien być co najmniej oczko ponad to czego naucza, bo takie kursy przygotowują pod szkolenia w górach, natomiast teren w którym szkoli powinien być dla niego fizycznie i psychicznie komfortowy. Obecnie instruktor PZA karierę szkoleniową zaczyna najpierw od skał, a czasami od panelu. Później jeśli jego kompetencje wspinaczkowe są odpowiednio wysokie i są chęci, to pojawia się szkolenie w górach latem, a na końcu góry zimą. Trzeba tutaj zaznaczyć, że to, że ktoś się dobrze wspina wcale nie oznacza, że będzie się do tej pracy jeszcze nadawał. Na pewno wśród najważniejszych cech, które powinien posiadać instruktor, są cierpliwość i empatia. Jedni mają tego więcej, inni mniej. Gdy zaczynałem szkolić należałem raczej do tych drugich osób, więc od początku bycia instruktorem musiałem nad sobą nieustannie pracować. Dodatkowo, jak już się zostanie tym instruktorem, to nadal nie powinno się odpuszczać wspinania, a z tym niestety bywa różnie. Jeśli instruktor wspina się prywatnie dla siebie, po pierwsze będzie bardziej autentyczny w przekazywaniu wiedzy, a po drugie w sytuacji jakiegoś „fuckupu”, np. pogodowego, sprawniej wyciągnie kursantów i siebie samego z tarapatów. Poza tym ukończenie rzetelnie przeprowadzonego kursu instruktorskiego jest cenne i rozwojowe.

Rozumiem, że inne umiejętności należy nabyć, chcąc prowadzić kursantów we wspinaczce sportowej, a inne, prowadząc we wspinaczce wysokogórskiej?

Przede wszystkim wspinanie sportowe od wysokogórskiego różni się terenem działania. Góry, w szczególności zimą, to teren zdecydowanie mniej komfortowy do prowadzenia szkoleń wspinaczkowych. Przed wyjściem w teren instruktor powinien przeanalizować warunki pogodowe, warunki w ścianie, zagrożenie lawinowe na podejściu i zejściu oraz dopasować drogę odpowiednią do poziomu uczestników, z myślą czego na danej drodze tacy kursanci się nauczą. Nawet pomimo odpowiednio dopasowanego celu do zespołu, sytuacja losowa, zwykły pech mogą wygenerować groźną sytuację i może dojść do wypadku. A akcja ratunkowa w górach bywa nie taka prosta, jak w skałach, w szczególności gdy pogoda nie jest lotna (tzn. tyle, że śmigło nie przyleci, a akcja TOPR-u odbywa się z „buta”). W przypadku nauki wspinania sportowego tego ryzyka już raczej nie ma. Co innego, podczas nauczania wspinania na własnej asekuracji w skałach. Takie szkolenie jest już bardziej wymagające dla instruktora pomimo, że także odbywa się w skałach. Oczywiście w górach szkolimy osoby, które są już mniej lub bardziej doświadczonymi skalnymi wspinaczami, ale to wcale jednak nie oznacza, że podstawowych błędów nie popełnią. Prawda jest taka, że w przypadku jakiegokolwiek szkolenia wspinaczkowego, trzeba zachować nieustającą czujność. Zatem warto trzymać się starej zasady mówiącej, że kursant (oczywiście nieświadomie) chce zabić siebie, innych kursantów, a nawet samego instruktora.

Kursanci chłoną wiedzę, chcą się sprawdzić, czy czasem rezygnują jednak z różnych powodów?

Ludzie zapisują się na kursy na ogół z dwóch powodów: chcą się czegoś nauczyć, ale jednocześnie chcą miło spędzić czas. Bywa i tak, że ktoś niestety rezygnuje ze szkolenia, ponieważ pomimo ciągłego nadzoru instruktora, czuje zbyt duży dyskomfort podczas wspinania, w efekcie czego zamiast miło spędzać czas, tylko się stresuje, nie czerpiąc z tego frajdy. Wtedy, jeśli chcemy powstrzymać osobę przed rezygnacją z kursu, powinniśmy obniżyć poprzeczkę dla takiej osoby i niekoniecznie realizować program – ale ten temat trzeba uzgodnić z taką osobą. Gorzej, jeśli szkolenie odbywa się w górach i jest spora różnica poziomu psychofizycznego między uczestnikami, tutaj już zdecydowanie trudniej o aż tak indywidualne podejście, jak w skałach.

Jesteś też ratownikiem-ochotnikiem TOPR-u. Które akcje z Twoim udziałem utkwiły Ci w pamięci?

Pierwsza z nich to akcja w Jaskini Ptasiej pod koniec września 2017 r. Warunki w jakich odbywała się ta akcja były fatalne: temperatura maksymalnie 5 stopni Celsjusza, deszcz przechodzący w śnieg i wiatr. Generalnie, w taką pogodę nikt o zdrowych zmysłach nie wychodzi w góry. Mimo to, grupa speleologów wybrała się do trudno dostępnej jaskini w masywie Czerwonych Wierchów. Podczas zjazdów w jaskini jedna z uczestniczek wypadu złamała sobie nogę. Wszelkie akcje w jaskiniach są naprawdę trudne. Trzeba zjechać do poszkodowanego, a następnie z użyciem różnych zaawansowanych technik linowych, taką osobę wyciągnąć na powierzchnię – czyli w miejsce, gdzie normalna akcja powierzchniowa dopiero się zaczyna. Aby dostać się do Jaskini Ptasiej trzeba najpierw wykonać ze dwa zjazdy na linie. Generalnie, wszyscy uczestnicy akcji byli bardziej lub mniej przemoczeni. A akcja trwała od godzin wieczornych do samego rana. Druga akcja odbyła się zimą podczas szkolenia na Hali Gąsienicowej. Zostaliśmy poproszeni przez kierownika dyżuru o pomoc dwóm „taternikom” którzy utknęli w ścianie Czuby nad Karbem. Było nas pięciu, w tym czterech instruktorów-ratowników oraz hatar betlejemki Adi. Kierownikiem tej naszej wycieczki ratunkowej był Adam Pieprzycki „Siwy”. Była już noc, wiało i sypało, widoczność słaba. Idąc przez pojezierze, teren dobrze nam znany, musieliśmy być nawigowani z centrali, ponieważ nadajniki GPS padły na mrozie. W drodze do oczekujących pomocy wypatrzyliśmy światełko w okolicach szlaku schodzącego ze Świnicy. Okazało się, że to jakiś zabłąkany turysta stoi i czeka nie wiadomo na co, bo po ratunek do TOPR-u nie zadzwonił. W zasadzie, gdyby nie przypadkowa akcja po wspomnianych „taterników”, facet prawdopodobnie nie przeżyłby, a obyło się jedynie na odmrożeniach. Wspomniane akcje zakończyły się uratowaniem poszkodowanych. Natomiast jest jeszcze jedna akcja, która wryła mi się w pamięć chyba najbardziej – była to jedna z wielu akcji, jakie mają miejsce w ciągu roku. Upadek z dużej wysokości, miejsce – Zawratowy Żleb. Jednak tym razem nie było wokół mnie bardziej doświadczonych kolegów, nie było ratowników medycznych. Po raz pierwszy musiałem jako pierwszy zadziałać, zabezpieczyć osobę poszkodowaną, zdiagnozować urazy. Było to dla mnie trudne doświadczenie, czułem się przytłoczony sytuacją i zestresowany. Nie wszystko zrobiłem tak, jak powinienem był. Jednak z perspektywy czasu stwierdzam, że był to konieczny proces. W sytuacji gdy robimy coś po raz pierwszy, a od tego zależy czyjeś życie, to stres i strach przed zrobienie komuś krzywdy na skutek źle podjętych decyzji jest normalny. Myślę, że siła TOPR-u tkwi w tym, że zawodowcy i mniej doświadczeni ochotnicy działają wspólnie. Wypadków w górach jest sporo i tym samym dużo akcji, które hartują w boju.

Jakie błędy w górach ludzie najczęściej popełniają?

Według mnie podstawowym błędem, zarówno wśród turystów jak i wspinaczy jest nie odrobienie zadania domowego w postaci sprawdzenie pogody, warunków w ścianie i na szlaku, zagrożenia lawinowego, sprawdzenia czasu przejścia trasy. Gdyby ludzie rzetelnie przygotowywali się przed każdym wyjściem, to nie byłoby większości wypadków lawinowych, porażeń piorunem, zabłądzeń. Jednak, aby tak się działo, trzeba się edukować w tym temacie. Polska nie jest krajem górskim, a Polacy generalnie mają małe doświadczenie w poruszaniu się po górach. Wydaje mi się, że większość wypadków bierze się ze zwykłego braku wyobraźni, przewidywania zagrożeń.

Uważasz, że edukacja w temacie bezpieczeństwa w górach jest odpowiednia, czy też jednak brakuje tej wiedzy, co z kolei rzutuje na wypadki w górach?

Oczywiście, że edukacja w temacie bezpieczeństwa mogłaby być lepsza, ale znacząco się poprawia świadomość ludzi wybierających się w góry, choćby zimą. Widać to choćby po popularności kursów, w szczególności z turystyki zimowej. Natomiast zawsze znajdą się tacy, którzy wiedzą lepiej i dopóki się nie oparzą, to się nie nauczą – aczkolwiek czasami może być już za późno.

Więcej jest wypadków z powodu ludzkiej nieodpowiedzialności, czy zdarza się też równie często, że ktoś ma zwyczajnie pecha, znalazł się w nieodpowiednim miejscu i czasie?

Często się mówi, że ktoś miał pecha, bo przywalił w niego piorun albo spadł z lawiną. Niektórzy nadużywają często stwierdzenia, że są to niebezpieczeństwa obiektywne, a to w większości wypadków nieprawda. Jeśli prognozy wskazują, że w godzinach południowych ma przyjść załamanie pogody w postaci burzy, to powinno się wyjść na tyle wcześnie oraz wybrać taki cel, aby w godzinach południowych w najgorszym wypadku być już na zejściu w dolinach. To samo dotyczy lawin – większość osób, która spadła z lawinami, sama te lawiny wywołała. Jednak gdy spojrzymy na statystyki wypadków, okazuje się, że najwięcej osób w Tatrach ulega wypadkom na wskutek różnego typu urazów. Poślizgnięcia na eksponowanej ścieżce, na płatach zmrożonego śniegu – te wypadki biorą się na ogół z braku odpowiedniego sprzętu i właściwego przeszkolenia. Oczywiście, wypadki zdarzają się także wśród przeszkolonych i doświadczonych pasjonatów górskich regularnie jeżdżących w góry oraz zawodowców, takich jak przewodnicy, instruktorzy i ratownicy. Tutaj przede wszystkim statystyka działa na ich niekorzyść, tj. częste przebywanie w górach.

O czym trzeba przede wszystkim pamiętać, wybierając się w Tatry?

Jadąc w jakiekolwiek góry należy przygotować trasę, dopasować trudności do całego zespołu, a w razie niepogody być elastycznym i mieć w zanadrzu plan awaryjny.

Wróćmy do początków. Dlaczego wspinanie? Jak to się zaczęło?

Od małego mój tato zabierał mnie wraz ze starszym rodzeństwem na różne wycieczki w góry, ale nie tylko. Chociaż mój ojciec związany był ze środowiskiem speleo, mnie osobiście jaskinie nie pociągały. Zdecydowanie wolałem góry, w które zacząłem jeździć regularnie, często sam, kiedy byłem w szkole średniej. W pewnym momencie samo chodzenie po górach przestało mi wystarczać. W wieku 18 lat ukończyłem kurs skałkowy u Jacka Czecha i regularnie zacząłem się wspinać. Tuż po kursie zdarzały się wspólne wspinaczki na Jurze z Jackiem. Nadal utrzymujemy dobry kontakt i kilka dróg w górach razem przeszliśmy. Muszę przyznać, że miałem dużą motywację do wspinania gdy mieszkałem w Rybniku, z którego pochodzę. Potrafiłem spędzić co najmniej 6 – 7 godzin w podróży (pociągami i autobusem), aby mieć maksymalnie 5 godzin na wspinanie w takich skałach, jak Rzędkowice. Obecnie, mieszkając w Krakowie i mając skały na wyciągnięcie ręki, stałem się pod tym względem dość wybredny, a nawet leniwy. Po roku wspinania w skałach zrobiłem kurs taternicki u Pawła Pallusa. Na kurs zarobiłem, pracując w Szwecji na saksach, ale w drodze powrotnej dałem się okraść wraz z kolegą przez cinkciarzy, a kurs ostatecznie zasponsorowali mi kochani rodzice. Po kursie taternickim zacząłem się wspinać w górach od razu samotnie. Powodem tego był brak partnera. Z połówkowymi linami na plecach i dwoma prusami udało mi się zrobić chwilę po kursie m.in. MiędzymiastowąSprężynę na Michu. Była także Pachniesz Brzoskwinią na Kopie Spadowej. Pomimo, że już miałem się z kim wspinać, wspinanie solo polubiłem i zrobiłem w ten sposób jeszcze m.in. Fereńskiego na Mnichu, a także Czarne ZacięcieGreystone na Czołówce Mięgusza jednego dnia, Don Quichota na Marmoladzie, a zimą Długosza Popko. Były jeszcze próby na trudniejszych propozycjach, ale zakończone wycofami. Po jakimś czasie porzuciłem wspinanie solo z uwagi na ilość operacji sprzętowych. Doszedłem do wniosku, że zdecydowanie fajniej jest dzielić trud wspinaczki z sensownym partnerem. Po półtorej roku wspinania w górach latem, przyszedł czas na zimę. Dzięki ludziom z PZA, takim jak Piotrek Xięski, zostałem zakwalifikowany na darmowe szkolenie taternickie zimowe. Prawie przez dwa tygodnie wspinałem się z Piotrkiem Drobotem „Mikserem”. Przeszliśmy wtedy m.in. Filar Leporowskiego na Kozim, Prawego Dorawskiego na Świnicy, a także w ciągu jednego dnia 114drogę Stanisławskiego na Kościelcu. Jeszcze tej samej zimy udało mi się wraz z Łukaszem Deptą przejść Ła-Pę na Kazalnicy Mięguszowieckiej do Turnicy nad Schodami.

Zastanawiałeś się nad ryzykiem, związanym ze wspinaniem? Nigdy nie miałeś wątpliwości, że to jest właśnie to, co chcesz robić?

Ryzyko jest ciągle obecne we wspinaniu w górach, szczególnie gdy działamy zimą. Umiejętność poprawnej oceny ryzyka jest jedną z podstaw zachowania bezpieczeństwa w górach, więc zastanawianie się nad ryzykiem, czy to w pracy czy podczas prywatnej wspinaczki, jest niemal nieustanne. Chcąc działać w górach nigdy nie będziemy w stanie zminimalizować ryzyka do zera, jednak sztuka polega na tym, abyśmy byli świadomi tych niebezpieczeństw i potrafili je zmniejszyć do akceptowanego przez nas poziomu. Tutaj jeszcze trzeba zaznaczyć, że poziom akceptowanego ryzyka jest różny i zależy od etapu życia, w jakim się znajdujemy. Pamiętam taką wyprawę w Karakorum, gdy jako 26 letni żółtodziób wraz z Jurkiem Stefańskim wbiliśmy się w skalno-lodową, południowo-wschodnią ścianę pewnego sześciotysięcznika w celu wytyczenia nowej drogi. Przez niedopatrzenie zapomnieliśmy wziąć gaz i przez większość akcji niewiele piliśmy. Wspinanie było cholernie ryzykowne. W końcu po dobrych dwóch dniach wycofaliśmy się około 200 m przed szczytem, który z uwagi na trudności wymagałby jeszcze jednego dnia wspinania o suchym pysku. Podjęliśmy słuszną decyzję o wycofie, kręciłem zjazdy z abałaków, ale nie miałem przy sobie nawet haczyka do przeciągania repa. Jakoś sobie poradziłem, ale następnie schodziliśmy żlebem, którym waliły kamienie – było blisko od tragedii. Pomimo, że miałem wtedy wysoki próg podejmowania ryzyka, już po wspinaniu stwierdziłem, że granica ryzyka została stanowczo przekroczona. Po prostu podczas wspinania straciliśmy kontrolę nad sytuacją, a dodatkowo było odwodnienie. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że wybraliśmy niewłaściwy cel, natomiast największym błędem tej wyprawy było to, że odbyła się bez udziału osoby doświadczonej w tego typu górach. Ktoś, kto chce pokonywać trudne i ryzykowne drogi, powinien umieć kontrolować strach nawet w sytuacji bardzo wysokiego namacalnego ryzyka i mieć umiejętność wyciągania słusznych wniosków z popełnionych błędów. Trzeba wiedzieć kiedy odpuścić, kiedy przysłowiowa „gra nie warta jest świeczki”. Moim sposobem na zminimalizowanie ryzyka na trudnych i ryzykownych drogach jest dobór odpowiedniego celu do zastanych warunków, wspinanie ze sprawdzonymi osobami oraz utrzymywanie odpowiednio wysokiej formy wspinaczkowej, aby był zapas na wypadek nieprzewidzianych zdarzeń.

Czy wspinaczka zmieniła Twoje podejście do życia?

Przez większość mojego życia związany jestem z górami, więc trudno jest mi odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ góry i wspinanie nie tyle mnie zmieniały, co kształtowały. Wydaje mi się, że generalnie osoby z konkretną pasją mają większy dystans do życia i mogą więcej zaoferować innym. Jednak ciemna strona księżyca jest taka, że osoby z pasją łatwiej stają się egoistami i egocentrykami, a ryzykowną pasją stresują swoich bliskich.

Stałeś się już egoistą?

Z pewnością po trosze tak. Dawniej, chcąc realizować pasję naturalne było, że większość wolnego czasu jej poświęcałem. I nic w tym nie było złego dopóki nie pojawiły się dzieciaki. Jednak nie chodzi o to aby zrezygnować z pasji. Dzieciaki muszą wiedzieć, że rodzic też potrzebuje mieć czas dla siebie, że jest coś takiego jak pasja, która uprzyjemnia nam życie, a niektórym nadaje nawet sens. Cała sztuka polega na uczciwym (cokolwiek to znaczy) rozdzieleniu wolnego czasu pomiędzy rodziną a pasją, a to jak dla mnie jest największe wyzwanie.

Myślisz, że Twoi bliscy przeżywają to, co robisz?

O to należałoby zapytać moją żonę. Natomiast przypuszczam, że tak – stresuje się. Myślę jednak, że dawno się już do tego stanu przyzwyczaiła. Prawda jest też taka, że o wypadek jest bardzo łatwo, choćby na ulicy. Jeżdżąc zakopianką czasami mam wrażenie, że łatwiej tam o wypadek niż w górach.

Zmieniłeś się jako wspinacz od początków wspinania?

Zdecydowanie tak. Dawniej wspinanie było dla mnie priorytetem, chciałem niemal wyłącznie się wspinać, całkowicie się temu poświęcić. Jednak mając 30 lat zacząłem odczuwać dolegliwości z kolanami i uświadomiłem sobie, że zdrowie jest ulotne i poświęcenie się w całości wspinaniu nie jest – mówiąc oględnie – zbyt mądre. Dodatkowo, wspinanie w reżimie treningowym powoduje samoograniczanie się. Ja osobiście bardzo lubię podróżować, chodzić po górach, poznawać nowe miejsca. Wspinanie niestety bywa bardzo statyczne. Chcąc osiągnąć wynik, trzeba poddać się reżimowi treningowemu, jeździć na tę samą skałę dniami, tygodniami, a nawet miesiącami. W górach na wyprawach czeka się na okno pogodowe i można się nie doczekać. Oczywiście jeśli się uda osiągnąć cel to satysfakcja jest olbrzymia, gorzej jeśli wrócimy z niczym. Można się sfrustrować. Do tej pory zdecydowanie moim najlepszym wyjazdem, jaki miałem okazję przeżyć, była półroczna podróż po Ameryce południowej z moją żoną Anną. Odwiedziliśmy bardzo wiele ciekawych miejsc, zaliczyliśmy sporo trekkingów, jeździliśmy na stopa, a spaliśmy tam gdzie upadła karimata. Wniosek dla mnie był taki, że czasami nie ma co być tak napiętym na wspinanie, warto wyściubić nos nieco dalej, życie będzie o wiele ciekawsze.

Jesteś w stanie utrzymywać siebie i swoją rodzinę z pasji?

Żyję wyłącznie ze szkoleń w skałach i górach, latem i zimą. W sumie połowę dni w roku schodzi mi na szkolenia, a większość czasu spędzam poza domem. Praca jest fizycznie wymagająca i stresująca, jednak w ostatecznym rozrachunku bardzo satysfakcjonująca. Jest jeszcze sporo pracy tzw biurowej, którą całe szczęście dzielę z moim przyjacielem Łukaszem Deptą, także instruktorem PZA. Minusem tej pracy jest to, że kontuzje wykluczają z pracy w terenie, jednak nadal można próbować znaleźć zastępstwo i przejąć większość pracy biurowej i tym samym „zarobić na bułki”. Wolny czas poświęcam na rodzinę i prywatne wspinanie. Generalnie dużo trenuję, jednak trening traktuję jako fajne spędzenie czasu, ma być dla mnie atrakcyjny. Jest wspinanie na panelu, chwytotablica i campus, ćwiczenia na drągu , biegi interwałowe, drytooling z obciążeniem, a także rozciąganie. W zasadzie codziennie coś robię. Na wszelkie rodzinne wyjazdy biorę ze sobą chwytkę i gumy do rozciągania, co pozwala mi podtrzymać formę i popracować nad mięśniami antagonistycznymi. Optymalizacja czasu przy dzieciach to podstawa. Jednak bywa i tak, że czasami trzeba też po prostu poleniuchować.

Czy są drogi do przejścia, które marzą Ci się w przyszłości?

Marzenia pozostają w sferze marzeń, a ja wolę mieć jednak plany. Jednak moje plany są mocno ograniczone czasowo. Mam małe dzieciaki, które potrzebują ojca, a żona męża. Szkoląc jako instruktor wspinania w górach siłą rzeczy już i tak sporo czasu spędzam poza domem. Przez najbliższe lata wiem, że jedyną opcją dla mnie są krótkie na ogół maksymalnie dwu może trzytygodniowe wyjazdy wspinaczkowe. W związku z tym skazany jestem generalnie na góry Europy i tutaj upatruję sobie cele. Dla mnie akurat to nie jest wielki problem, bo dysponując małą ilością czasu, w górach Europy można się naprawdę dobrze powspinać. Nie znam takiego wspinacza, który by nie miał planów wspinaczkowych. Dla mnie podstawą motywacji do treningu, wspinania, są drogi, które mam w planach. A czy uda mi się na nie w ogóle wspiąć, a nawet spróbować, jest tak naprawdę sprawą drugorzędną. Ważne jest to, że dają energię do działania. Osobiście nie lubię się specjalnie zwierzać z planów wspinaczkowych. W ten sposób unikam niepotrzebnej presji, pozostaje ta wewnętrzna „czysta” presja.W najbliższym czasie chciałbym się dobrze zimą powspinać w Tatrach i Alpach, może w górach Norwegii. Są ściany i drogi, których chętnie bym spróbował. A co z tego wyjdzie? Zobaczymy.

Jan Kuczera szkoli jako Instruktor Alpinizmu PZA w skałach i w górach, zarówno w warunkach letnich, jak i zimowych, w szkole HardRock-wspinanie. Więcej na:

http://hardrock-wspinanie.pl/

https://www.facebook.com/SzkolaWspinaniaHardrock

Fot.: Archiwum prywatne Jana Kuczery

Udostępnij wpis

Przeczytaj również