Skialpinizm jest i zawsze będzie niebezpieczny, niezależnie od tego, co zrobimy. Wypadek może się zdarzyć zawsze, ale rzadko przyjmujemy to do wiadomości – mówi Monika Strojny z zarządu Polskiego Związku Alpinizmu oraz Międzynarodowej Federacji Skialpinizmu (ISMF) zrzeszającej 39 narodowych organizacji skialpinistycznych z całego świata.
Rozmowa o ryzyku, odpowiedzialności organizatorów i zawodników biorących udział w zawodach jest kolejnym głosem w debacie „Taternika” na temat akceptacji zagrożeń i świadomości następstw ewentualnych wypadków w naszym środowisku.
Zgodzisz się, że skialpinizm to sport ekstremalny?
Oczywiście. Ekstremalny i obarczony dużym ryzykiem.
Kto go w Polsce uprawia? Pytam o zawody, bo tę formę aktywności można w jakiś sposób monitorować…
Pozwól, że zacznę od odrobiny historii. Zawody w skialpinizmie odbywają się w Polsce mniej więcej od trzydziestu lat. To było – i nadal jest – bardzo małe środowisko, garstka osób, głównie ratowników górskich i pasjonatów zrzeszonych w kilku klubach. Wąskie grono. Z początku wszystko było organizowane własnym sumptem, właściwie była to impreza towarzyska o charakterze zawodów, dopiero później skialpinizm został wciągnięty w struktury Polskiego Związku Alpinizmu.
Czyli grupa znajomych skrzykiwała się na wspólną jazdę?
Przez szereg lat tak to właśnie wyglądało. Pierwszy Puchar Polski PZA rozegrano dwie dekady temu, impreza zyskała poważniejszą rangę sportową, ale nadal były to zawody organizowane przez znajomych dla znajomych.
Ilu było zawodników?
Maksymalnie trzysta osób w całej Polsce. Właściwie nikt tego nie uprawiał, tylko wykorzystywał do pracy – jak przewodnicy i ratownicy górscy, w tym środowisku grupa startowa się zazwyczaj zamykała. Były zawody w Tatrach Zachodnich, Bieszczadach, na Babiej Górze. Z czasem pojawił się Memoriał Piotra Malinowskiego z naprawdę wymagającą i trudną technicznie trasą biegnącą przez Zawrat, Przełęcz Świnicką i Kozią Przełęcz. W podobnym czasie ruszyły zawody Kandaharu w Szczyrku, Pilsku i Korbielowie. Imprez przybywało, ale wciąż miały wolontariacki charakter. Osoby, które przychodziły pomagać, stać na trasie, ustawiać ją, nie otrzymywały wynagrodzenia, tylko koszulkę, obiad i piwo.
A jakieś regulacje prawne?
Związek wprowadził przepisy bazujące na regulaminach Międzynarodowej Federacji Skialpinizmu. Pojawiły się kursy sędziowskie. Zawody zmieniały się minimalnie, organizatorzy wciąż funkcjonowali pro publico bono, finansując część wydatków z wpisowego, PZA też coś do tej puli dorzucało. Sponsorzy działali głównie na zasadzie barteru. Z czasem zawodnicy zaczęli wyjeżdżać na zawody międzynarodowe, dyscyplina ulegała profesjonalizacji. Zaczęły pojawiać się limity czasowe, rosła presja, a tym samym ryzyko wystąpienia wypadku.
Kiedy dołączyli ludzie spoza środowiska górskiego?
Nie powiem dokładnie, kiedy to nastąpiło na jakąś zauważalną skalę, może 10-15 lat temu. W momencie gdy jakaś aktywność zyskuje na popularności, przyciąga uwagę kolejnych adeptów. To naturalne. Ważne jest to, że skialpinizm – jeśli weźmiemy pod uwagę trudne trasy – nigdy nie będzie w Polsce sportem masowym. Jest zbyt wymagający. Biegi ultra stały się jakiś czas temu bardzo popularne i dostępne dla wszystkich…
Ale to też kawał wyrypy…
Tak, ale uważam, że zdrowa i wysportowana osoba po odpowiednim przygotowaniu spokojnie będzie w stanie ukończyć Bieg Rzeźnika. Nie musi trenować wysoko w Tatrach, może biegać po Beskidach czy Bieszczadach i to wystarczy. Na przygotowanie się do Biegu Granią Tatr trzeba pewnie poświęcić więcej czasu, ale wysportowany człowiek też jest w stanie to zrobić. Ze skialpinizmem tak nie jest.
Za duże ryzyko?
Zupełnie inny, znacznie wyższy, bagaż umiejętności. Sama wydolność, wybieganie czy dobra jazda na nartach to za mało. To nigdy nie będzie sport powszechny, za mało mamy gór. W Alpach zdarza się, że na duże i do tego wymagające zawody zgłasza się 1500 osób. U nas jednorazowo startuje maksymalnie dwustu uczestników. Nisza. I do tej niszy wskakują osoby spoza górskiej bajki.
To jest problem?
Nie wiem. Problem pojawił się, jak się zdarzył wypadek Tomka.
Pierwszy tak poważny?
Tak.
Wcześniej nic?
Zdarzały się wypadki, ale nie tak drastyczne. Na Słowacji były dwa poważniejsze: ktoś dostał nartą, inny się połamał. Trasa była twarda, wyślizgana, pokryta lodem.
Jakie były reakcje?
Najczęściej: „To się zdarza”. Ktoś źle skręcił albo wypięło mu nartę.
Czyli do tej pory nie było aż takich konsekwencji, że trzeba było usiąść i porozmawiać o ubezpieczeniu i wysokim odszkodowaniu?
Nie było takiego tematu. Nie było takiej sytuacji, żeby ktoś został inwalidą. Te rozmowy zaczęły się od momentu wypadku, który przydarzył się na zawodach 1 kwietnia 2017 r. Natomiast to nie jest tak, że wcześniej zakładano, że czarny scenariusz nigdy się nie ziści. Kluby-organizatorzy mieli ubezpieczenia OC, a zawodnicy podpisywali oświadczenia, że mają wykupione polisy NNW.
Ktoś to sprawdzał? Bo wiem, że różnie z tymi oświadczeniami bywa…
To są ludzie pełnoletni. Może trzeba zadać pytanie, czy jeśli ktoś podpisuje takie oświadczenie i jest świadomy zagrożeń, to my jako organizator mamy prawo mu nie wierzyć? Dla mnie to jest ważne pytanie, ale tak, może zdarzyć się sytuacja, że ktoś oświadczenie podpisał, a wcale ubezpieczenia nie ma.
A co z ubezpieczeniem zawodnika przez klub?
To szerszy temat. Zawodnik może się zgłosić i podpisać oświadczenie, nawet jeśli klub nie wyśle go oficjalnie na zawody. Albo zawodnik nie opłaca składek członkowskich. Czy wtedy klub za niego odpowiada? Wracamy do weryfikacji i czystości intencji.
O jakich kwotach właściwie rozmawiamy? Załóżmy, że chciałbym wystartować w zawodach, przygotować się do nich w górach. Wiem, że to ryzykowne, mogę sobie zrobić krzywdę na treningu lub w trakcie startu. Ile kosztuje ubezpieczenie?
Od niedawna jest dostępne ubezpieczenie „Szlaki bez granic”. Obejmuje Polskę i pas graniczny, chyba trzydzieści kilometrów od granicy, więc Tatry Słowackie również. To ubezpieczenie do akcji ratunkowych, na Słowacji płatnych. Można również dokupić NNW. Pełen pakiet to wydatek rzędu 500 zł rocznie.
Jakiś haczyk?
Wysokość odszkodowania w razie nieszczęśliwego wypadku. 100 tys. zł to niewiele, jeśli zostaniesz osobą niepełnosprawną.
Czy po wypadku Tomka zmieniło się coś w regulaminach zawodów?
Nie.
Są takie pomysły?
Pytasz o ubezpieczenie zawodników? Zobaczymy, jak będą do tego podchodzić organizatorzy, bo po sezonie przerwy zawody wracają. W ostatnich mistrzostwach Polski organizator zapewniał ubezpieczenie NNW, ale były to kwoty rzędu 10 tys. zł. Trochę sztuka dla sztuki… Inna sprawa, czy to powinna być odpowiedzialność organizatora?
Dochodzimy do punktu wyjścia dyskusji o akceptowaniu ryzyka. Czy uprawiając niebezpieczny sport, jesteśmy świadomi tego, co może nas spotkać?
Wydaje się, że to powinno być oczywiste.
Ale nie jest. I co z tym można zrobić? Edukować?
Zawsze sobie myślę, co robią organizatorzy Freeride World Tour? To jest dopiero ekstremum! Tylko pokazują zawodnikowi trasę – masz przełęcz, z której startujesz, i bardzo wymagający zjazd bez jakichkolwiek tyczek, oznaczeń. Może zejść lawina, możesz wpaść na skałę. I to się zdarza. Czy jak ktoś zrobi sobie krzywdę, to pozwie organizatora, że przygotował niebezpieczną trasę? Nie jestem sobie w stanie tego wyobrazić.
Rozmawiamy, bo tak się zdarzyło na zawodach w Polsce. Wspomniałaś, że przez rok nie było imprez…
Organizatorzy się wystraszyli. Nie było zawodów w Tatrach, ale były inne, chociażby w Szczyrku.
Zawody wracają. Gdzie?
Będą zawody w Tatrach już w tym sezonie, w 2021 roku są duże szanse, że będzie kolejna edycja Memoriału Piotra Malinowskiego. Organizatorzy chcą pokazać, że nie zrobili niczego złego. Przepisy się nie zmieniają, zresztą PZA nie zmieni regulacji do końca procesu sądowego. Taka jest idea tego sportu. Skialpinizm jest i zawsze będzie niebezpieczny, niezależnie od tego, co zrobimy.
A regulacje poprawiające zabezpieczenie finansowe w razie wypadku?
Możemy ogłosić, że każdy uczestnik musi mieć ubezpieczenie od następstw nieszczęśliwych wypadków w wysokości 500 tys. zł. Ustalimy taki wymóg, bo jeśli coś się komuś stanie, to będzie zabezpieczony. Tylko, powtórzę raz jeszcze, czy to jest nasz obowiązek?
No dobrze, zostawmy polisę zawodnikowi. A co z zabezpieczeniem medycznym zawodów? Można zaostrzyć regulacje?
Możemy wymóc postawienie karetki na mecie zawodów, tak jak to ma miejsce na biegach. W Biegu Granią Tatr na mecie w Kuźnicach czeka ambulans, bo część osób przybiega i natychmiast mdleje. W skialpinizmie ludzie na mecie nie mdleją. Nie ma też mowy o przegrzaniu organizmu. Są inne problemy. Poza tym karetka nie dojedzie do 99% miejsc trasy zawodów. Pozostaje dojazd samochodem terenowym, pomoc służb – TOPR, GOPR, i te służby działają, więc może nie trzeba nic zmieniać.
A jak to prawnie wygląda na ten moment?
Mamy zapis: organizator ma zapewnić zabezpieczenie medyczne trasy.
Co to oznacza w praktyce?
Każdy organizator ma ratowników TOPR/GOPR i ratowników medycznych ustawionych na trasie. Nie sprecyzowano, ilu ich ma być.
Czyli mamy formułkę. Warto ją zmienić?
I postawić na każdej przełęczy ratownika medycznego? Możemy, ale to nie jest bezpieczne rozwiązanie, bo może sprawić mylne wrażenie, że organizator myśli za zawodnika. Poza tym mogą się zdarzyć takie warunki – wiatr wiejący 80-90 km/h, co na grani Ornaku czy Grzesia się zdarzało w trakcie zawodów, czy widoczność sięgająca maksymalnie 30 metrów… W takiej sytuacji obecność ratownika na przełęczy nic nie da. Jeśli warunki są dla kogoś zbyt trudne, powinien się wycofać, a nie zakładać, że ktoś będzie kalkulował ryzyko za niego i przewidzi groźną sytuację.
Często trzeba myśleć za zawodników?
Wspomniałam o silnym wietrze. Zdarza się, że zawodnicy nie wkładają ciepłych kurtek. Wieje 80 km/h, jest piekielnie zimno, a kilkoro maszeruje granią Ornaku w samych gumach startowych. Na Siwej Przełęczy pod Starorobociańskim Wierchem okazuje się, że czworo z nich jest na granicy hipotermii. Kurtki mieli w plecakach albo zbyt lekkie, bo przecież puchówka waży więcej, a oni przyjechali się ścigać na zawody i nie mogą sobie pozwolić na dodatkowe obciążenie. Gdyby nie interwencja ratowników TOPR-u na skuterze, pół godziny później nie byłoby po kogo jechać.
Rozmawialiśmy o zawodnikach spoza środowiska. Ktoś kto zna specyfikę gór, pewnie wie, jak trzeba się ubrać?
To jest problem ludzi, którzy przychodzą do skialpinizmu z innych sportów. Część z nich nie zna terenu, nie była wcześniej w Tatrach. Te osoby nie wiedzą, że podejście jest czasochłonne, wymaga 45 minut marszu przy silnym, mroźnym wietrze. Jeśli wieje zbyt mocno, organizator w każdym momencie może przerwać zawody, tylko jak ustalić ten moment? Wpisać w przepisy konkretne parametry? Dla gór wysokich, przyjmijmy, że Tatry takie są, nie możemy wszystkiego skodyfikować. Możemy zacząć pisać regulaminy nawet wypraw w Himalaje, ale to niczego nie zmieni.
Były takie zakusy.
Tak, szczególnie po Broad Peaku niektórzy do tego dążyli.
A jakie ryzyko można zmierzyć?
Zagrożenie lawinowe. Jak jest czwórka, nie robimy zawodów. Trójka – obniżamy zawody do granicy lasu. Ale lawina i tak może zejść, a nawet przy jedynce może zdarzyć się coś złego na trasie. Co będzie, jak jeden zawodnik wpadnie w drugiego? Kto poniesie odpowiedzialność? Jak się jedzie na granicy bezpieczeństwa, zawsze może się coś nie udać. Killian Jornet w zeszłym roku też się połamał. Sezon z głowy. Mnie interesuje to, do jakiego momentu odpowiada organizator, a kiedy ta odpowiedzialność spada na zawodnika. Jeśli to na organizatorów zawodów zostanie przeniesiona odpowiedzialność za ryzyka naturalnie i nierozerwalnie związane z uprawianiem skialpinizmu, to będzie to związane z rychłym końcem współzawodnictwa wyczynowego w tym sporcie.
Wypadek zmienia optykę. Jak mam złamaną rękę, to faktycznie powiem „trudno, zdarza się”. Trwałe kalectwo to zupełnie inna sprawa.
Ciężko mi sobie nawet wyobrazić regulamin i organizację zawodów tak, aby wyeliminować ryzyko do zera. Nie ma takiej możliwości. Nawet o 10% tego nie ruszymy.
Był wypadek Tomka, jest proces sądowy. Nie ma pokusy, żeby obwarować się przepisami, chroniącymi organizatorów zawodów?
PZA nie ma takich planów. Myślę, że organizatorzy też nie.
Doszło gdzieś na świecie do podobnej sytuacji?
Nie kojarzę tego typu rozpraw sądowych. W trakcie Tour de Pologne 2019 w okolicach Żor miał miejsce śmiertelny wypadek belgijskiego kolarza Bjorga Lambrechta, który z powodu rzęsiście padającego deszczu stracił panowanie nad rowerem i z wielką prędkością uderzył w przepust drogowy. Nic mi nie wiadomo, by wobec organizatorów wyścigu został wytoczony proces cywilny o odszkodowanie z tytułu niezabezpieczonego czy nieprawidłowo oznaczonego betonowego przepustu. Mówimy tu o drodze publicznej, a nie o terenie wysokogórskim.
Czyli jest ubezpieczenie, wchodzi odszkodowanie i zaspokaja roszczenia?
Nie było wypadku o tak poważnych konsekwencjach, przynajmniej na zawodach pucharowych. Były natomiast poważne urazy, złamania, skręcenia kolana, uniemożliwiające dalsze starty, nawet uszkodzenie pleców rakami. Nie było natomiast sprawy przeciwko organizatorom.
Świat skialpinizmu przygląda się nam teraz z uwagą?
ISMF wie o sprawie, dopytuje. Więcej nie mogę powiedzieć, proces jest w toku.
Wobec tego, co z tą akceptacją ryzyka w skialpinizmie będzie?
Jak bierzesz kredyt, to bank wymaga od ciebie całego pakietu zabezpieczeń. Być może, jako organizatorzy, powinniśmy być jak bank? Możemy myśleć za zawodników, obłożyć góry materacami. Tylko co to będzie miało wspólnego z tym sportem? Można pójść też w drugą stronę i kompletnie skasować regulamin. GPS do kieszeni, start, meta, limit czasowy i cześć.
Trzeba sobie wreszcie zdać sprawę z tego, w jakim sporcie bierzemy udział.
Rozmawiał: Dariusz Jaroń