AKCEPTACJA RYZYKA – DEBATA – „jako środowisko wypieramy temat ryzyka i tego, co się może z nami stać po wypadku”

30 października, 2019

„Stawiam tezę, że większość z nas nie zadaje sobie takich pytań. Wypieramy z naszych głów temat ryzyka. Bronimy się przed czarnymi scenariuszami. Przyszedł moment, żeby skończyć z tą lekkomyślnością” – apeluje Piotr Xięski. Rozmową z wiceprezesem Polskiego Związku Alpinizmu rozpoczynamy na łamach „Taternika” cykl tekstów na temat akceptacji ryzyka i odpowiedzialności.

Dariusz Jaroń: Akceptacja ryzyka nie jest dla alpinisty czymś oczywistym?

Piotr Xięski: Na pewno świadomość konsekwencji związanych ze wspinaczką była jedną z wartości leżących u podstaw naszej aktywności. Nawet nie wiem, kiedy to się zmieniło. Warto zapytać o to nestorów polskiego alpinizmu, ze względu na szerszą perspektywę czasową mogą mieć dokładniejsze spostrzeżenia na ten temat.

Jak podejście do ryzyka wygląda strukturalnie – z perspektywy PZA?

Związek zbiera w soczewce wszystko to, co dzieje się w naszym środowisku. Zarówno rzeczy dobre, jak i złe, przykre. W temacie akceptacji ryzyka głośna jest sprawa wypadku Tomka Brzeskiego, który pozwał PZA. Znasz ją?

Tak, ale warto pokrótce przedstawić ją czytelnikom.

Od niecałych dwudziestu lat w strukturach związku obecne jest narciarstwo wysokogórskie. W trakcie jednej z imprez doszło do fatalnego w skutkach wypadku, właśnie z udziałem Tomka. Zawodnik stracił panowanie nad nartami i rozpędzony uderzył w skałę, doznając licznych urazów czaszki. Rodzina poszkodowanego zarzuciła PZA i klubowi wysokogórskiemu w Zakopanem – organizatorowi zawodów– że miejsce było źle oznaczone i z tego powodu doszło do tragedii. Tyle że w mojej opinii żadne oznaczenie tego miejsca nie pochłonęłoby energii rozpędzonego i sunącego bez kontroli po śniegu zawodnika i nie zapobiegłoby wypadkowi. Skały, kamienie, uskoki i nierówności terenu to istota sportu ekstremalnego, jakim jest skialpinizm. Siatki, materace i inne zabezpieczenia są standardem w zawodach narciarstwa alpejskiego. To tak jakby porównać stopień przygotowania i zabezpieczeń toru Formuły 1 do trasy rajdu Paryż-Dakar.

To nowa materia dla sądownictwa, a ponieważ nie ma precedensu, więc nie bardzo wiadomo, jak takie sprawy rozstrzygać. Dla mnie bardziej istotne jest jednak to, że na poziomie zawodniczym w każdym reprezentowanym przez PZA sporcie akceptacja ryzyka powinna być znacznie bardziej ugruntowana niż choćby u uczestnika kursu wspinaczki skalnej.

Co masz na myśli?

Nie jestem w stanie pogodzić się z perspektywą oczywistego braku konsekwencji, kiedy jako zawodnik decyduję się na wzięcie udziału w aktywności immanentnie związanej z ryzykiem zawodniczym, czyli na wyczynowym poziomie. I nagle gdy się okazuje, że w przypadku wystąpienia maksymalnej planowanej awarii jako osoba, która przed chwilą podpisywała oświadczenie, że jest świadoma ryzyka i startuje w zawodach na własną odpowiedzialność, występuję przeciwko organizatorowi. To samo dotyczy wyjazdu na wyprawy organizowane przez samych uczestników.

Poważny wypadek zmienia punkt widzenia.

Oczywiście, zmienia się świat rodziny i bliskich osoby poszkodowanej, zmienia się perspektywa, bo to rodzina jest obciążona konsekwencjami wypadku, a te mogą być bardzo poważne: wózek inwalidzki, problemy neurologiczne… Rozumiemy to, ale trzeba sobie zadać pytanie, co w takich przypadkach robić? Jeśli chodzi o wypadek Tomka, oczywiście jest kwestią sądu, jak zostanie rozpatrzony.

A szerzej rzecz ujmując, co tragedia Tomka Brzeskiego oznacza dla środowiska? Po tym wypadku właściwie skończyły się zawody w skialpinizmie.

Aż tak?

Przez ponad rok od wypadku zawody rangi mistrzostw czy pucharu Polski były rozgrywane wyłącznie w Beskidach, środowisko powoli do tego wraca, ale organizatorzy zawodów nadal boją się przeprowadzać je w terenie wysokogórskim, czyli obawiają się tego, co jest istotą narciarstwa wysokogórskiego. Wiesz, nie jesteśmy środowiskiem, które trzepie kasę na organizacji zawodów – to nie ten sport. Nie oglądają nas miliony, nie sponsorują wielkie firmy. Skialpinizm w Polsce to nie Formuła 1, gdzie jak zdarzy się wypadek, możesz wypłacić grube odszkodowanie, a biznes kręci się dalej. My się po prostu umawiamy na to, że robimy rzeczy dla nas ważne, jednocześnie akceptując związane z tym ryzyko i konsekwencje. W przypadku narciarstwa wysokogórskiego wszyscy starają się uciec od tematu. Jest problem z ratownikami, sędziami, którzy mieliby zabezpieczać imprezy, bo obawiają się, że spadnie na nich odpowiedzialność, że zostaną pozwani.

Jak wygląda sprawa we wspinaczce wysokogórskiej?

Parokrotnie ocieraliśmy się o zarzuty i pozwy sądowe. Chociażby po wypadku na Broad Peaku czy Shivlingu. Pojawia się wówczas korespondencja z rodzinami ofiar, a nawet głosy samego środowiska, mówiące o tym, że te czy inne osoby nie powinny jechać na wyprawę, bo nie były do niej odpowiednio przygotowane. Zarzucano nam, że droga na Shivlingu była zbyt trudna, że wysłaliśmy tam nieodpowiednich ludzi, a nasza lekkomyślność przyczyniła się do wypadku. Rzecz w tym, że od kuchni sprawa wygląda zupełnie inaczej.

Jak?

To ludzie, którzy mają jakiś projekt wyprawy, sami oceniają swoje predyspozycje i umiejętności, a następnie zwracają się do związku o jego dofinansowanie. Komisja Wspinaczki Wysokogórskiej weryfikuje te wnioski i często odmawia udzielenia dofinansowania ze względu na niewystarczające kompetencje sportowe. KWW często przekonuje uczestników wypraw do zmiany jej celu na może mniej ambitny, za to bardziej realny. To praktycznie zawsze budzi sprzeciw ze strony wnioskujących, więc czasem dajemy się przekonać. Gdybyśmy nie podejmowali tego ryzyka i zamknęli się w ściśle określonych parametrami procedurach, to znacząca liczba wypraw, które osiągnęły sukces, nie uzyskałaby wsparcia ze strony PZA.

My nie jesteśmy organizatorami tego typu wypraw, to członkowie zespołów zajmują się tym od A do Z. Obrazowo mówiąc, nie wysyłamy żołnierzy w to czy inne miejsce na mapie, zapewniając skuteczną ewakuację w każdej sytuacji z 6500 metrów. A z takimi zarzutami spotkaliśmy się po wypadku na Shivlingu. Zarzucano nam, że nie zapewniliśmy błyskawicznej akcji ratunkowej, a nikt, formułując te zarzuty, nie pomyślał o tym, czy w Indiach jest odpowiednia kadra ludzi i sprzęt do tego, żeby taką operację przeprowadzić.

Będą kolejne pozwy?

Jesteśmy przygotowani na różne scenariusze. Czekamy, czy i kiedy w innych dyscyplinach związanych z PZA pojawią się podobne roszczenia i sprawy sądowe.

Problem w tym, że władze związku działają na zasadach wolontariatu oraz że ludzie, którzy podejmują się nieodpłatnej pracy na rzecz środowiska, chcą działać na rzecz rozwoju sportów i aktywności górskich, a nie wałęsać się po sądach i stawiać na przesłuchania w prokuraturach.

Poza tym rodzi się pytanie, z jakich środków PZA miałby finansować koszty postępowania sądowego czy nawet ubezpieczać się na wysokie kwoty w zakresie OC. No chyba nie z opłat startowych czy składek klubowych. Dotacje z Ministerstwa Sportu i Turystyki z pewnością nie mogą być przeznaczane na pokrycie takich kosztów. Musimy w całym środowisku nadać sprawie akceptowania ryzyka wysoki priorytet i zacząć dyskusję na ten temat. Realia uległy zmianie, są inne zagrożenia, sytuacja prawna też jest inna niż kilkadziesiąt lat temu.

Jeśli intensywnie uprawiasz wspinaczkę przez kilkanaście lub kilkadziesiąt lat, musisz się w końcu potłuc, mieć mniej lub bardziej groźny wypadek. Musimy zatem wrócić do korzeni i zastanowić się, jak chcemy o tym rozmawiać, a także zadać sobie pytanie, gdzie i kiedy zatraciliśmy coś, co dla naszego sportu było aksjomatem

W jakim sensie?

Pojawiły się firmy, które zgłaszają się do ofiar wypadków. Oprócz odszkodowania wypłacanego przez ubezpieczyciela proponują chociażby pozwanie kierowcy, jeżeli mamy do czynienia z wypadkiem drogowym. Z jego OC lub majątku prywatnego próbują uzyskać dodatkowe sumy dla klienta. Takie przypadki zdarzają się coraz częściej, a ten trend jest przenoszony do naszego środowiska, gdzie ryzyko nie jest liczone w promilach, tylko w grubych procentach. Jeśli intensywnie uprawiasz wspinaczkę przez kilkanaście lub kilkadziesiąt lat, musisz się w końcu potłuc, mieć mniej lub bardziej groźny wypadek. Musimy zatem wrócić do korzeni i zastanowić się, jak chcemy o tym rozmawiać, a także zadać sobie pytanie, gdzie i kiedy zatraciliśmy coś, co dla naszego sportu było aksjomatem.

Partnerstwo liny?

Tak. Czy zespół, który rusza w górę, dopuszcza w ogóle, że może się zdarzyć coś złego? Czy ci ludzie ze sobą rozmawiają? Czy zakładają jakieś roszczenia wobec siebie, jak coś się wydarzy? Ze względu na wysokie ryzyko o wypadek nie jest trudno. Nie chodzi tu często o alpinizm przez duże „A”. Czasem na ściance wspinaczkowej czy w skałkach ktoś nie wyda liny na czas albo wręcz odwrotnie – da za dużo luzu i prowadzący spadnie z wysokości 5 metrów. Albo sytuacja, w której to prowadzący urwie chwyt i asekurujący partner oberwie kamieniem… I co wtedy? Czy osoba poszkodowana ma prawo etyczne, środowiskowe, do tego, żeby obwiniać partnera za to, co się wydarzyło?

Aksjomat, o którym wspomniałeś, zakłada pewnie, że nie ma. A co jeśli ma?

Jeżeli tak uznamy, to powinniśmy jednocześnie uświadomić sobie, że oddajemy coś bardzo istotnego w ręce takich podmiotów jak prawnicy czy towarzystwa ubezpieczeniowe, że pozwalamy tym ludziom na granie naszym ryzykiem. Wyobraźmy sobie, że jestem w ścianie i strącam kamień. Raniony nim partner doznaje poważnych urazów, pojawia się roszczenie w moim kierunku. Jestem odpowiedzialny, uznaję winę, bo spod mojej ręki ten kamień poleciał, ale nie ma problemu, gdyż jestem przecież ubezpieczony z tytułu OC. Jednak to w tej chwili zaczyna się gra w trzy ognie pomiędzy uczestnikami wypadku a ubezpieczycielem, gdyż moja deklaracja uznania winy nie jest warunkiem wystarczającym dla wypłaty odszkodowania. Ruszają przepychanki, czy zdarzenie wystąpiło z mojej winy, czy też było dziełem ślepego losu, elementem ryzyka naturalnie wpisanym w alpinizm.

Poza tym w przypadku zdarzeń o poważnych konsekwencjach zdrowotnych istnieje ryzyko lub pewność wystąpienia roszczeń przekraczających wartość ubezpieczenia. Towarzystwo ubezpieczeniowe może więc wypłacić odszkodowanie ograniczone wartością polisy. Dalsze roszczenia są realizowane z majątku sprawcy. Wówczas do akcji wkraczają prawnicy poszkodowanego, którzy roztaczają przed nim, a zwłaszcza przed jego rodziną, wizje podwojenia odszkodowania. Presja sytuacji jest ogromna, potencjalne koszty leczenia i rehabilitacji poważne, a perspektywa zabezpieczenia przyszłości poszkodowanego i jego rodziny kusząca. Partnerstwo i wcześniej czynione deklaracje czy oświadczenia świadomości ryzyka mogą mieć już mniejsze znaczenie. Wysokości zawieranych polis OC są tak ustawiane, mówię o OC dla instruktorów wspinania lub organizatorów zawodów,że dość łatwo o zawarcie polisy do 500 tys. złotych. To standard. Jeżeli chcesz przekroczyć milion, pojawiają się problemy. Towarzystwa ubezpieczeniowe odstawiają taki przypadek na boczny tor, przyglądają się, analizują, bardzo niechętnie przyjmują większe kwoty jako wartość polisy. W ograniczaniu wartości polis OC chodzi o to, by ubezpieczający (sprawca) działał po tej samej stronie barykady co towarzystwo ubezpieczeniowe i bronił się przed uznaniem swojej winy w obawie o dalsze roszczenia przekraczające wartość polisy, która jest ograniczana systemowo. To brudna gra, ale taki jest biznes.

Większość instruktorów korzysta z ubezpieczeń OC dla wykonywanego zawodu. W końcu większość szkoleń odbywa się odpłatnie, więc występuje tu relacja usługodawca – klient.

Podobnie rzecz się ma z ubezpieczeniami OC klubów i samego PZA, chociaż relacji komercyjnej pomiędzy klubem a członkami czy PZA a zawodnikami praktycznie nie ma.

Przypadki, o których mówiliśmy, wymagałyby jednak, aby każdy członek naszego środowiska ubezpieczył się w zakresie OC w życiu prywatnym z uwzględnieniem ryzyk związanych z uprawianiem sportów niebezpiecznych. Ciekawe ile osób posiada takie ubezpieczenie?

Żadne towarzystwo ubezpieczeniowe nie chce się pozbywać pieniędzy…

Nawet gdyby to było inaczej zorganizowane, a kwoty odszkodowań z OC byłyby wyższe, po którymś wypadku wspinaczkowym nikt nie chciałby naszego środowiska ubezpieczać. Która z firm szukałaby klientów wśród alpinistów? Stawki na te ubezpieczenia poszłyby w górę. To ślepa uliczka. Taki system może funkcjonować np. w ubezpieczeniach komunikacyjnych, gdzie klientów jest ogrom, a wypadków stosunkowo mało. Statystyki są bardziej przewidywalne, więc ubezpieczycielom łatwiej określić bezpieczne parametry dla ubezpieczeń. W przypadku alpinizmu żaden system nie zaakceptuje grupy tak wysokiego ryzyka, chyba że przyjmiemy, że alpinistów stać na polisę OC w kwocie 10 tys. złotych rocznie. Absurd. Nikt dobrowolnie tego nie opłaci.

A co z ubezpieczeniami NNW? Można w ten sposób uzupełnić OC?

Współpracujemy z firmą iExpert chociażby w sprawie „bezpiecznego powrotu” czy ubezpieczenia OC dla instruktorów. Zgłaszaliśmy im ten problem, prosiliśmy o przygotowanie takiego ubezpieczenia NNW, które byłoby uzupełnieniem dla instruktorskiego ubezpieczenia OC, zapewniającego wypłatę odszkodowania poszkodowanemu kursantowi, niezależnie od tego, czy wina wypadku leżałaby po stronie instruktora, czy nie. Liczymy na sukces naszych starań, ale jak na razie wydaje się, że PZU nie za bardzo chce w taką konstrukcję wchodzić.

Nie chcę szantażować młodych ludzi, że jak wystąpią z roszczeniami wobec klubu czy partnera, to spotkają się z ostracyzmem, chociaż jak dla mnie powinno tak być, bardziej chodzi mi o to, żeby uświadomić adeptom wspinaczki zagrożenia, z jakimi ten sport jest związany.

Za duże ryzyko?

Można się domyślać dlaczego. Jeżeli chcesz się realnie ubezpieczyć od następstw nieszczęśliwych wypadków w takim sporcie jak wspinanie, to trzeba by rocznie wnosić składkę w wysokości 10% kwoty ubezpieczeniowej.

Wspomniałeś o 500 tys. złotych. Dlaczego aż tyle?

Uważam, ale to tylko moje szacunki, że to wystarczające zabezpieczenie w przypadku poważnego wypadku. Rodzina może tymi pieniędzmi dysponować, opłacić leczenie, rehabilitację i przystosować się do życia w nowych realiach. Nie da się tego zrobić za ułamek tej kwoty. Miesięczne koszty intensywnej rehabilitacji sięgają 8-10 tys. złotych. A co z kosztami dostosowania mieszkania, samochodu czy całego życia do nowej sytuacji.

Jeśli szacowana przeze mnie kwota jest właściwa, to trzeba by zatem wnosić roczną składkę za ubezpieczenie NNW w wysokości 50 tys. złotych. Kto w środowisku jest na to przygotowany? Uważam, że nikt, ale trzeba szukać ofert specjalnych, rozmawiać o jak najlepszych ubezpieczeniach NNW dla osób zrzeszonych w PZA. Tu widzę istotną rolę związku.

Wróćmy do ryzyka, bo odszkodowania to rzecz wtórna, konsekwencja wypadku. Jak to jest z jego akceptacją w środowisku?

Stawiam tezę, że większość z nas nie zadaje sobie takich pytań. Wypieramy jako środowisko temat ryzyka i tego, co się może z nami stać po wypadku. Ludzka rzecz. Bronimy się przed czarnymi scenariuszami. Ale przychodzi moment, kiedy powinniśmy się rozstać z tą lekkomyślnością, bo tylko wtedy uporządkujemy to zagadnienie. To kwestia dojrzałości naszej społeczności. Żyjemy w fałszywym paradygmacie. Środowisko wspinaczkowe uważa się za bardziej szlachetne, otrzaskane z ryzykiem, pogodzone z nim. To iluzja. Środowisko osób wspinających się, uprawiających dyscypliny zrzeszone w PZA, to przekrój naszego społeczeństwa. Powinniśmy sobie to dawno powiedzieć, bo tkwimy w przekonaniu, że jesteśmy bardziej świadomi i twardsi od przeciętnego człowieka. Zresztą, tak też o ludziach gór często myśli otoczenie. Przestaliśmy o tym rozmawiać.

Kto ma o tym mówić młodym ludziom, jeśli nie instruktorzy, pierwsi nauczyciele wspinaczki?

Sam jestem instruktorem. Czy ktoś jeszcze prowadzi wykłady z etyki środowiska? Czy te tematy są na kursach poruszane? Według mojego rozeznania rozmowy z uczestnikami kursów o etyce środowiska należą do rzadkości. Przyszedłem do tego sportu 30 lat temu. Jedną z pierwszych spraw, jakie wtłoczono mi do łba, była lista zakazów. Czego nie wolno robić, bo mogę się spotkać z ostracyzmem i wylecieć ze środowiska.

Na przykład?

Deklarujesz przejście drogi, a tego nie zrobiłeś. Sprawa wychodzi na jaw, lecisz ze środowiska. O tym już głośno nie mówimy, akceptujemy drobne uchybienia, a jak już bąbel urośnie do rozmiaru medialnej afery, rozlewa się z hukiem na środowisko. To nie dotyczy oczywiście tylko polskiego podwórka, ale jest częścią tego, co rozumiem pod pojęciem etyki wspinaczkowej. Tyle że etyka środowiska to coś więcej niż tylko prawdomówność w deklaracjach dotyczących stylu i samego faktu przejścia drogi. Ryzyko, jego akceptacja, reakcja na wypadek i nasze zachowanie po jego wystąpieniu, reakcja środowiska, jeśli złamiemy obowiązujące w nim reguły – to jest clue sprawy. Powinniśmy o tym mówić ludziom zaraz na starcie. Przecież nie możemy myśleć o partnerstwie, jeśli dopuszczamy wysłanie pozwu i roszczeń wobec osoby, z którą wiążemy się liną.

Część się pewnie wystraszy albo dwa razy zastanowi przed wstąpieniem do klubu.

Nie chcę szantażować młodych ludzi, że jak wystąpią z roszczeniami wobec klubu czy partnera, to spotkają się z ostracyzmem, chociaż jak dla mnie powinno tak być, bardziej chodzi mi o to, żeby uświadomić adeptom wspinaczki zagrożenia, z jakimi ten sport jest związany. Część z nich przyciąga właśnie ryzyko, uważają, że to coś fajnego, świeżego, pełnego ekscytacji. Jednocześnie powinni sobie zadać pytanie, czy są gotowi na konsekwencje ewentualnego wypadku? Co będzie, jak ci silni młodzi ludzie nagle znajdą się na wózku, nie odzyskają dawnej sprawności?

Czy będą szukać winnych? Czy są przygotowani na taki scenariusz? Jeżeli uprawiamy ten sport, musimy zaakceptować związane z nim ryzyko bez szukania winnych. Abstrahuję od sytuacji czysto technicznych.

Wtedy wina jest oczywista. Ktoś wystawia gwarancję na sprzęt.

Jeśli nowa lina pęka przy pierwszym locie, sprawa jest jasna – producent ponosi za to odpowiedzialność. Mówię o partnerstwie. Powinniśmy wrócić do tego pojęcia, a nie stawiać na pierwszym miejscu odszkodowania i ubezpieczenia. Jeśli ktoś decyduje się na ten sport, nie może myśleć, jak i kogo będzie za chwilę sądził, musi zdać sobie sprawę, że ryzyko wypadku jest prawdopodobne. Jeśli taka osoba tego nie akceptuje, ok, ale niech zajmie się innym sportem. Tak sprawę widzą nestorzy, tak było u zarania alpinizmu. Zadaj pytanie o ryzyko młodym ludziom, którzy wchodzą dopiero w środowisko, usłyszysz mniej jednoznaczne odpowiedzi.

Może się też zdarzyć sytuacja, że to nie sam poszkodowany, a jego rodzina wystąpi z roszczeniami. Sam wspinacz może by tego nie zrobił, ale przed żoną czy bliskimi bagatelizował ryzyko, więc nikt nie był na nie gotowy. Co wtedy? Faktycznie to znacznie bardziej prawdopodobny scenariusz. Jest standardem, że nie rozmawiamy z bliskimi o potencjalnych ryzykach związanych z naszą działalnością. Z racji funkcji pełnionej w związku zdarzają mi się takie telefony. Dzwonię na przykład do żony uczestnika wyprawy w kanadyjskie Góry Skaliste, który przeleciał się kilka godzin wcześniej z lawiną. Na szczęście obydwaj wspinacze żyją – lawina wyrzuciła ich ze swojego cielska. Zespół wezwał pomoc, udało się przez konsulat uruchomić akcję ratunkową. Chłopaki zostali przetransportowani do szpitala. Stan średnio ciężki, ale stabilny. Przychodzi moment na telefon do bliskich. Dzwonię do żony. Do matki w takiej sytuacji nie wolno, bo byłyby dwie ofiary. Informuję ją, jaka jest sytuacja, daję czas na przetrawienie i proszę o telefon, jeśli będzie mogła i chciała rozmawiać.

Chciała?

Za pół godziny kobieta dzwoni i pyta: „powiedz, czy gdyby ta lawina go nie wypluła, to by zginął?”. Odpowiadam twierdząco, bo to bardzo prawdopodobne. „Wiedziałam, że mnie oszukuje!” – słyszę w słuchawce. „Mówił, że nie ryzykuje, że niebezpiecznie to jest w Himalajach, tam trup ściele się gęsto, a w Kanadzie, w Alpach jest łatwiej, służby ratownicze są pod telefonem”. Klasyka. Facet nie informuje swojej drugiej połówki o możliwych konsekwencjach, tylko – tak jak mówisz – umniejsza ryzyko. Robi to z prostej przyczyny. Nie chce jej martwić, nie chce mieć problemów w domu, więc przenosi ciężar takiej rozmowy na kogoś takiego jak ja. Potem ja rozmawiam z jego małżonką, która jest kompletnie nieprzygotowana na ewentualność wypadku.

I znowu trafiamy w sedno sprawy. Sami wypieramy to ryzyko, ale robimy to też naszym bliskim. Nie mówimy żonom, partnerkom, dzieciom i matkom, że ten sport jest dla nas na tyle ważny, że zaakceptowaliśmy związane z nim niebezpieczeństwo. Nie mówimy, że może stać się nam coś złego, nie mamy żadnej koncepcji na to, co się stanie, jeśli zginiemy w górach lub doznamy poważnego wypadku. Nie mówimy wreszcie, że jeśli do tego dojdzie, to nie będzie to wina klubu, związku, partnera. W górach nie ma winnych. Taki sport. Olbrzymi problem do przepracowania. Jako środowisko powinniśmy uświadomić sobie, że należy o tym rozmawiać z samym sobą, z partnerem, bliskimi. Inaczej przenosimy odpowiedzialność wszelaką: prawną, finansową, emocjonalną na ludzi, którzy tego za nas nie powinni robić. PZA nie wysyła nikogo do Kanady w Góry Skaliste pod pędzącą lawinę, staramy się natomiast wesprzeć ludzi, którzy w tych górach chcą zrobić coś ciekawego. Tego wymaga nasza rola.

Swego czasu powstał pomysł opracowania oświadczeń świadomości ryzyka dla zawodników, uczestników szkoleń czy wypraw. Pracujecie nad tym? Na ile taki dokument jest skuteczny prawnie?

To pytanie do prawników. Opinie, chociażby Marka Wierzbowskiego, który bardzo mocno w tym siedzi, są takie, że co prawda da się skutecznie zapisać w takich oświadczeniach, że świadomie podejmujesz to ryzyko, ale każde oświadczenie tego typu można w trakcie procesu podważyć na wiele sposobów. Zatem trzeba starać się jak najbardziej zabezpieczyć przed ich zakwestionowaniem, kiedy dochodzi do rozprawy. Ale to jest dalszy etap… My ciągle nie powinniśmy myśleć o przeciwdziałaniu roszczeniom, tylko o podnoszeniu świadomości wspinaczy i sportowców powiązanych ze związkiem oraz nakłaniać ich do rozmawiania o tych sprawach z bliskimi, do myślenia, co stanie się z rodziną, dziećmi w przypadku ciężkiego wypadku lub śmierci. Możemy pracować nad takimi oświadczeniami, ale jak już mówiliśmy, nie jesteśmy w stanie przewidzieć reakcji rodzin osób poszkodowanych. Sam nie mam kontroli nad tym, czy moja żona lub córka w chwili rozpaczy i bezradności nie podejmie kroków wbrew kanonowi, który w moim środowisku funkcjonuje.

Jeśli ktoś decyduje się na ten sport,’nie może myśleć, jak i kogo będzie za chwilę sądził, musi zdać sobie sprawę, że ryzyko wypadku jest prawdopodobne. Jeśli taka osoba tego nie akceptuje, ok, ale niech zajmie się innym sportem

Na ile właściwie funkcjonuje, a na ile chciałbyś, żeby funkcjonował?

Ten kanon wymaga odnowy, a właściwie szeregu rozmów i zdefiniowania na nowo. Być może część środowiska powie, że jeśli na wyprawie czy w trakcie zawodów dojdzie do wypadku, są podstawy do roszczeń. Rozmawiajmy o tym, ale też – to moje stanowisko – zarezerwujmy odszkodowania dla sytuacji wyjątkowych. Nie możemy doprowadzić do sytuacji, w której ubezpieczenia OC będą wykorzystywane zamiast NNW. Jeśli chcemy grać fair, to pogódźmy się z ryzykiem i przeznaczmy pewną część dochodu na ubezpieczenie. Bez szukania winnych.

Jeśli nic nie zrobimy w tej kwestii, wszystko, co dotychczas było wartością dla alpinizmu, trafi szlag. Wyobrażam sobie rozmowę pomiędzy partnerami w zespole: A: jedziemy do Moka na weekend? Zapowiadają warun? B: w sumie to super pomysł, nawet mam czas i moc, ale skończyła mi się polisa OC, a nie miałem kasy, by w tym miesiącu wykupić nową, więc nie mogę ryzykować wszystkiego dla jednej drogi.

Jeśli zdecydujemy się pójść w tę stronę, to powinniśmy również zmienić system komend wspinaczkowych. Mały przykład: „możesz iść, ale pamiętaj, że robisz to na własną odpowiedzialność!” i dalej: „informuję Cię, że wymiana komend i przebieg wspinaczki są dla celów rozstrzygnięcia ewentualnych roszczeń nagrywane…”

Partnerstwo działa w dwie strony. Jak kluby i związek mogą pomóc ofiarom wypadków w górach?

Wzajemne zaufanie to najlepsza polisa na wypadek nieszczęśliwego wypadku. Jako klub czy związek jesteśmy w stanie stworzyć dla takiej osoby miejsce pracy, wesprzeć ją w sposób strukturalny, pomóc w rehabilitacji. Powinniśmy takie osoby wspierać w każdy możliwy sposób, taki jest chociażby zamysł Funduszu Berbeki, moim zdaniem powinien być jeszcze wzmocniony. Musimy też poprawić w środowisku świadomość tego, że jeżeli dojdzie do wypadku, jesteśmy zobligowani do tego, żeby składać się na pomoc dla osoby poszkodowanej. Na tym też polega partnerstwo.

Udostępnij wpis

Przeczytaj również