I niewierzący mówią, że w górach odczuwają bliskość Boga

16 września, 2022

Spędził Pan Profesor 50 lat na badaniu psychiki alpinistów. Odkrył Pan, co tkwi
w ich głowach?

Co młodych, wysportowanych ludzi pcha do tego, aby w strasznych mękach,
ryzykując życie, zdobywać najwyższe szczyty? To pytanie ludzie zadają sobie
od wieków. I nie ma jednej, prostej odpowiedzi. Jako psychiatra mogę
jednak wskazać, że alpinistów łączą pewne charakterystyczne cechy. Na
przykład w ich hierarchii wartości to nie życie zajmuje najwyższą pozycję.
Ważniejsze są doznania emocjonalne, ekstatyczne. To osoby uzależnione od
silnych emocji. Większość z nich żyje od wyprawy do wyprawy. Codzienność
jest dla nich tylko łącznikiem, nie celem. Kiedy wracają do domów, z pozoru
funkcjonują normalnie, ale z ich perspektywy jest to „życie na niby”. To są
dla nich okresy abstynencji, podczas których odczuwają głód emocji.


Alpiniści mówią też często: robimy to, by pokonywać swoje słabości.
To klasyczny przykład psychologicznego mechanizmu kompensacji – przez
zmaganie się z przeciwnościami udowadniamy sobie, że jesteśmy wartościowymi,
odważnymi ludźmi. W moich badaniach uczestniczył wybitny
himalaista. Kiedy był w szkole podstawowej, cała klasa pojechała na wycieczkę
na Babią Górę. Wcześniej zbadał ich lekarz szkolny. Jako jedynemu
z klasy lekarz zabronił mu udziału w wycieczce. Chłopiec przeżył mocne
upokorzenie. Do tego stopnia, że kiedy 20 lat później stanął na Noszaku,
najwyższym szczycie Hindukuszu, jego pierwszą myślą było: „udowodniłem
lekarzowi, że się nadaję”. Ale głód wspinania był tak silny, że nie zaprzestał
wspinaczki, nawet gdy zdobył najtrudniejsze wierzchołki w Himalajach. Ten
głód towarzyszył mu aż do śmierci w lawinie pod Mount Everestem.


Czy motywacja do wspinania rodzi się w dzieciństwie?
Zawsze staram się sięgać do korzeni, by zrozumieć, dlaczego te osoby wybrały
alpinizm jako sport (mówię „sport”, ale wspinaczka górska jest czymś więcej;
ma też swój wymiar kulturowy i psychologiczny, bo dotyczy relacji człowieka
z górami). Kiedy zastanawiam się nad tym, dlaczego wybrałem góry – czy też
dlaczego góry wybrały mnie – widzę, że dzieciństwo miało istotny wpływ na moją
psychikę. Urodziłem się w Szczyrku, więc góry otaczały mnie od zawsze. Pamiętam,
gdy jako uczeń szkoły podstawowej pojechałem na wycieczkę do Warszawy
– jakie było moje zdumienie, że są miejsca, gdzie jest płasko, gdzie nie ma gór!
Na studiach w Krakowie wraz z kolegami, 60 lat temu, założyliśmy Studenckie
Koło Przewodników Górskich, które obecnie liczy przeszło tysiąc członków!
W 1966 roku pojechałem w Kaukaz, na Elbrus. I tam na wysokości 5000 m po raz
pierwszy doznałem tego, co robi z nami wysokość i niedostatek tlenu. Miałem
iluzje słuchowe.


Jak te iluzje wyglądały?
Zgrzyt czekana wbijanego w lód zamieniał się w piękną melodię, która powoli
oddalała się ode mnie. Wbiłem czekan raz jeszcze i usłyszałem to samo.
Jako lekarz zdałem sobie sprawę, że ta melodia naprawdę nie istnieje. Że to
zaburzenia percepcji słuchowej. Oprócz tego miałem poczucie zupełnego
osamotnienia, zamknięcia w sobie, niemal autystycznego.

Kiedy wróciłem z wyprawy, opowiedziałem o tym mojemu mistrzowi, Antoniemu
Kępińskiemu. Profesor zachęcił mnie, abym w pracy doktorskiej (później
również habilitacyjnej) zajął się zaburzeniami psychicznymi w warunkach
stresu dużych wysokości. Wówczas była to terra incognita; nie było naukowych
opracowań dotyczących reakcji mózgu u osób przebywających na ekstremalnych
wysokościach.
Spędziłem w Ameryce Łacińskiej kilkanaście lat, w tym kilka na dużej wysokości.
Prowadziłem obserwacje nad aklimatyzacją człowieka do życia na dużej
wysokości. Za sprawą moich publikacji długo byłem nieakceptowany przez
część środowiska górskiego jako ten, który „szuka dziur w mózgu alpinistów”.
Badania prowadziłem w Hindukuszu, potem w Andach, w prowizorycznych
warunkach, w wysokogórskich schronach. I góry, i badania zawładnęły mną
bez reszty. Przypłaciłem to własnym zdrowiem – mam rozrusznik serca. Serce,
przyzwyczajone do wysokogórskich warunków, nie potrzebowało już tyle tlenu
na nizinie, więc w normalnych warunkach zwalniało swój rytm nawet o połowę,
do granic omdlenia.

Musi mieć Pan jednak satysfakcję: Pana badania, wówczas pionierskie,
znajdują dziś potwierdzenie w publikacjach innych naukowców.

Współczesna technika pozwala na bieżąco, np. przez elektrody zamontowane
w kaskach, monitorować pracę mózgu wspinaczy stających na szczycie Mount
Everestu. I owszem, najnowsze badania naukowców z Japonii, Niemiec czy Hiszpanii
potwierdzają moje obserwacje. Ale czy odczuwam satysfakcję? Jako naukowiec
pewnie tak. Ale mam też poczucie porażki, bo niewiele te prace przyniosły
w praktyce. Prowadziłem badania w konkretnym celu: aby zapobiec śmiertelnym
wypadkom w górach. A ich liczba rośnie, nie maleje. Owszem, mogę tłumaczyć
sobie, że rośnie też liczba ludzi uprawiających wysokogórski trekking. Niemal
połowa moich kolegów i koleżanek, których badałem, już nie żyje.

Jak Pan sobie z tym radzi?
(Długie milczenie). Oprócz poczucia ludzkiego żalu i smutku, zawsze staram się
dojść do tego, dlaczego to się wydarzyło. Każdy przypadek szczegółowo analizuję.
Niełatwo się z górską śmiercią pogodzić. Są wśród nich tacy, którzy w górach
uratowali mi życie. Nigdy nie zapomnę świetnego himalaisty, filmowca wypraw
wysokogórskich Stanisława Jaworskiego. Po powrocie z wyprawy w Hindukusz
otrzymał zamówienie na realizację filmu o śmierci w górach. Zadzwonił do mnie,
czy pomogę mu w pracach nad scenariuszem. Przyjechał do Krakowa, wspólnie
napisaliśmy scenariusz. Z tym pomysłem wyruszył w Himalaje, na Manaslu.
Wisiał w uprzęży, na linie zawieszonej do stanowiska, i wychylony filmował
himalaistów, którzy byli nad nim. Lina urwała się. A on dalej filmował. Jak go
znam, trzymał kamerę, dopóki nie upadł. Zginął na miejscu. I tak, w niezamierzony
sposób, nakręcił film… o własnej śmierci. To było w 1983 r.

Tym trudniej mi zrozumieć, co widzicie w tym alpinizmie?
Nie da się tego zrozumieć, jeśli analizujemy wyłącznie sferę psychologiczną.
Istota wspinaczki górskiej sięga bowiem znacznie głębiej; do sfery kulturowej,
religijnej. Dotyka mistycyzmu. Proszę zwrócić uwagę, gdzie kierujemy
głowę, modląc się? Ku górze. W wierzeniach wielu ludów niedostępne szczyty
były traktowane jako siedziby bóstw, jako górskie sanktuaria. Potwierdzają to
ofiary, głównie z dzieci, składane na szczytach gór, przede wszystkim w Andach.
Ludzie od wieków traktowali góry jako łącznik z Bogiem. Z relacji badanych
wynika, że wizje w górach mają często charakter mistyczny czy wręcz religijny.
Niektórzy mówią, że rozmawiali z Bogiem, spotkali swojego Anioła Stróża. Inni,
i to także osoby niewierzące, relacjonują, że w górach odczuwali bliskość Boga.


Jak niewierząca osoba może mieć tego typu doświadczenie?
W tym właśnie kryje się magia gór. Niedawno Kraków odwiedził mój kataloński
przyjaciel, lekarz i himalaista, José Antonio Pujante. To agnostyk, autor książki
„Nie widziałem Boga na szczycie Everestu”. Opowiada jednak, że kiedy schodził
z Aconcagui, najwyższego szczytu obu Ameryk, zbłądził we mgle i zboczył ze
szlaku. Postanowił przeczekać na poprawę pogody w osłonie skały, bo rozpętał
się „biały wiatr”, zwany „viento blanco”, niosący drobne kryształki lodu. Każdy
oddech w tych warunkach oznacza wciągnięcie tych kryształków do płuc, co
powoduje skurcz oskrzeli i pozbawia nas możliwości oddechu. Kryształki lodu
oblepiły ciało Pujante do tego stopnia, że był opancerzony lodem. Nie mógł się
ruszyć, był fizycznie sparaliżowany. Opowiadał, że odczuwał ból tak silny, że gdyby
tylko był w stanie sięgnąć do plecaka po scyzoryk, podciąłby sobie żyły, żeby
skrócić cierpienie. Przez cały czas, dopóki nie zapadł w śpiączkę z wychłodzenia,
pozostawał w psychozie: rozmawiał z nieżyjącym od 10 lat ojcem, ze swoimi
przyjaciółmi, miał mistyczne wizje. Jakimś cudem przeżył noc i następnego dnia
znalazła go ekipa ratunkowa. O tym doświadczeniu napisał w książce, że nigdy
w życiu nie zaznał tak namacalnej bliskości Boga.


Pan doświadczył kiedyś podobnych wizji w stanie wychłodzenia?

Tak. Przez rok pracowałem w La Paz, stolicy Boliwii, jako lekarz polskich inżynierów
budujących hutę szkła płaskiego. Jednocześnie współpracowałem

z Boliwijskim Instytutem Medycyny Górskiej. Zbliżał się sylwester, moi współpracownicy
planowali różne rozrywki, a ja pomyślałem, że skoro mam 4 dni
wolnego, to wyruszę w samotną podróż motocyklem po pustkowiach płaskowyżu
Altiplano. To było gdzieś, gdzie spotykają się granice Boliwii, Chile
i Peru. Z wojskowej mapy wynikało, że powinienem natrafić na indiańską osadę,
w której mógłbym przenocować. Zamiast indiańskiej wioski trafiłem na… rzekę
bez mostu. Postanowiłem wejść do niej i poszukać miejsca, gdzie nurt jest płytki,
żeby przeprowadzić motocykl na drugą stronę. Zapaliłem silnik w nadziei,
że maszyna mnie „wyciągnie” na drugi brzeg. Ale na środku rzeki porwał mnie
nurt – wpadłem pod wodę, motocykl również. Dodam, że była już noc, wysokość
ponad 4500 m, temperatura spadła poniżej zera.
Wyciągnąłem jakoś motocykl, ale nie było mowy o jego uruchomieniu. Nie miałem
też namiotu, więc noc spędziłem pod płachtą biwakową. Jak okazało się nad
ranem, przysypała mnie gruba warstwa śniegu, przez co oddychałem powietrzem
jeszcze bardziej ubogim w tlen, niż wskazywałaby na to wysokość. Doznałem
wychłodzenia, miałem iluzje słuchowe. Słyszałem głosy kolegów z poprzednich
wypraw, którzy kpili ze mnie lub podtrzymywali mnie na duchu. A ja byłem tylko
biernym słuchaczem; nie miałem możliwości ustosunkowania się do tych iluzji.

Rozumiem, że Pan cały czas miał świadomość, że to tylko iluzje?
Nie do końca. Jednak brałem te głosy za rzeczywiste. Na szczęście rano okazało
się, że obok była wioska indiańska, jej mieszkańcy nakarmili mnie, zaprosili do
siebie, żebym się ogrzał, odpoczął, naprawił motor. Moje doświadczenie z Altiplano
to zresztą klasyka choroby wysokościowej. Statystyki z ostatnich lat pokazują,
że do większości wypadków w wysokich górach nie dochodzi z przyczyn technicznych

– lawiny, wpadnięcia do szczeliny lodowca, ale ich powodem jest
właśnie choroba wysokościowa i jej powikłania.

Sama też miałam objawy choroby wysokościowej, właśnie na boliwijskim
Altiplano. Ale skończyło się na bólach głowy, szybszym biciu serca i nocnych
dusznościach.

To charakterystyczne objawy łagodnej choroby górskiej. Dotykają one niemal
każdego, kto przekroczy wysokość 4000 m, szczególnie bez wcześniejszej aklimatyzacji.
Niektórzy odczuwają dolegliwości już na wysokości tatrzańskich
szczytów, czyli koło 2500 m. Mniejsza zawartość tlenu w powietrzu powoduje
często zawroty głowy, brak apetytu, problemy ze snem. Zmniejsza się też zdolność
koncentracji uwagi, zapamiętywania, stajemy się apatyczni, brakuje nam
refleksu, spostrzegawczości. Na takich wysokościach kobiety z nizin mogą mieć
problemy z płodnością. Kiedy przebywałem w La Paz, zaleciłem dwóm małżeństwom,
które bezskutecznie starały się o dziecko, urlopowy wyjazd w doliny.
I faktycznie, w obu przypadkach kobietom udało się zajść w ciążę.
Kolejny etap wiąże się z niedotlenieniem organizmu, zwłaszcza mózgu. Pojawia
się afazja, czyli trudności z wysłowieniem się (charakterystyczne również
dla osób po udarach). Upośledzona jest orientacja w miejscu i czasie, spada
zdolność logicznego myślenia i podejmowania decyzji, zachowanie staje się
irracjonalne, pojawiają się omamy, czyli halucynacje. Zanika poczucie tożsamości.
Alpinista traci świadomość, kim jest i po co tu jest. Irracjonalne zachowania
i decyzje podjęte w tym stanie mogą okazać się tragiczne. Do tego dochodzą
najgroźniejsze powikłania choroby górskiej: wysokościowy obrzęk płuc, a także
mózgu. W przypadku tego pierwszego płuca zalane są płynem, człowiek się
dusi i umiera podobnie jak topielec. W przypadku obrzęku mózgu dochodzi do
wzrostu ciśnienia śródczaszkowego i utraty świadomości. Ucisk na mózg może
spowodować wgłobienia pnia mózgu [przemieszczenie się części mózgowia –
przyp. red.] i natychmiastową śmierć. Z praktyki alpinizmu wiemy, że nie ma
na to skuteczniejszego lekarstwa niż natychmiastowa ewakuacja z wysokości.
Nie zawsze jest to możliwe w trudnej scenerii wysokich gór. Dlatego krytycznie
oceniam zdobywanie ośmiotysięczników w stylu alpejskim, a więc bez odpowiedniej
aklimatyzacji. Powolne, wieloetapowe przystosowanie się do wysokości
skutecznie łagodzi objawy choroby wysokościowej, a tym samym zapobiega
trwałym uszkodzeniom mózgu.

Pan kiedyś uratował chłopaka z obrzękiem mózgu.
To był 19-letni student medycyny, Boliwijczyk, który przyleciał z Santa Cruz
(400 m n.p.m.) do La Paz (4105 m). Już na lotnisku na krótko stracił przytomność.
Po zjeździe do niższej dzielnicy miasta ponownie omdlał i zabrano go do szpitala.
Wezwano mnie na konsultację, gdzie zastałem chorego w ciężkim stanie. Był
nieprzytomny, siny, miał drgawki padaczkowe. Lekarze podejrzewali, że chłopak
miał wylew albo zatruł się narkotykami. Po zbadaniu stwierdziłem, że cierpi
na wysokościowy obrzęk mózgu. Zaleciłem natychmiastowy transport lotniczy
na mniejszą wysokość. Dotarliśmy do prezydenta kraju, prosząc o przydzielenie
samolotu wojskowego, i choć tę zgodę uzyskaliśmy, to pilot nie odważył się wykonać
nocnego lotu. Na szczęście rodzina chorego wynajęła awionetkę sanitarną.
Ruszyliśmy o świcie z chorym w stanie agonalnym. Poleciałem z nim, bo żaden
z boliwijskich lekarzy się na to nie odważył.
Kiedy przekroczyliśmy Andy i wlecieliśmy nad dżunglę, poprosiłem pilota, by
obniżył wysokość lotu. Po rozhermetyzowaniu kabiny zdjąłem chłopakowi maskę
z tlenem. Jego oddech szybko się ustabilizował, sinica ustąpiła. Po dwóch dniach
w miejscowej klinice chory odzyskał przytomność. Badania specjalistyczne dwa
tygodnie później nie ujawniły uszkodzeń mózgu. Kilka lat później na Międzynarodowym
Kongresie Medycyny Górskiej we Francji dowiedziałem się, że był
to prawdopodobnie pierwszy przypadek uratowania pacjenta z wysokościowym
obrzękiem mózgu. To historia, którą wspominam z satysfakcją, jako jedną
z najpiękniejszych przygód w praktyce lekarza. Uratowałem chłopakowi życie.


Czy później skończył medycynę?
Tego nie wiem. Ale nie sądzę, gdyż medycynę można studiować tylko w dwóch
boliwijskich miastach: w La Paz i w Cochabamba. Oba położone są na dużej wysokości.
Chciałem zaoferować mu studia medyczne w Polsce. Poprosiłem ówczesnego
ministra edukacji o przyznanie mu stypendium i taką zgodę uzyskałem.
Ale ostatecznie chłopak stchórzył i do Polski nie przyjechał.


To jest jednak inna półkula. Też bym się obawiała wyjechać na kilka lat, zostawić
wszystko.

To nie tylko inna półkula, a przede wszystkim – inna kultura. Nieraz trudna
do pojęcia dla Europejczyka. Indianie wierzą w magię i uprawiają szamańskie
rytuały uzdrawiające. Nie przez przypadek w tym świecie stworzono literacki
nurt realizmu magicznego. Tubylcy mają inną niż my percepcję czasu. Doświadczyłem
tego podczas ceremonii Mari Mari Peni, czyli Witaj Bracie, kiedy Indianie
Mapuche, przyjmując mnie jako swego brata, potraktowali mnie jak przybysza
z innego czasu.
Tę zaburzoną percepcję widać choćby po słowie mañana, które oznacza i „jutro”,
i „rano”. Słynne mañana oznacza tyle, ile w bliżej nieokreślonej przyszłości.

Jutro, pojutrze, za tydzień. Może oznaczać niemal wszystko. W Andach nie warto
umawiać się na konkretną datę, godzinę. Jeśli autobusy jeżdżą w czwartki, to
nie można mieć pewności, że będzie to akurat najbliższy czwartek. Indianie
przesiadują spokojnie, biesiadują, żują liście koki i… cierpliwie czekają, aż „ten”
czwartek nadejdzie.
Doświadczyłem tego, przebywając zarówno wśród mieszkańców Andów, jak
i w piekle amazońskiej dżungli. W latach 1973-1974 pojechaliśmy na wyprawę
w Andy Patagonii. Ekspedycja miała trwać 4 miesiące, a trwała 14! Połowa z dziesięciu
uczestników nie dotrwała do końca. Jednemu umierała w Krakowie matka,
więc złożyliśmy się na bilet powrotny, żeby zdążył się z nią pożegnać. Od innego
kolegi odeszła żona, wracał więc do Polski już jako wolny mężczyzna. Jeszcze
inny w drodze powrotnej, na statku, ożenił się z Polką spotkaną nad jeziorem
Titicaca. W Patagonii przeżyliśmy trwające niemal 2 miesiące huragany. Jeden,
w bazie pod Fitz Royem, tak gwałtowny, że na naszych oczach poryw wiatru
uniósł w powietrze taflę wody z jeziora. Spore drzewa wyrwane z ziemi fruwały
w powietrzu. Jeden z kolegów nie wytrzymał naporu wiatru i… oszalał. Oddalił się
od bazy wyprawy, na szczęście został odnaleziony przez straż parku narodowego
w sercu argentyńskiej pampy. Podczas tej wyprawy doświadczyliśmy różnych
wymiarów ludzkiej egzystencji: miłości i nienawiści, heroizmu i tchórzostwa,
przyjaźni i zdrady. Cała dziesiątka została naznaczona piętnem wielkiej przygody
i ekstremalnego stresu. Wróciliśmy do kraju ci sami, ale już nie tacy sami.
To odmieniło nas na zawsze.
Jeśli więc pyta Pani, co my widzimy w tych górach, to mogę powiedzieć, że tę
przedziwną mieszankę udręki i ekstazy. Ale też spotkania z Bogiem i spotkania
ze śmiercią. Koloryt tych doświadczeń jest indywidualnie zróżnicowany. Wanda
Rutkiewicz, jedna z badanych przeze mnie osób, podjęła w krytycznym czasie
decyzję, że bez śpiwora i bez kuchenki zostaje na samotnym biwaku, na wysokości
ponad 8000 m. Musiała mieć świadomość, że nie przeżyje, kiedy powiedziała do
swojego meksykańskiego partnera: wracaj beze mnie. Nie odnaleziono jej ciała.
Dlatego jej matka do końca życia nie uwierzyła, że Wanda zginęła w górach.


Tu nasuwa się pytanie o etykę w górach. Czy Carlos Carsolio miał prawo
zostawiać Wandę Rutkiewicz samą? Czy Adam Bielecki, schodząc w 2013 roku
z Broad Peak, miał prawo zostawić Tomasza Kowalskiego i Macieja Berbekę?

Popełniamy błąd, oceniając zachowanie i decyzje himalaistów w górach z perspektywy
gabinetu lekarskiego czy kancelarii adwokackiej. Większość osób na
ekstremalnych wysokościach ma ograniczone lub zaburzone zdolności percepcyjne,
zaburzenia orientacji, a nawet świadomości. Gdyby pozostawienie
słabszego alpinisty bez opieki było przestępstwem, to przypuszczam, że wielu
psychiatrów wnioskowałoby o zastosowanie kryteriów niepoczytalności. Nie
dziwię się Bieleckiemu, że po powrocie z wyprawy, kiedy osądzano go publicznie,
miał poczucie głębokiej krzywdy, niezrozumienia, nieuzasadnionej krytyki.


Moje pytanie brzmi inaczej: czy jest winny tego, że zostawił kolegów bez
pomocy?

W oparciu o wiedzę, jaką posiadamy, Komisja Etyczna może przeprowadzić
ekspertyzę psychologiczno-etyczną każdego z przypadków, na podstawie
której można będzie ustalić stopień odpowiedzialności za wypadek w górach,
zwłaszcza wypadek śmiertelny. Można przyjąć z dużym prawdopodobieństwem,
że kondycja psychiczna alpinistów na ekstremalnej wysokości nie pozwala na
w pełni krytyczną ocenę rzeczywistości, a tym samym nie można ich obciążać odpowiedzialnością.
Równie ważny jest aspekt etyczny związany z pozostawieniem
słabszego uczestnika wyprawy bez opieki. Zdarza się, że uczestnicy wyprawy
zawierają rodzaj paktu: przed wejściem w góry umawiają się, czy w razie utraty
sił zostają z poszkodowanym, czy też kontynuują wspinaczkę lub wycofują się
do bazy. Wielu himalaistów podejmuje taką decyzję, choć nieraz może to być
decyzja o samobójstwie.


Bielecki powtarza, że ludzie, którzy nie byli w wysokich górach, nie mają prawa
go oceniać. Że tam, w strefie śmierci, każdy krok jest walką o życie. Ale z drugiej
strony mamy relację zakopiańskiego skialpinisty Jędrka Bargiela, który mówi: to
takie same góry jak nasze, tylko mniej tlenu. Braterstwo liny tam obowiązuje.

Nadzwyczajna fizjologia Bargiela pozwala mu w miarę normalnie funkcjonować
na 8000 m. Należy do fenomenów dużych wysokości. Mogę jednak z całym
przekonaniem stwierdzić, że zdecydowana większość ludzi nie jest w stanie
normalnie funkcjonować w tak ekstremalnych warunkach. Wysokość powoli
zabija człowieka. Himalaiści są w pewnym sensie wizjonerami. Przekraczają
granice, których człowiek racjonalny przekraczać nie powinien.

Rozmawiała: Maria Mazurek, „Gazeta Krakowska”
Zdzisław Jan Ryn
Urodził się w 1938 roku w Szczyrku. Profesor nauk medycznych Collegium Medicum Uniwersytetu
Jagiellońskiego, lekarz psychiatra (uczeń prof. Antoniego Kępińskiego), a także: publicysta, podróżnik,
alpinista, badacz choroby wysokościowej i psychiki alpinistów (ich snów, wizji, samopoczucia) oraz
dyplomata – był ambasadorem Polski w Chile i Argentynie.

Udostępnij wpis

Przeczytaj również