Bernadette McDonald o sobie i o nowej książce – biografii Wojtka Kurtyki

10 kwietnia, 2018

 

 width=
Fot. bernadettemcdonald.ca
                                                                                                                                                                    

Bernadette MacDonald. Z pochodzenia córka farmera, z wykształcenia wszechstronny muzyk, z pasji podróżniczka i alpinistka, i od dziecka miłośniczka dzikiej przyrody. Przez dwadzieścia lat była dyrektorką filmowego festiwalu w Banff, który z jej inspiracji stal się wydarzeniem szeroko pojętej światowej kultury górskiej. Autorka kilku nagrodzonych na świecie książek poświęconych ludziom gór. Wojtek Kurtyka nazwał ją dobrą wróżką polskiego himalaizmu.

Rozmawia Ludwik Wilczyński

Z rozmów z Tobą pamiętam, że góry to dla Ciebie nie tylko temat literacki, ale i część życia. Dla czytelników „Taternika” oczywiste jest pytanie: jaka była Twoja droga do gór? Twoja młodość to przecież nizinny Saskatchewan?

Bernadette McDonald: To prawda, dorastałam na farmie w Saskatchewan. Dużo przestrzeni – kilkaset hektarów, dużo słońca i wiatru, ale i dużo pracy. Zimą pracy było mniej, wtedy stawałam się zapalonym czytelnikiem. Jedną z książek, w której się zakochałam, była „Heidi”. Chciałam mieszkać na farmie wysoko w Alpach, za dnia biegać po alpejskich łąkach, nocą spać na strychu…

Prawdziwe góry po raz pierwszy zobaczyłam, kiedy miałam 11 lat. Pojechaliśmy całą rodziną na zimowy wypad do Kolumbii Brytyjskiej i pierwszą noc po drodze spędziliśmy w Banff. Byłam zauroczona. Poszliśmy z tatą na wieczorny spacer po miasteczku, świat wokół mnie wyglądał idealnie: iglaki pokryte miękkim puchem, śnieg nie szalał na wietrze jak u nas na preriach, szczyty górowały nad miasteczkiem w świetle księżyca… Poczułam, że góry to będzie moje miejsce – może nie będę mieszkać z dziadkiem na farmie w Alpach, ale gdzieś, w jakiś sposób musiałam zrealizować to marzenie.

To oczywiście zabrało trochę czasu. Gdy miałam 16 lat, pojechałam na studia do stanu Waszyngton, z okien akademika miałam widok na Mount Rainier. Tam odkryłam wycieczki górskie, piesze i narciarskie. Potem była letnia praca w kanadyjskich Górach Skalistych, gdzie zaczęłam się wspinać w górach i skałkach. Razem z moim chłopakiem (później mężem) pojechaliśmy na północ, na terytorium Jukon, i całe lato spływaliśmy canoe wielkimi rzekami.

Potem przenieśliśmy się do Parku Narodowego Jasper, gdzie mieszkaliśmy w odosobnionej strażnicy parkowej w pobliżu pola lodowcowego Columbia. Mój chłopak pracował już wtedy jako strażnik w parku, mieliśmy więc nieograniczony wstęp na jego teren. Uczyłam muzyki i również pracowałam w parku, mieliśmy więc sporo czasu. Przez cały sezon jeździliśmy na rajdy konne w terenie, mogliśmy wyjść z domu na nartach i iść przez 10 dni, ani razu nie przecinając drogi, zewsząd otaczało nas wspinanie – w lodzie, w śniegu, w skale. To był po prostu raj…

Potem, kiedy przenieśliśmy się w okolice Banff, przestałam uczyć muzyki, a zaczęłam pracować w górach, przez co zanurzenie we wspinaczkowym stylu życia nabrało nieco bardziej międzynarodowego powabu – pracując, podróżowałam do miejsc, w których poznawałam ludzi poprzez wspinanie, wędrówki, narty. Rzeczywiście znalazłam swoją drogę do gór i pozostają one ważną częścią mojego życia.

A co z muzyką? Czy była ona dla Ciebie ograniczeniem (to moje doświadczenie), czy też inną ścieżką do wolności? Innymi słowy, czy muzyka była Twoim wyborem?

Co do muzyki… Naukę muzyki zaczęłam dość wcześnie i był to zdecydowanie mój wybór. Na początku był to fortepian, potem śpiew, teoria, kontrapunkt, historia, organy, harmonia…. wszystko, co przygotowuje do kariery muzyka. Chodziłam do szkoły muzycznej z internatem, co było wspaniałe, ponieważ w każdej wolnej chwili miałam dostęp do sal ćwiczeń. Zrobiłam licencjat na wydziale instrumentalnym, a następnie studia magisterskie z teorii muzyki.

W tamtym czasie muzyka to było coś więcej niż „zainteresowanie” – to był styl życia. Aż wreszcie było jej za dużo. Przez wiele lat miałam okropne poczucie winy, jeżeli przez cały tydzień nie ćwiczyłam co najmniej sześć godzin dziennie. Ciężko było zwłaszcza latem, w okresie wakacji, bo będąc z daleka od swojego fortepianu, mogłam tylko starać się powtarzać nuty na plaży, udając, że odgrywam je na pianinie narysowanym w piasku. Naprawdę żałosne…

Na początku muzyka była drogą do wolności, ale czasami okazywała się być więzieniem. Niemniej jednak z tej obsesji wyniknęło mnóstwo cudownych rzeczy. Przede wszystkim – głęboka fascynacja muzyką i jej dogłębne zrozumienie. Mogłabym godzinami mówić o perfekcji sonaty b-moll na fortepian Schuberta, „Wariacji Goldbergowskich” Bacha, kwartetów smyczkowych Bartóka czy wariacji fortepianowych Weberna, ale nie będę Cię zanudzać.

Innym pięknym wspomnieniem z lat koncertowania jest intensywność przyjaźni zawartych przy okazji jeżdżenia po kraju z koncertami muzyki kameralnej. Jeszcze inną korzyścią z poważnego studiowania muzyki jest nauka samodyscypliny. Natomiast niefortunne jest to, że teraz, ilekroć siadam do fortepianu, czuję się nie na miejscu, jestem zawiedziona swoją grą. I nigdy nie wystąpiłabym publicznie.

W miejscach takich jak Góry Skaliste natura jest wciąż groźniejsza dla człowieka niż vice versa. „Mogliśmy wyjść z domu na biegówkach lub skiturach i iść przez 10 dni, ani razu nie przecinając żadnej drogi” – dla nas to brzmi jak fragment powieści Jacka Londona… Czy poza wspinaniem spotykały Cię tam jakieś niebezpieczne sytuacje?

Wyobrażam sobie, że takie opisy mogą się wydawać dziwne, może nieco naciągane. Ale nie są naciągane. Wiele razy, przemierzając dzikie tereny na nartach, w canoe czy na koniu, doświadczałam innego wymiaru upływającego czasu. Bez względu na środek transportu, dzień za dniem robisz mniej więcej to samo. Wstajesz, zapalasz ogień, przygotowujesz śniadanie, pakujesz canoe, konia albo plecak, przypinasz narty, siodłasz konia albo spuszczasz canoe na wodę i w drogę. To prawie jak medytacja, ale oczywiście niepozbawiona ryzyka.

Muszę przyznać, że w górach Europy odczuwam pewnego rodzaju odprężenie, ponieważ mogę mieć pewność, że nie padnę ofiarą niedźwiedzia grizzly czy pumy. Tu, w Kanadzie człowiek nie znajduje się na szczycie łańcucha pokarmowego, a to zasadniczo zmienia sposób doświadczania natury. Odczuwa się pewien rodzaj świadomości, uważności, dzięki którym każdy zakręt przemierzanego szlaku nabiera innego wymiaru. Obecność dzikich zwierząt wyznacza sposób budowania obozu czy przechowywania jedzenia. Jestem daleka od umniejszania znaczenia tych doświadczeń, traktuję je jako dar.

 width=
Bernadette MacDonald z Wojtkiem Kurtyką  Fot. Adam Stępień/Agencja Gazeta

Rozmawialiśmy o muzyce, górach, eksplorowaniu dzikiej natury, przejdźmy więc do literatury. Kiedy zaczęłaś pisać?

Wydaje mi się, że pierwsze próby literackie podejmowałam bardziej z perspektywy czytelnika, ponieważ na uniwersytecie zrobiłam również dyplom z literatury angielskiej – to chyba był mój sposób na „odreagowanie” po całym tym ćwiczeniu. Mówię serio! Jeżeli chodzi o prawdziwe pisanie, to pierwsza próba polegała częściowo na pisaniu, a częściowo pracy redaktorskiej.

W roku 2000 w Banff zorganizowaliśmy wydarzenie o nazwie Banff Mountain Summit, w ramach którego poprosiliśmy 32 osoby, które w przeszłości były gośćmi lub prelegentami na Banff Mountain Festival, aby wróciły do Banff i wzięły udział w wielkim wydarzeniu obejmującym wykłady, dyskusje panelowe, aktywności towarzyskie, wystawy oraz niesamowitą imprezę na zakończenie. Jednym z projektów był zbiór esejów, napisanych przez naszych gości: Hillary’ego, Messnera, Scotta, Destivelle, Hill, Heckmaira, Boningtona, Cassina, Wielickiego, Hornbeina itd.

Było to niesamowite grono i niezwykły zbiór. Jako że całe wydarzenie miało upamiętniać 25. rocznicę powstania Banff Festival, na potrzeby tej książki napisałam historię festiwalu, lokalny fotograf zrobił serię czarno-białych portretów autorów, a „National Geographic” to opublikował.

Natomiast pierwszym poważnym projektem, gdzie byłam odpowiedzialna za całość tekstu, była biografia Elizabeth Hawley, kobiety, która w latach 50. zamieszkała w Katmandu – sama, bez mężczyzny – i po latach stała się słynną kronikarką wspinaczek himalajskich w Nepalu. Biografia ta została opublikowana w 2005 r. przez Mountaineers Books, a następnie kilka lat temu wznowiona przez inne wydawnictwo pod zmienionym tytułem. Jak wiesz, od tamtej pory moje pisanie nabrało rozpędu, choć nie było to planowane.

Czy przed poważnym debiutem literackim, jako nastolatka, próbowałaś swoich sił w poezji, prozie lub komponowaniu?

Nie. Prowadziłam dziennik, ale tak naprawdę nigdy nie miałam motywacji do samodzielnej twórczości, nawet jako muzyk. Wydaje mi się, że byłam tak zajęta terminowym wykonywaniem przeróżnych zadań w edukacji muzycznej, w tym zadań pisemnych, że stworzenie czegoś swojego nigdy nie przyszło mi do głowy.

Prowadzenie dziennika jest moim zdaniem świetnym ćwiczeniem pisarskim…

Bernadette, Twoim zdaniem, jaki etap pracy nad nową książką jest najtrudniejszy, a który jest dla Ciebie najważniejszy?

Zaczynasz zadawać bardzo trudne pytania. Wydaje mi się, że najtrudniejszym etapem w pracy nad książką – każdą książką, nie tylko tą – jest moment, w którym muszę poradzić sobie z faktem, że – chociaż robię, co w mojej mocy – efekt końcowy nigdy nie sprosta moim pierwotnym oczekiwaniom. Być może jest to pozostałość mojego życia jako muzyka… te niemożliwe do spełnienia oczekiwania. W przypadku biografii Elizabeth Hawley w szczególny sposób czułam – i nadal czuję – że możliwość napisania tej książki była wielkim darem. Podobnie jak to, że Wojtek Kurtyka chciał ze mną współpracować, chociaż w przeszłości odmówił wielu ludziom.

Byłam przekonana, że stworzę arcydzieło godne geniuszu napędzającego jego życie. A potem na pewnym etapie zorientowałam się, że – pomimo moich dobrych chęci – książka pozostanie książką: zbiorem słów, fraz, zdań i akapitów, i jedyne, co mogę zrobić, to napisać je najlepiej, jak potrafię, tak aby stworzyć możliwie płynną narrację, aby opisywane fakty były jak najbardziej zgodne z rzeczywistością i aby za pośrednictwem moich słów czytelnikowi objawił się bohater opowieści. Wszystko to się zgadza, ale właśnie to jest ten moment, w którym zdaję sobie sprawę, że proces twórczy nie jest perfekcyjny, że rezultat nie będzie perfekcyjny i że po prostu muszę się z tym pogodzić. Wydaje mi się, że w przypadku tej książki ten moment nadszedł w okolicach szóstej wersji rękopisu. Stworzyłam chyba co najmniej dwanaście kompletnych wersji, więc przezwyciężyłam kryzys, ale był to zdecydowanie bardzo trudny moment.

Wydaje mi się, że najważniejszą częścią tej książki jest jej końcowy fragment – rozdział zatytułowany „Metaphysical Think Tank”. Jest to fraza Twojego, Ludwiku, autorstwa, która zawsze mi się podobała, ponieważ tak pięknie podsumowuje złożoną, pełną sprzeczności i zawsze ciekawą świata postać, jaką jest Wojtek Kurtyka. To właśnie w tym rozdziale zbieram szereg motywów, które przewijają się w całej książce, i to właśnie tu następuje ostateczna synteza poszczególnych wątków jego charakteru. Był to dla mnie jako autorki ryzykowny zabieg, ponieważ akcja „zatrzymuje się”, a refleksje stają się dość poważne. Ale uważam, że jest to najważniejszy rozdział w całej książce, ponieważ pokazuje wewnętrzną złożoność charakteru Wojtka.

Wojtek sam uważa się za perfekcjonistę. Czy dla Ciebie jako autorki książki biograficznej jest to dodatkowa motywacja do zachowania rzetelności i dokładności, czy też raczej nieznośna przeszkoda?

Wydaje mi się, że z poprzednich odpowiedzi wynika, że w moim procesie twórczym istnieje element perfekcjonizmu, a dokładność i rzetelność są produktami perfekcjonizmu. To dziwne, bo tak naprawdę szczycę się tym, że NIE jestem perfekcjonistką.

Wiem, jak destrukcyjne następstwa może mieć ta skłonność. A jednak… jednak mam wielkie poczucie odpowiedzialności, chciałam stworzyć możliwie dokładny i dogłębny opis życia tej postaci i refleksji nad nim. A że nie będą one perfekcyjne? No cóż, takie chyba jest życie…

Promocja polskiego wydania Twojej książki o Wojtku „Kurtyka. Sztuka wolności” odbędzie się w Warszawie 30 stycznia. Ile razy odwiedziłaś Polskę w ostatnich latach?

Nie wiem, ile razy odwiedziłam Polskę. Pierwszy raz byłam tu jeszcze na początku lat 90., to chyba był rok 1994, kiedy pomagałam w organizacji festiwalu filmowego w Katowicach, i kiedy wykluwała się idea książki „Freedom Climbers”. W w ostatnich latach byłam w Polsce co najmniej 10 razy. Większość tego czasu poświęciłam na pracę, ale udało mi się przeżyć kilka magicznych dni w Tatrach, zarówno na wędrówkach, jak i na wspinaniu, a ostatnio również na kajakach na Mazurach. Polska to piękny kraj i bardzo jestem szczęśliwa, że mam tyle powodów, by tu wracać.

Miło to słyszeć. Dziękuję za wywiad w imieniu czytelników „Taternika”.

Z angielskiego przełożył Krzysztof Wilczyński.

 

Udostępnij wpis

Przeczytaj również