Pożegnania „Ewa”

10 kwietnia, 2020

28 marca 2019 roku minął rok, odkąd na mojej półce z książkami pojawiło się zdjęcie Ewy Matuszewskiej – pisarki i dziennikarki, mojej przyjaciółki. Na zdjęciu jest Ewa z psem, zwanym Misią. Misia zupełnie nie wiedziała, o co chodzi, i przyjmowała fakt bycia matroną, zamiast faktycznym lordem. Od początku bardzo lubiłam to zdjęcie, ale nie uważałam, że muszę je mieć na wierzchu na honorowym miejscu. Półki są na książki, a nie na zdjęcia, nawet najbliższych nam osób. Zanim pojawiło się na półce, walało się między papierami.

Rozmawiałyśmy prawie codziennie w czasie porannej kawy: ona z Zakopanego, ja z Warszawy. To był nasz rytuał. Nie miałam powodu do gapienia się na nią, zwłaszcza że miałam ją przed oczyma. Wolałam jej słuchać, bo ciągle czytała coś nowego i mówiła: przeczytaj koniecznie. Obejrzyj, jak będziesz miała okazję. Miała tę rzadką umiejętność dzielenia się swoim światem z innymi. I te jej włoskie kaprysy. Nawet snobowała się na tę „włoskomanię”. Śmiałam się z tego, a ona się nie gniewała. Donice włoskie, kawa włoska, literatura włoska. Potrawy włoskie. Dla dopełnienia tej włoskiej pasji lekcje z języka włoskiego na luzie, a jakże. Wodziła palcem po mapie, planując, gdzie pojedzie najpierw, jak już dojedzie do tych wymarzonych Włoch. Niestety matka wymagała stałej opieki, więc życie Ewy przez ostatnie dwa lata było jej podporządkowane. Kuchnia musiała wydać trzy posiłki i coś na podwieczorek. Mama lubiła bardzo słodkie ciastka z francuskiego ciasta z różową pianką. Rodzaj napoleonek. Jak ją odwiedzałam, choć za rzadko, też jadłam te ciastka. Codzienna higiena zajmowała też sporo czasu, bo mama nie mogła już się z nią uporać samodzielnie. Jednym słowem „włoszczyzna”, jak to kwitowałam, pozostawała w sferze marzeń. Ewa mawiała, że jak mama skończy setkę, a miała dziewięćdziesiąt osiem lat, to wtedy musowo do Włoch pojedzie, co by papieżowi się pokłonić.

Kiedy Ewa wylądowała w szpitalu, odgrzebałam to zdjęcie i położyłam na wierzchu. Szpital był niby z błahych powodów: rwa kulszowa, ale okazało się, że kręgosłup kwalifikuje się do operacji. Zrobili. Udała się, ale Ewa słabła z każdym dniem. W międzyczasie zmarła jej mama.

Nasze ostatnie rozmowy były już znacznie krótsze. Zdjęcie trzymałam w odwodzie, żeby postawić je na półce i na nią patrzeć. Tak na wszelki wypadek. Ona nie mówiła wszystkiego, chcąc oszczędzić nam bólu. Mnie o swoich kłopotach ze zdrowiem przyznała się po dwóch latach zmagań. A może chciała tylko dla siebie zachować ten ostatni szlak, którym podążała. Pamiętam jedną z naszych rozmów, z których jasno wynikało, że szykowała się w tę swoją podróż od jakiegoś czasu. Powtarzała, że śmierci się nie boi, ale boi się, jaka ona będzie. Nic oryginalnego. Każdy by chciał wiedzieć. A może jednak lepiej nie wiedzieć, bo to jest wielką tajemnicą.

 width=Przestała dzwonić i odbierać telefony, co mnie ciut zaniepokoiło, ale tłumaczyłam to sobie tym, że musiała być zmęczona codziennością: zabiegami, analizami i szpitalnym rytmem, gdzie więcej się śpi z nudów, a już po wizytach najbliższych to podusia obowiązkowa. Coraz częściej zerkałam na zdjęcie, zastanawiając się, co będzie, jeśli i ona odejdzie. Miała niepokojące analizy, lekkie przerzuty. Kiedy nasza wspólna przyjaciółka powiedziała mi o śmierci Ewy, zdjęcie natychmiast postawiłam na półce, po tej rozmowie oprawiwszy je w prowizoryczne ramki. Był 28 marca 2018 roku. Chciałam ją zatrzymać na mojej półce na zawsze i tak już jest do dzisiaj. Zatrzymać dla siebie, ją z Misiem, zwanym Misią. Zupełnie zapomniałam, dlaczego ten pies tak się nazywał, teraz już tego od niej nie usłyszę, a tylko jej wersja jest dla mnie ważna i prawdziwa. Ciągle powtarzam: pytać, bo przyjdzie czas, że nie będzie kogo. Będzie za późno.

Na półce, na honorowym miejscu stoi to zdjęcie z jakiegoś spaceru w lecie. Ewa w szortach i białej podkoszulce. Może niedaleko domu. Wczoraj zajrzałam, czy może nie jest podpisane, i co odkryłam „życzenia najlepsze ze spaceru na Antałówkę w październiku”. A więc nie w lecie. Okazuje się, że ciepły październik zdarza się także jesienią w Tatrach. Przesyła mi swoją podobiznę, żebym nie zapomniała, jak wygląda moja przyjaciółka. A ja mam w głowie różne jej portrety. Ewa miała pewną próżność, zresztą uzasadnioną, bo świetnie wychodziła na zdjęciach. Była zadbana. I na zdjęciach wyglądała atrakcyjnie, bo atrakcyjna była, co nie jest jednoznaczne z wychodzeniem na zdjęciach. To jest jakaś bliżej mi nieznana zasada. Przede wszystkim była piekielnie inteligentna i pięknie się wysławiała. Jej polszczyzna była bogata, przywoływała zapomniane już wyrażenia, jak choćby „gdyż”, „azaliż” . Ten wspólny spacer z psem (wielką namiętnością Ewy były zwierzęta: koty i psy), a spacer był pewnie z Wojtkiem,
jej mężem, namiętnym fotografem, autorem wielu zdjęć Ewy. Może być też tak, że zrobił je jakiś warszawiak, bo choć była daleko, to jednak od czasu do czasu odwiedzaliśmy ją my – mieszczuchy z mazowieckiego.

Na zdjęciu się nie skończyło. Otwieram Karawanę do marzeń, wspólną książkę Wandy Rutkiewicz i Ewy, a tu dedykacja dla mojej mamy „Mamie mojej przyjaciółki Lucynie Oyrzanowskiej z czułościami Ewa M., Warszawa 11.V.1994”. Bardzo się lubiły chyba dlatego, że miały podobne poczucie humoru i obie cechowała błyskotliwość. Mama, o ile pamiętam, była z Ewą na ty. Ona była od nas starsza  o cztery lata. I dalej otwieram książkę o Wandzie, napisaną o niej już wyłącznie przez Ewę Uciec jak najwyżej, a tam kolejna dedykacja, tym razem dla mnie: „Czy to możliwe, by ludzie, a zwłaszcza kobiety, tak długo się przyjaźniły? Na szczęście możliwe, Grzaneczko! Przynajmniej w naszym przypadku. Pamiętaj, że masz zawsze ciepły kącik pod Tatrami”. W podpisie Ewa (autorka), Warszawa. 8.XII.1999.

Dla Ewy poza ludźmi i zwierzętami najważniejsze były góry i ludzie gór. Sama traktowała je jak miejsce spacerów, które ją odprężały. Tu czuła się zrelaksowana. Nie wymagała od siebie jakiś szczególnych predyspozycji fizycznych.
Traktowała te swoje wędrówki jak zdrowy wysiłek, nigdy nie miała ambicji wspinaczkowych i jej ambicja nigdy nie cierpiała z tego powodu. Z tego co wiem. Obce jej były te emocje. Wolała słuchać swoich bohaterów, aby ich później móc opisać. Góry łączyły się dla niej z radością patrzenia i tęsknotą za tymi, którzy jej towarzyszyli lub, tak jak Wanda Rutkiewicz, ją opuścili. Ta była w jej życiu ważna. Dzięki niej Ewa zaistniała początkowo jako  współautorka książek (Na jednej linie, Karawana do marzeń). Ewa była zakochana w Tatrach, wiedziała o nich prawie wszystko. Kochała też góralszczyznę pod wszystkimi jej postaciami. Znała się na malarstwie na szkle, tkactwie, rzeźbie.

Nie pamiętam, jak to było, kiedy Wanda zginęła. Chyba spotkałyśmy się zaraz po tej wiadomości, chociaż Ewa była wtedy bardzo zajęta. Występowała w roli komentatorki w prasie i telewizji. Czekała, jak my wszyscy, na podjęcie akcji ratowniczej. Pamiętam zamieszanie w mediach, pamiętam niepokój Ewy. Pamiętam, jak do Warszawy przyjechała mama Wandy i Ewa przy niej czuwała. Nie pamiętam tego dokładnie. Każdy dzień pozbawiał ją złudzeń, tak jak nas wszystkich. Mama Wandy zabrała te złudzenia do grobu wiele lat po zaginięciu, jak powtarzała niezmiennie, swej córki. Do końca wierzyła, że Wanda wróci, bo ona przeszła na drugą stronę gór.

Ewa była kimś bardzo ważnym w moim życiu i choć od lat widywałyśmy się zaledwie kilka razy w roku, bo od ponad dwudziestu lat mieszkała w Zakopanem, jej drugim, a nie pierwszym miejscu na ziemi, nasza przyjaźń przetrwała. W latach dziewięćdziesiątych sprzedała mieszkanie w Warszawie, Wojtek, jej partner, swoje i pojechali do pięknego domu na Pardałówce. Miała nadzieję, że tutaj poświęci się pisaniu książek o górach, ale szybko okazało się, że proza życia ją dosięgła. Z pisania nie można utrzymać domu, psów i kotów, stałych rezydentów i tych dzikich z ogrodu, i jeszcze siebie. Nie wiem, jak to się stało, że została rzecznikiem prasowym gminy Zakopane, ale podjęła decyzję dosyć szybko. Zaproponowaną posadę przyjęła. I w ten oto sposób stała się bardzo zajętą emerytką, bo poza pisaniem książek i „rzecznikowaniem” zaczęła pisać bloga „Po mojemu”. W owym czasie w opinii licznych czytelników utrzymywał się w pierwszej dziesiątce najlepszych blogów. Prywatny blog był formą odreagowania na oficjalne, urzędowe opinie i komunikaty. Odnosiła się do nich, nie przekraczając cienkiej granicy „lojalności”, cięty język i dowcip niejednokrotnie ratowały jej skórę i pozwalały na więcej. Stawiała na nim trudne pytania i nie uchylała się od podejmowania dyskusji. Potrafiła zaprosić i zainteresować nim pisarzy, artystów, ludzi kochających góry i na urząd ciętych, choć nie tylko takich. Jej blog był polem wolnych wniosków i opinii. Ja, jako wierny czytelnik i sporadyczny autor z Warszawy, czułam się poinformowana, co dzieje się w stolicy Tatr, a tym samym co się dzieje i u niej. Choć nie jest to moje miejsce na ziemi, bo wolę morze, to ilekroć czytałam jego zawartość, góry stawały się dla mnie kolejnym takim miejscem. Pytań niewygodnych i pod wiatr było tam mnóstwo. Był on otwartym forum dyskusyjnym i polem dla tych, którzy szukali bratniej duszy, ludzi zainteresowaniach tematyką górską.

Pamiętam, że podczas jednej z wizyt w Warszawie, na ogół było to w okolicach Święta Zmarłych, Ewa miała trzy telefony: prywatny, służbowy i ten od bloga. Nie pochwalałam tego. Była zmęczona i napięta. Nie można było z nią spokojnie porozmawiać, bo ciągle ktoś dzwonił, a ponieważ trochę kradła czas na te warszawskie wypady, to nie mogła ignorować dzwoniących. Była bardzo pracowita. Ktoś mógłby nazwać to pracoholizmem. A ona była rzetelna. Dociekliwa i kompetentna. O górach, powtarzam, wiedziała prawie wszystko. Zapytałam ją wtedy, czy tak można żyć? Czy to ma sens?, powtarzałam. Wyśmiałam ją wtedy. Pokłóciłyśmy się. Zresztą spierałyśmy się często. To nie była łatwa przyjaźń. Nigdy się jednak na siebie nie obrażałyśmy. Chciałam zmusić ją do refleksji. Kiedy próbowałam jej to uzmysłowić, odbijała piłeczkę. Jeszcze jakiś czas tak funkcjonowała, ale z zastrzeżeniem, że nie może nagle odejść z urzędu, bo jest tam potrzebna. Bo kto to za nią będzie robił. W końcu odeszła na prawdziwą i zasłużoną emeryturę. Zakończyła pracę w urzędzie gminy. Blog wprawdzie przetrwał, ale funkcjonował na bardzo zwolnionych obrotach, a jej wpisy były coraz rzadsze. Jej ostatnia książka o K2 była w fazie przygotowań. Zbierała materiały, ale ciągle wieściła, że jej już nie napisze. Książka w postaci gotowego konspektu została na jej laptopie.

Odeszła na zawsze, a ja zostałam z tym zdjęciem w sypialni na półce z książkami. Jutro idę je oprawić w szybki, bo to już rok. Została pamięć. Tyle życia, ile pamięci, jak mawiała za kimś Wanda Rutkiewicz. Zostały wspomnienia.
Zostały żywe obrazy: jej uśmiech, dłonie, jej mimika. To jak kremowała ręce. To jak się malowała. Tu na dole ubierała się po kobiecemu, ale w górach nosiła się prawie wyłącznie na sportowo. Czasami zakładała szarą sukienkę, w którą była ubrana wtedy, kiedy poznałam Wojtka, jej wieloletniego towarzysza życia, a potem męża. Całe życie chodziła do kosmetyczek. Była zadbana. A, jeszcze to jej zmywanie. Oszczędzała wodę, bo w Zakopanem mieli szambo. Nie pozwalała mi zmyć naczyń po posiłku. Ona, jak mawiała, robi to najlepiej.

Czy można mieć żal, że się nie pożegnała? Że nie odbierała już ode mnie telefonu? Może nie miała siły. Może wtedy nic już nie jest ważne. Nie chce się udawać, że jest lepiej, niż jest faktycznie. Przychodzi rezygnacja. Krąg znajomych, przyjaciół zamyka się. Zostają osoby na wyciągnięcie ręki.

Pożegnania są trudne dla obu stron, bo co wtedy powiedzieć. Jak ukryć ciężar wzruszenia i strach przed odejściem bliskiej osoby na zawsze. Próżność podpowiedziała mi, że może nie zmieściłam się w pierwszej piątce, dziesiątce. Kiedyś powiedziała, że na liście przyjaciółek jestem pierwsza. Ona była. Nie mam żalu, bo byłabym idiotką. Kiedyś usłyszałam od niej słowa, na których najbardziej mi zależało, i traktuję je jak nasze pożegnanie. Zdążyła. A kto powiedział, że ten pierwszy będzie miał z górki. Nie, raczej ma pod górę. Czyli podążam do góry, tam, gdzie ona jest już od roku. Tylko nie wiadomo kiedy ani nie wiadomo jak, z kim, nic nie wiadomo. I to zdjęcie na półce oprawione już w szybki na zawsze, aż do mojego końca.

Elżbieta Oyrzanowska

Udostępnij wpis

Przeczytaj również