Dolina Motyli. Himalaje Macieja Pawlikowskiego.

14 grudnia, 2015

dolina-motyli3aTrzydzieści lat temu, 12 lutego Maciej Pawlikowski i Maciej Berbeka stanęli na wierzchołku Cho Oyu. Było to pierwsze zimowe wejście na ten ośmiotysięcznik. Historyczne, bo był to pierwszy kolos zdobyty zimą zupełnie nową drogą. Z Maciejem Pawlikowskim rozmawia Agnieszka Szymaszek.

– Trzydzieści lat temu. Wydaje ci się, że to było dawno?

– Minęło jak z bicza strzelił. A to – trzeba uczciwie powiedzieć – połowa mojego życia.

– Życia, które spędziłeś w górach.

– Z górami związana była moja rodzina. Prosta, góralska rodzina. Cały czas miałem z górami kontakt – czy to biegając i jeżdżąc na nartach, w większości jako samouk, czy też potem chodząc sporo turystycznie. A później była szkoła średnia, „budowlanka” i Zbigniew Korosadowicz, mój belfer. Popularny „Korek”. Matematyki mnie nie nauczył, ale górami zaraził. Nie mógł nauczyć nas matematyki, bo na lekcji snuł swoje opowieści. A potem już był dzwonek i wszyscy byli zadowoleni, że lekcja minęła, i nie było ani nowego materiału ani odpytywania.

– Ale czy ktoś dzięki niemu jeszcze się wtedy zaraził górami tak mocno jak ty?

Maciej Berbeka na szczycie Cho Oyu, 1985 r. Pierwsze wyjście zimą, nową drogą. Fot. Maciej Pawlikowski
Maciej Berbeka na szczycie Cho Oyu,
1985 r. Pierwsze wyjście zimą, nową
drogą. Fot. Maciej Pawlikowski

– Było kilku kolegów, którzy przez jakiś czas interesowali się górami, ale dość szybko odeszli. Ale u mnie to była prawdziwa pasja. Z tych, co to się mogą tylko pogłębiać. Wszystko zaczęło się w 1972 roku. Skończyłem szkołę średnią i wstąpiłem do zakopiańskiego koła Klubu Wysokogórskiego. Szkoła i Klub mieściły się po sąsiedzku. Od dwóch lat prezesem był Ryszard Szafirski. Tam poznałem starszych o kilkanaście lat, doświadczonych kolegów, byli to: Włodek Cywiński, Krzysztof Żurek, Józek Olszewski. Byłem w nich zapatrzony, a oni mnie wciągnęli na wyższy etap taternictwa. Poznałem także wielu moich rówieśników: Romka Szadkowskiego, z którym mam kontakt do dzisiaj, Bogusia Probulskiego, Zdzisława Kiszelę, a trochę później Maćka Berbekę i Ryszarda Gajewskiego. Pamiętam, kiedy w 1974 roku udało mi się wyprosić udział w pierwszym obozie tatrzańskim. Na dwa tygodnie. Ale bardziej pamiętam obozy wcześniejsze – na których nie byłem. Bo mnie nie zakwalifikowano, bo uznano, że jestem zbyt zielony, zbyt początkujący. Nie wystarczały same chęci – trzeba było być przez starszyznę dopuszczonym do uczestnictwa. Pamiętam, jak przeżywałem, że oni pojechali do Doliny Mięguszowieckiej, a ja nie mogłem tam być. Popatrywałem na nich z Mięguszowieckich Szczytów albo Rysów. Bo z kolegami wspinałem się wtedy w otoczeniu Morskiego Oka, i z tęsknotą, z żalem i zazdrością patrzyliśmy w południową stronę. Były to prymitywne obozy pod namiotami, ale one dawały olbrzymie poczucie samodzielności. Ludzie musieli sobie sami radzić, gospodarzyć. Byli poddani zdalnej władzy i wiedzy kierownika, który to nadzorował, doradzał, odradzał, lub czemuś się sprzeciwiał, bo tak się też czasem zdarzało. Ale generalnie swoboda celów była znaczna. A później – jakie to było szczęście – sam też zostałem zakwalifikowany na obóz i pojechałem do Doliny Białej Wody. Dla chłopaka który po budowlance siedzi za biurkiem to był szczyt marzeń. Pracowałem wtedy w biurze przedsiębiorstwa budowlanego. W końcu zwolniłem się, bo dyrektor nie chciał mi podpisywać wniosków paszportowych i nie mogłem pojechać na wyprawy, w austriackie Wysokie Taury ani w Hindukusz. Do dziś żałuję, bo w Hindukuszu nigdy później nie byłem. A wszyscy ten Hindukusz dobrze wspominają. Zrozumiałem, że nie zrobię kariery urzędnika, że nie będę umiał się kłaniać i spokojnie takich odmów przyjmować.

– Gdy się zwolniłeś, kto ci podpisywał wnioski?

– Załatwiał to klub. Rysiek Szafirski w sposób fikcyjny pieczętował papiery. I już w 1977 wysłał nas na cały miesiąc w Alpy i Dolomity. Wyjechało nas 16 osób. To był mój pierwszy wyjazd zagraniczny. Dzięki temu, że się zwolniłem, mogłem pojechać też w Pamir w 1978 roku. To był duży wyjazd organizowany przez PZA. Z Zakopanego pojechało nas wtedy pięciu, w tym ja i Rysiek Gajewski jako uczestnicy oddelegowani z GT GOPR/TOPR. W Pamirze byliśmy w pewnym sensie związani, tworzyliśmy zespół. To był mój pierwszy kontakt z wysokimi górami, wyższymi niż Alpy.

– I w takich górach postanowiłeś zostać…

– Te wysokości, te przestrzenie – to było to, co mi bardzo odpowiadało. Alpy były też fajne, ale takie… ucywilizowane i przeludnione. Pamir jest do dzisiaj dziki. Tam człowiek czuł, że jest zdany przede wszystkim na siebie. Tak, to mi odpowiadało. Potem jeszcze dwukrotnie tam wracałem na obozy centralne PZA. Za każdym razem robiliśmy jakiś szczyt lub nawet kilka.

– Himalaje były coraz bliżej.

dolina-motyli7– Wyjazdy zakopiańczyków były efektem zaplanowanej akcji Ryśka Szafirskiego, który wysyłał młodzież, gdzie tylko mógł, gdzie tylko załatwił jakiś kontakt. To do Austrii w Wysokie Taury, to w Hindukusz, to w Alpy i Dolomity. To była jego zasługa. I tak przyszedł kolejny rok 1979, kiedy Rysiek przejął zezwolenie na Peak 29, z którego zrezygnował Kraków. Wtedy marnymi, ubogimi siłami klubu zakopiańskiego w 4 miesiące zorganizował wyprawę. Jak na owe czasy to było tempo ekspresowe. W grudniu’ 78 dostał zezwolenie i natychmiast wziął się do roboty. Styczeń luty – gromadzenie zapasów, pakowanie. Na początku marca wyleciało półtorej tony sprzętu. A w połowie marca za tym bagażem polecieliśmy także i my. Innym przygotowania do wyprawy zajmowały rok, dwa lata. Tamta wyprawa poszła Ryśkowi rewelacyjnie. Maleńki, 6-osobowy skład: Rysiek Szafirski, lekarz Leszek Korniszewski, oraz Piotrek Malinowski, Maciek Berbeka, Rysiek Gajewski i ja. Szczyt został zdobyty, a tak się przypadkiem złożyło, że tymi zdobywcami byliśmy my: Gajewski i ja. Druga dwójka – Malinowski i Berbeka – wykruszyła się. Rysiek Szafirski i Leszek Korniszewski z racji swojego wieku nie przewidywali działania na większej wysokości, ale robili wszystko, żeby nam stworzyć jak najlepsze warunki i do pewnej wysokości bardzo aktywnie pomagali. Popychali cała akcję do góry mimo, że sami zostawali niżej.

– Z tego co mówisz, osoba Ryszarda Szafirskiego była bardzo ważna. To on umożliwiał wam – młodym zakopiańczykom – działalność w coraz wyższych górach.

– O tak, był demiurgiem, siłą sprawczą. Poruszał środowiskiem, gronem kilkudziesięciu osób i ciągnął za sobą. Wielu wciągnął, ale nie wszyscy wytrzymywali jego tempo. Niektórzy zostawali.

– Ale ty pojechałeś.

– I wtedy, w 1979 roku, po raz pierwszy zobaczyłem wiosenne Himalaje i zachwyciłem się. Gdy używam tych słów, to nawet moi synowi się śmieją – ale powtórzę to: wtedy moje serce zostało w Himalajach. Wędrówka po ubogich wioskach nepalskich, to życie biedne, proste, szczęśliwe i atmosfera karawany. A potem działanie w górach. Kiedy marzyliśmy, żeby ktokolwiek zdobył szczyt i walczyliśmy o to uparcie. No i ten czas, szczęśliwy czas przez 3 miesiące w Himalajach.

Tymczasem po powrocie, już we wrześniu, okazało się, że mamy propozycję udziału w zimowej wyprawie na Mt. Everest. Stało się to za sprawą Ryśka Szafirskiego, który przyjaźnił się z Andrzejem Zawadą. To on podsunął mu kandydatury chłopaków z Zakopanego. Okazało się, że w tej ekipie, którą wybrał sobie Zawada, znaleźliśmy się także my.

– Pojechałeś na narodową, zimową wyprawę na Mt Everest.

– Poczułem się bardzo dumny, choć może tego nie dawałem poznać po sobie. Poczułem się jak reprezentant Polski, byliśmy zresztą członkami kadry narodowej i reprezentantami Polski. Oprócz mnie z Zakopanego pojechali Rysiek Gajewski, Walenty Fiut, Ryszard Szafirski i Robert Janik. Wyjechaliśmy w połowie grudnia. Wszyscy czuliśmy, że dzieje się coś wielkiego, bo dotąd nikt tego nie próbował. Oprócz prób sprzed 5 lat na Lhotse, w pełni zimy nikt ośmiotysięcznika nie próbował zdobyć. Wyprawa była liczna, wiedzieliśmy, że uczestniczymy w wielkim przedsięwzięciu i taka też była atmosfera. Bo na miejscu mieliśmy i radiostację i łączność i zainteresowanie wszystkich władz. Andrzej Zawada bardzo umiejętnie tę atmosferę tworzył.

– Jakie było twoje pierwsze zetknięcie z zimą w Himalajach?

– Po wiosennych Himalajach, w których się zakochałem, pierwsze zimowe zetknięcie okazało się porażające. Piękne, ciepłe, zielone Himalaje zniknęły. Wszystko do wysokości 2500 metrów, również nisko położone Kathmandu, było zimne, chłodne, zamglone, a wyżej było tylko gorzej. W Lukli (2800 m), gdzie spędziliśmy Święta, było jeszcze chłodniej. Choć śniegu prawie nie było. Kiedy karawana ruszyła w górę, było coraz zimniej i trudniej. Nagle wychodzimy ponad ostatnie osady i widzimy przed nami góry – ogołocone ze śniegu. Śnieg jest zmieciony w doliny, na lodowce. A na szczytach gór olbrzymie długie pióropusze. Charakterystyczne pióropusze zimy. I słyszymy ryk wiatru. Stały uporczywy huk, do którego dopiero się przecież zbliżamy. Łoskot narasta. W końcu zakładamy bazę na wysokości 5200. Wiatr czasem się obniżał i demolował nasze namioty. Potem wracał na swój średni  poziom ok.6 tysięcy metrów. I w bazie się go ciągle słyszało. Tak upływały tygodnie w tym uporczywym łoskocie, który od razu nam się skojarzył z hukiem pędzącego pociągu ekspresowego albo grzejącego silniki jumbojeta. Tylko że ten jazgot ciągle trwał. Dzień i noc. Nie pozwalał spać. Przeszkadzał we wszystkim. Ale… od czasu do czasu ustawał. I szok – bo czegoś brakowało. Cisza trwała kilka godzin. Potem huk wracał. Wiatr wywiewał cały śnieg, baza założona była na gołym lodzie i kamieniach. Dlatego żartowaliśmy, że spędziliśmy 2 miesiące na ciężkich robotach w kamieniołomach. I taka była zima w Himalajach przełomu 1979- 80 roku. Ten mróz i wiatr, powodował, że ludzie się bardzo szybko wykruszali. Stopniowo wszyscy tracili siły, a niektórzy całkowicie się wycofywali.

– Ale nie ty. Zaszedłeś wtedy bardzo wysoko.

Maciej Pawlikowski i Maciej Berbeka
Maciej Pawlikowski i Maciej Berbeka

– W końcówce, kiedy Cichy i Wielicki zdobyli szczyt, ja z Krzysiem Cieleckim, starszym ode mnie o kilkanaście lat himalaistą z Warszawy, byliśmy zaraz za nimi w trzecim obozie na wys. 7200 m. Tam usłyszeliśmy przez radio, że zdobyli szczyt. Następnego dnia schodziliśmy ze szczytowcami do obozu drugiego, gdzie byli Zawada i Heinrich. To były już ostatnie dni wyprawy. I my w Kotle Zachodnim – ostatnia szóstka ludzi, którzy byli jeszcze zdolni do działania powyżej bazy. Pozostali uczestnicy – już zmęczeni, wyczerpani, zrezygnowani, schorowani, siedzieli w bazie. Do dziś poczytuję sobie za swój sukces, że wytrwałem tak długo, że byłem w drugim zespole, na który jeszcze Lider liczył, jako na wsparcie pierwszego, i miał nadzieje że stanowimy jakąś rezerwę, gdyby chłopakom nie udało się wejść na szczyt. Ale my też czuliśmy, że jesteśmy słabi, że nie jesteśmy w stanie pójść jeszcze wyżej. Gdyby chłopakom się nie udało, to my w tych warunkach też nie bylibyśmy w stanie zdobyć szczytu, czuliśmy się tak wyczerpani.

To był siódmy tydzień pod Everestem. W bazie panowała apatia, rezygnacja. Tylko jeszcze Andrzej Zawada zagrzewał osobiście i radiowo, kogo się dało do walki, do działania. To, że chłopaki wyszli na szczyt, sprawiło ulgę wszystkim. I nagle wszyscy poczuliśmy się współzdobywcami Everestu, nasz wielotygodniowy zbiorowy wysiłek został nagrodzony. Nie było żalu, zazdrości i egoistycznego podejścia tak powszechnego wśród dzisiejszych zdobywców. Tylko ulga.

– Naprawdę? Nie było w każdym z was myśli „może to ja będę zdobywcą”?

– Może troszeczkę. Ale większość z nas czuła to jako zbiorowy obowiązek, że przede wszystkim chodzi o to, żeby popychać wyprawę jako całość, a nie realizować swoich osobistych ambicyjek. Były takie zapędy, ale nieliczne i dosyć dobrze niwelowane przez Andrzeja Zawadę. Lider bardzo umiejętnie zachęcał ludzi do wysiłku, do uczynienia kolejnego kroku, kiedy wyczuwał zwątpienie i niechęć do działania. Ulga i radość po zdobyciu Everestu były absolutnie radością wszystkich – że ten wysiłek siedmiu tygodni nie poszedł na marne.

– Ta wyprawa zachęciła cię do dalszych zimowych wyzwań – poczułeś, że jesteś odporny i wytrzymały na zimno i ciężkie warunki.

– To fakt. Przekonałem się, że jestem długo odporny na ciężkie warunki i jeszcze jestem zdolny do działania. Obecny w bazie Ryszard Szafirski też to zauważył i w 1981 roku wziął nas na Annapurnę. Była to wyprawa wiosenna, w innych warunkach, niemniej chodziło o długi wysiłek na dużych trudnościach. W końcu dwa miesiące oblegaliśmy południową ścianę zanim padła.

– Czy zimowy Everest był najcięższy? Czy też późniejsze doświadczenia – na przykład Cho Oyu zimą i w dodatku nową drogą były dla ciebie trudniejsze?

– Chyba ten zimowy Everest to była najcięższa przygoda. Na Cho Oyu już mieliśmy pewne doświadczenie. Wiedzieliśmy, na co nas stać. Ciągle byliśmy młodzi. Zdawaliśmy sobie sprawę, że dużo potrafimy.

– To też była praca zespołowa?

dolina-motyli5– Przede wszystkim. Po pierwsze była to wielka zasługa Jugosłowian, bo ślady, które pozostały po nich, prowadziły nas i były pomocą. Zawsze podkreślam: zasługa poprzedników jest olbrzymia. Bo bez poprzedników nie byłby możliwy nasz finalny sukces.

Nasza siódemka ciężko pracowała – Mirek Gardzielewski, Gienek Chrobak, Andrzej Zawada, Andrzej Heinrich, nasza dwójka – Maciek Berbeka i ja, no i Krzysiu Flaczyński, który był lekarzem a mimo to angażował się w pracę w dolnych partiach ściany. Bez ich pomocy na dole postęp roboty w górze nie byłby możliwy. W pierwszych tygodniach znaczące wsparcie stanowiła także czwórka Kanadyjczyków.

– Jak wspominasz pokonywanie górnej, dziewiczej części drogi?

– Przejścia górnej części Organów dokonał Gienek z Mirkiem, więc my idąc za nimi kilka dni później mieliśmy już w znacznej mierze ułatwione zadanie. Andrzej Zawada, nasz lider, nawet myślał, że temu właśnie pierwszemu zespołowi uda się przeprowadzić atak szczytowy, ale oni tak się wyeksploatowali na Organach, stracili siły, odmrozili się, że założyli obóz IV i wycofali się. Ale dla nas zostawili przygotowaną drogę. Podeszliśmy do obozu IV i w ciągu 2 następnych dni zdobyliśmy szczyt. Bez ich pomocy, poświęcenia, ciężkiej roboty, nasz sukces nie byłby możliwy.

– Podczas żadnej z wypraw nie używałeś tlenu.

– Nigdy, chociaż szkolili nas w bazie pod Everestem. To było typowe zachowanie polskie – tlen był zabierany w góry, ale bardzo często nie opuszczał w ogóle bazy. Był rezerwą na wszelki wypadek. Jedyna wyprawa, podczas której tlen był transportowany wysoko, to wyprawa everestowska. Chłopaki w rejonie Przełęczy Południowej i w drodze na szczyt używali tlenu, ale my niżej nie korzystaliśmy z niego. W jakiś sposób nieufnie podchodziliśmy do tlenu. Wydawało nam się, że zawsze jest czas, by go użyć. Że może być gorzej. Zawsze było coś pilniejszego do transportowania. Butla z tlenem w tym czasie była bardzo ciężka i nieporęczna: wysoka butla, ważąca 8‑9 kg. Nie mieściła się do żadnego plecaka. Zawsze wystawała.

– Pamiętasz moment wejścia na szczyt?

Maciej Berbeka i Maciej Pawlikowski po zejściu z Cho Oyu.
Maciej Berbeka i Maciej Pawlikowski po zejściu z Cho Oyu.

– Pamiętam te dni do dzisiaj bardzo dobrze. A dzień ataku szczytowego szczególnie. Jak zawsze wychodziliśmy wcześnie rano, chociaż Maciek miał tendencje, żeby troszeczkę opóźniać, ja byłem za jak najwcześniejszym wychodzeniem, jeszcze po ciemku. Więc wychodziliśmy na granicy nocy i dnia. Szło nam się bardzo dobrze, sprawnie, szybko. Byliśmy cały czas obserwowani z moreny lodowca, ok. 400 metrów od bazy. Są nawet nagrania magnetofonowe, ponieważ łączność była cały czas nagrywana przez Krzyśka Flaczyńskiego, który oprócz swojej roli lekarza był łącznościowcem, dbał również o rejestracje rozmów. W bazie była olbrzymia radość. Z zachowanych nagrań można usłyszeć ze szczytu stłumiony głos Maćka, a z bazy – radość, głosy Polaków i Nepalczyków. Po wyjściu na szczyt chyba dosyć trzeźwo się zachowywałem, bo jedyne dwa zdjęcia, jakie pstryknąłem Maćkowi na szczycie starałem się tak ustawić, by widoczna była również panorama. I jestem dumny z tych zdjęć, bo Maciek jest na nich widoczny na tle Everestu, Lhotse i Nuptse. Kiedy trzy dni później weszli na szczyt Heinrich i Kukuczka, to oni zrobili zdjęcia takie powiedziałbym nijakie – na tle nieba, a nie gór. Mam już takie przyzwyczajenie, że na jakiekolwiek góry wchodziłem, to starałem się ująć jakiś charakterystyczny element, do którego można byłoby się odnieść. Starałem się, żeby w tle za fotografowanym partnerem była jakaś panorama, a nie tylko niebo.

– Na zdjęciach z Himalajów które oglądamy, widać zazwyczaj błękitne niebo i słońce.

– Bo w trudnych warunkach najczęściej nikt po prostu nie wyjmował aparatu. Tu widzisz akurat takie słoneczne i błękitne zdjęcia z zimowej wyprawy na Manaslu 1983/84. To Dolina Motyli. Lodowiec, szczeliny, wysokość 6000 m, śnieg i mróz. I czasem przylatują tu motyle. Oto moje Himalaje.

Maciej Pawlikowski – zakopiańczyk, jeden z najwybitniejszych i najbardziej doświadczonych polskich alpinistów i himalaistów. Zawodowy ratownik TOPR, międzynarodowy przewodnik wysokogórski IVBV, instruktor taternictwa. Uczestniczył w siedmiu zimowych wyprawach na ośmiotysięczniki, w tym na Everest i dwukrotnie na K2. Z Maciejem Berbeką dokonali pierwszego zimowego wyjścia na Cho Oyu (8201 m) nową drogą wiodącą południowo- wschodnim filarem.

Wyprawy wysokogórskie:

1979 – Peak 29 (Ngadi Chuli, 7871 m n.p.m.), pierwsze wejście w zespole z Ryszardem Gajewskim
1980 – udział w zimowej wyprawie narodowej na Mount Everest, która dokonała pierwszego wejścia zimą na ośmiotysięcznik (Maciej zakładał obóz III)
1981 – Annapurna I (8051), pd. ścianą, nowa droga (do wys.7500 m)
1983 – udział w wyprawie na Manaslu, która dokonała pierwszego wejścia zimą na ten szczyt (Maciej Pawlikowski dotarł do wysokości ok. 7700 m)
1985 – Cho Oyu (8201), pierwsze zimowe wejście. Nowa droga filarem południowo-wschodnim, w zespole z Maciejem Berbeką
1986 – Cho Oyu (8201), nowa droga lewym żebrem ściany południowo-zachodniej, w zespole z Ryszardem Gajewskim
1986 – Dhaulagiri I (8167) – pd. ścianą, próba do wys. 7500 m
1987 – Lhotse (8511) – pd. ścianą, próba do wys. 8000 m
1989 – Lhotse (8511) – pd. ścianą, próba do wys. 7700 m
2009 – Dhaulagiri I – pn-wsch. gr. próba do wys. 7300 m (wyprawa TOPR)
Kilkakrotnie uczestniczył w zimowych wyprawach na ośmiotysięczniki: na K2 (w 1987/88 r. i w 2002/03 r.), Nanga Parbat (w 1996/97 r.), Makalu (w 2000/01 r.).

Udostępnij wpis

Przeczytaj również